Zapisane przez

Rozdział 1 (1)

ROZDZIAŁ 1

Dziewczynka wiedziała, zanim otworzyła oczy, że mama odeszła. Zawsze wiedziała. Powietrze we wnętrzu chaty kołyskiwało pustą przestrzenią, brakującym cieniem ciepła, wydychanym szumem, nieobecnym biciem serca. Wczesne poranki były najlepsze na polowania, akceptowała to, ale samotność była ciężką chmurą, w której można się obudzić.

Obróciła się na plecy i słuchała, jak wiewiórka przebiega przez dach. Jedno uderzenie ciszy; skoczyła. Jej własne kończyny wyczuły, jak zwierzę wyciąga kończyny, przednie łapy sięgają wyzywająco, bez cienia wahania, ogon towarzyszył mu podczas jazdy. Grawitacja była rekwizytem, zabawką. Liście szeleściły, gdy wiewiórka wylądowała. Dziewczynka zacisnęła zęby, wciągnęła jedną stronę ust i mocno ssała, wypuszczając z siebie paplaninę. Wiewiórka odpowiedziała.

Dziewczynka zakołysała się nogami do podłogi, trzymając koc wokół ramion. Blade, smugowe światło słoneczne przefiltrowało przez szczeliny w ścianach z bali. Przetestowała powietrze oddechem. Nie było aż tak zimno. Kwiecień był tutaj, ale zima przykucnęła nieopodal, drgały jej zadki, gotowa zrzucić więcej śniegu, upewnić się, że dotarli do ostatniego jelenia. Może tym razem im się poszczęści i wyprzedzą zimę. Może dzisiaj mama dostałaby indyka.

Zrzuciła koc, wciągnęła spodnie i wciągnęła koszulę, która opadła do połowy uda. Skórzany pas ojca był tak długi, że po jego zapięciu zsunęła dyndający koniec prawie na całą długość. Wcisnęła stopy w gumowe buty, przyciskając palce do szmat, które włożyła w końcówki, żeby pasowały, i wsunęła nóż przez szlufkę na biodrze.

"Chodź, Ash." Skinęła niecierpliwie na pusty pokój, otworzyła drzwi i wyszła na wąski ganek.

Mgła wisiała na drzewach, srebrzysta wilgoć, ale dziewczyna mogła powiedzieć, że słońce wkrótce się przebije i wysuszy trawy skulone pod ciężarem rosy. Domek stał na niewielkiej polanie, a otaczające go drzewa już od dawna ciągnęły się ku niebu, wystarczająco długo, by pnie stały się zbyt grube, by dziewczyna mogła je objąć ramionami, wystarczająco długo, by każdy przyzwoity człowiek zamilkł z szacunkiem. Polana była tak ograniczona, że gdyby któreś z graniczących z nią drzew się przewróciło - a wyobrażała to sobie kilka razy - to te z naprzeciwka złapałyby je w wyciągnięte kończyny, zanim rozbiłyby się o dach chaty. W istocie tego pragnęła, by masywny pień pochylał się nad nimi niczym trzon wielkiej strzały wbitej w ziemię od góry. To było mało prawdopodobne. Przy całej swojej zmienności, drzewa pozostawały w zasadzie w miejscu.

Gołąb opłakiwał z drzewostanu hikory na wschodzie, a zaokrąglone nuty mauve wsiąkły w nią, mieszając się z sennością wiszącą w niej jak setki pajęczyn. Ziewnęła i poczuła, że żołądek jej się skręca. Musiała zwalczyć chęć wejścia do środka i złapania kawałka szarpanego mięsa. Im dłużej zwlekała z jedzeniem, tym mniej potrzebowała. Poza tym może tam być królik. Mama nie miała nic przeciwko temu, by ugotowała sobie królika, o ile tylko utrzymywała mały i zadbany ogień. A dziewczynka zawsze zachowywała kawałek, by podzielić się nim później.

Polana i domek, w którym się znajdowała, były zaklinowane w szczelinie między dwoma stromymi grzbietami, ukryte przed słońcem, wiatrem, oczami. Ruszyła wąską ścieżką równoległą do wschodniego grzbietu i przekroczyła potok dwoma gigantycznymi krokami. Muzyka wodna podążała za nią, gdy zwijała się na południe, stąpając wśród wysokich do kolan łuków pieczęci Salomona, rzucanych w niepewnym świetle z baldachimu powyżej, skąpego w nowych liściach i spowitego mgłą. W miarę jak szła, zbocza oddalały się od siebie i wkrótce drzewa się przerzedziły. Parasole majowych jabłoni skupiły się u podstaw pni, od czubka do czubka, po czym ustąpiły miejsca czerwonemu bodziszkowi i kwiecie piankowemu, których spiętrzone drobne kwiaty przypominały jej nie pianę, lecz gwiazdy.

Używając dużego czarnego dębu jako punktu orientacyjnego, dziewczyna znalazła pierwszy wybieg w zaroślach i sprawdziła sidła, regulując zwisającą pętlę z drutu. Sprawdziła pozostałe pięć, które ustawiła w pobliżu, wszystkie były puste. Może jutro. Żołądek jej zaburczał.

Szła dalej przez las, rzucając wzrokiem po leśnym podłożu. Zauważyła szczaw leśny, zerwała łodygi przy ziemi i żuła delikatne, kwaśne liście. Jej wzrok przykuła grupa wysokich, dwupoziomowych roślin. Ogórek indyjski. Wkopała się w ziemię u podstawy wąskiej łodygi i wydobyła kłącze o kształcie i długości jej palca. Wytarła je o koszulę i zjadła, rozkoszując się chrupiącym, chłodnym smakiem.

Rozległ się strzał z karabinu.

Dziewczynka zrobiła pauzę, po czym uśmiechnęła się. Mama nie marnowała naboi, bo nie było czego marnować. Dziś wieczorem będą mieli świeże mięso. Wiedziała, że powinna życzyć sobie jelenia, ze względu na jego wielkość.

"Miejmy nadzieję, że to był indyk, Ash. Indyk jest naszym ulubionym."

Dziewczynka czekała przy strumieniu, który mama miała przekroczyć w drodze do domu. Bezczynna i głodna, zjadła całą rukiew wodną, którą zebrała, aby mieć z indykiem; pozostało tylko kilka ramp. Ash opowiedział jej historię o tym, jak wspiął się na drzewo i zetknął się nos w nos z jeżozwierzem. Kiedy skończył, była niespokojna. Napiła się ze strumienia i skierowała się na grań w kierunku strzału z karabinu.

Mgła zniknęła równie ukradkiem, jak się pojawiła. Słońce było wysoko i cała zieleń świata wznosiła się w jego kierunku. Wsłuchiwała się we wspinaczkę, jej skóra i każdy ze zmysłów połączyły się w solidną świadomość. Wszystko, co ją otaczało, co na nią oddziaływało, czuła i wiedziała.

Nie wołała. Mama była tu, w tym lesie, a dziewczynka znajdzie ją, albo mama znajdzie dziewczynkę, w końcu.

Światło słoneczne padało teraz pod kątem, ściągając z dołu ostry powiew. Dziewczynka wróciła do strumienia i do chaty, ale mamy tam nie było. Znów wspięła się na grzbiet inną drogą, zawsze inną, żeby nie zostawiać śladów, i tym razem zawołała, jej głos był zbyt wysoki i jasny. Niepokój drążył tunel jak kret przez jej brzuch.

Przeszła na północ do zagajnika cyklinowego. Bryza zawirowała za nią - więcej wiatru niż zwykle, zmiana pogody - i posłała smak krwi na tył jej gardła. Tam, w średniej odległości, ciemny kształt na ziemi przełamał wzór paproci. Podeszła i zobaczyła, że to indyk, z jednym skrzydłem rozłożonym na całym ciele, jakby chciał się okryć hańbą śmierci.




Rozdział 1 (2)

Dziewczynka przeskanowała otoczenie, skóra kłuła, oczy zwęziły się, nozdrza zatrzepotały. "Mama!"

Słuchała przez wiatr wzdychający w gałęziach nad głową, przez skrzypienie starego drewna, przez poruszenia w podszyciu.

"Mama!"

Dźwięk. Echo czegoś, czego nie słyszała. Ruszyła w jego kierunku, wokół wychodni, w gęstszy las na krótką odległość, potem na zewnątrz do błyszczącego drzewostanu sadzonek, topoli tulipanowych, nie tego, czego by się tu spodziewała.

"Mama! Mama!"

Usłyszała stłumioną odpowiedź i wpatrywała się w swoje stopy, bo dźwięk zdawał się dochodzić spod niej. Szła ostrożnie w kółko, chowając się między sadzonkami, patrząc na ziemię. Przesunęła się po martwym pniu i zatrzymała się. Przed nią rozciągała się dziura, pustka, w której rozerwano tkaninę ziemi. Gdyby nie obserwowała terenu, mogłaby tam wpaść. Była wystarczająco duża, by ją połknąć.

Serce biło jej w uszach. Potrząsnęła szorstko głową i wspięła się z powrotem po powalonym drzewie na dalszą stronę dziury, dając jej szerokie pole do popisu. Tam, wplątana w plątaninę gałązek, leżała strzelba ze znajomą, wypaloną, orzechową obsadą. Podniosła go, sprawdziła zabezpieczenie i oparła karabin o drzewo. Żołądek jej się zacisnął. Mama nigdy nie porzuciłaby karabinu w taki sposób.

Dziewczynka podeszła do dziury. Głazy wielkie jak dzieci skuliły się po drugiej stronie, a pod nimi leżał solidny kamień, który wyścielał szyb tak daleko, jak tylko mogła dostrzec. Po jej stronie świeżo wyrwane rośliny zwisały w pustkę.

"Mama?"

Niski jęk podniósł się z dołu.

"Mama!"

"Jestem tutaj." Głos mamy był słabym, mokrym echem. "Bądź ostrożna."

Dziewczynka zrobiła krok do tyłu.

Żwirowe skrobanie. Mama powiedziała: "Moja noga jest złamana".

Upadając na brzuch, dziewczynka podpełzła do krawędzi, niepewna jej stabilności. Złapała jedną ręką solidną gałąź i krzyknęła w czerń. "Jak daleko to jest? Jak daleko w dół jesteś?"

Wydawało jej się, że słyszy poszarpany oddech mamy, ale to mogła być krew szumiąca w jej uszach, albo wiatr.

"Dwadzieścia stóp". Długa pauza. Wysoko nad głową odezwał się kruk. Inny odpowiedział. "Moje żebra są złamane".

Dziewczynka wyobraziła sobie matkę na zimnym, mokrym kamieniu, z dłonią na klatce żebrowej, wpatrującą się w błyskotliwy, poszarpany krąg. Dwadzieścia stóp. Zaschło jej w ustach. Zacisnęła wargi. Zbadaj problem. Tak zawsze powtarzał jej tata. Wykorzystaj wszystkie swoje zasoby.

"Pójdę po linę, mamo. I trochę wody i jedzenia." Czekała, ale nie było odpowiedzi. "Będę szybki." Skoczyła na nogi i przepchnęła się przez zarośla na końcu martwego spadku. Zatrzymała się gwałtownie i machnęła palcem. "Zostajesz tutaj, Ash. Zostań z mamą, dobrze? Zrób choć raz to, co ci każę".

Wzięła indyka, nie myśląc o swoim głodzie, ale tylko o tym, co mama na pewno chciałaby, żeby zrobiła. Indyk kosztował kulę, a mięso nigdy nie mogło się zmarnować. Najpierw trzymała ptaka za nogi, ale jego głowa odbijała się od ziemi, co wydawało się lekceważące, więc ułożyła skrzydła i schowała go pod jednym ramieniem, trzymając w dłoni jego małą, nagą głowę, luźno opadającą na szyję.

Kiedy wróciła, światło dzienne już się wymykało. Rzuciła plecak na ziemię i uklękła, by go rozpakować. Koc, kurtka, nylonowa lina, plastikowy dzbanek z wodą oraz dwa płócienne pęczki z szarpanką i ostatnimi orzeszkami hikorowymi. Zapięła linę do uchwytu dzbanka z wodą. Leżąc na wznak, wysunęła dzbanek przed siebie i powoli go opuściła.

"Woda nadchodzi!" Rozgryzła linę, aż poluzowała się w jej rękach. "Masz to teraz, mamo?"

"Tak." Jej głos był gardłowy i wydawał się odleglejszy niż wcześniej.

Dziewczynka usiadła i poczekała kilka chwil, aż mama rozwiąże węzeł, po czym zebrała linę. "Rzucam jedzenie na dół". Wrzuciła tobołek do dziury.

Odsunęła się na niewielką odległość od miejsca, w którym zostawiła pakunek i odezwała się niskim głosem. "Nie sądzę, żeby mogła utrzymać się na linie, Ash. Nie z połamanymi żebrami." Dziewczyna zwinęła linę w pętlę, zawiązała bowline i zrobiła to samo z następną długością. Pracowała jeszcze przez kilka minut, palce zręcznie i pewnie. Trzymając linę w górze, obracała ją z boku na bok i pociągała za węzły, aby je zawiązać. "Wiesz, co to jest. To uprząż. To właśnie wymyśliłam. Mama potrzebuje uprzęży, żebym mogła pomóc jej się wydostać. Jeśli mogłaby wsunąć w nią nogi, to byłoby najlepiej, ale jeśli nie da rady, to będą musiały wystarczyć jej ręce."

Przymocowała koniec liny do pnia klonu i wróciła na skraj dziury.

"Mamo? Wypiłaś trochę wody?"

Mama chrząknęła.

"Zaraz zrzucę linę. Zrobiłam uprząż na twoje nogi".

Cisza z dziury była gęsta. Dziewczynka poczuła, jak dreszcz ściga się w dół jej ramion. Odkąd tata odszedł, mama prawie nigdy nie mówiła, ale to był inny gatunek ciszy.

"Nie mogę się wspinać," powiedziała Mama.

"Wiem, że jesteś ranna i nie mogę cię po prostu wyciągnąć, ale jeśli spróbujesz się wspiąć, mogę wziąć część twojego ciężaru. Mogę ci pomóc."

Bryza liznęła przez las, a pot na jej szyi i plecach schłodził się. Była sztywna i cienka, jak drut sidła, a wyczerpanie groziło jej złamaniem, ale jej umysł latał, sortując możliwości, odsuwając na bok strach i nadzieję walczące o uwagę.

"Pokój", powiedziała w końcu mama.

Umysł dziewczynki znieruchomiał, sparaliżowany. Głos matki był postrzępioną nicią, a jednak pełen znaczenia i ostateczności jej przesłania. "To jest pokój." Jej głos się poddał.

Dziewczyna wpatrywała się w uprząż w swoich pięściach, jej knykcie białe pod plamami brudu, a następnie w śliskie, szczelinowe usta jaskini. Znaczenie słów matki uniosło się nad nią jak blask. Założyła, że otwór jest szybem; pierwsze kilka stóp boków - to, co mogła zobaczyć - było pionowe. Ale poniżej, wiedziała teraz, ściany rozchodzą się szeroko, zakrzywione, być może tworząc pokój. Jaki kształt i jaki rozmiar, nie wiedziała. To nie miało znaczenia. Mama nie dałaby rady przeskoczyć tych pochyłych ścian, nawet gdyby nie była ranna, a dziewczynka była zbyt drobna, żeby ją wyciągnąć o własnych siłach. Dziewczynka znała podstawy działania mechaniki, dźwigni i krążków, ale nie było tu żadnej poziomej gałęzi o wystarczających rozmiarach, by zapętlić na niej linę, a gdyby nawet była - doszła do wniosku w jednej chwili - to też by nie wystarczyła.




Rozdział 1 (3)

Odrzuciła linę na bok i odzyskała koc.

"Zrzucam koc".

"Nie!" To było wysokie szczeknięcie, zupełnie niepodobne do mamy. Z każdej strony czuć było ból.

Uczucie zgrozy wdarło się do dziewczynki każdym porem. Usiadła na skrzyżowanych nogach obok ujścia jaskini, przytulając się do koca, który był zbyt cenny, by poświęcić go dla krótkotrwałego komfortu.

"Przepraszam, mamo. Naprawdę mi przykro."

Mama odpowiedziała: "Wiem", a może był to tylko stłumiony jęk.

Wyobraziła sobie przerażenie i ból matki rozszerzające się po ciemniejącej podłodze jaskini, całkowicie wypełniające kamienną komnatę. Gdyby tylko miała moc unieść mamę, wynieść ją na powierzchnię, zranioną, ale bliską. Ale dziewczyna nie wierzyła w żadną magię i niezliczoną ilość razy była świadkiem śmierci, żeby móc jeść i żyć. Jej matka była zwierzęciem, tak samo jak ona, podlegała nieubłaganej fizycznej rzeczywistości i nie mogła wymusić przejścia do innej sfery istnienia - nadprzyrodzonej, duchowej lub transcendentnej - tylko dlatego, że była w niebezpieczeństwie. Rzeczywistość oferowała nieskazitelne prawdy, zwłaszcza teraz, gdy obie były oddzielone od siebie niemożliwym do pokonania, ale zupełnie zwyczajnym układem skał, a jednak połączone kolumną powietrza i, jeszcze przez krótką chwilę, załamanym światłem słonecznym. Pragnienie bycia blisko matki trzymało ją w pobliżu otworu i niejednokrotnie rozważała ponowne przywiązanie liny do drzewa i opuszczenie się do szybu, dla ich obojga komfortu. Być może, nie dopuszczając do siebie nieprzewidzianych okoliczności, ponownie prześlizgnęłaby się po linie i wyszła na powierzchnię świata. Ale to były tylko jej myśli, a nie wola. Mama umierała i nie było na to lekarstwa.

Fioletowe cienie pospieszyły w przestrzenie między drzewami. Powietrze się ochłodziło. Dziewczynka założyła kurtkę, a karabin umieściła wewnątrz plecaka, by ochronić go przed wilgocią nocy. Owijając koc wokół nóg, założyła swoje czuwanie przy otworze i z konieczności zjadła szarpankę, którą zaoszczędziła dla siebie. W jej ustach jedzenie było pyłem.

Światło rozpłynęło się, tak jak mgła tego ranka, pozostawiając niebo blade i cienkie, dotknięte malwowym różem, a następnie wycofało się zwięźle za odległe góry. Gdy gwiazdy w końcu się pojawiły, dziewczyna westchnęła i przemówiła.

"Będę tu dziś spać i ty też powinieneś, Ash. Ona może nie wiedzieć, że tu jesteśmy, ale ja nie chcę jeszcze odchodzić."

Ponownie złożyła koc i położyła się, przecierając oczy grzbietem dłoni. Ból, który gromadził się w jej kościach, był teraz zaciekły, a ona sama sapnęła. Pragnęła swojej mamy. Palec przeciągnięty po policzku, albo ciepły, stały ciężar ciała mamy obok niej, przy strumieniu lub przy stole. Dziewczynka próbowała, ale nie mogła sobie wyobrazić, jak wielka jest strata takich rzeczy, skoro miała je tak niedawno i tak często. To było jak liczenie gwiazd.

Leżała nieruchomo, niekończące się sklepienie mieniące się nad głową, i zebrała się w sobie. "Będzie mi jej brakowało" - wyszeptała. Zrobiła pauzę, skinęła głową, podniosła się na łokciu. "Wiem, Ash. Wiem, że ty też będziesz. Chodź, połóż się obok mnie. Spróbuj teraz zasnąć."

Sen przyszedł dla niej szybko, jej ciało przejęło kontrolę. Obudziła się przed świtem, rozwinęła kończyny i otrzepała rosę z twarzy. Wspomnienia wczorajszego dnia zastąpiły ślady jej snów - pozostała słodycz ucieczki, którą już straciła - i spadł na nią smutek, gęsty i ciężki jak mokra glina. Obserwowała, jak nocne kształty wokół niej układają się w znajome formy. Kiedy była pewna, gdzie się znajduje, podkradła się do krawędzi dziury.

"Mama?"

Ptaki poruszyły się w gałęziach wokół niej, ale nie wołały.

Głośniej: "Mama?"

Dziewczynka słuchała, nie tylko uszami, ale całą swoją istotą, stapiając dane ze zmysłów, odejmując hałas w tle, kierując całą swoją uwagę na dziurę w ziemi, na kamienne sklepienie. Zapach jej matki, gliniastej ziemi i spalonej słońcem trawy, był słabo wyczuwalny, zmieszany z gorzką wonią strachu, ale to było wszystko.

Nasłuchiwała długo, aż nabrała pewności, po czym odsunęła się od otworu jaskini i usiadła na piętach, pocierając palcem strup na kolanie. W żołądku kotłowała jej się papka kwasu i żalu, dusza była wiotka. Znów walczyła z impulsem, by opuścić się w ciemność. To było oparte na pragnieniu czegoś, czego nie mogła mieć. Mamy tam nie było, tylko zimne, połamane ciało, ułożone na kamieniu, otoczone sączącymi się ścianami. Mama odeszła.

Dziewczyna spakowała koc i sznur do karabinu. Obróciła się w wolnym kole, zapamiętując miejsce, mgliste i pachnące zielenią w wilgotnej świeżości poranka.

"Chodź, Ash." Wzięła na barki plecak. "Mamy tego indyka do załatwienia".




Rozdział 2 (1)

ROZDZIAŁ 2

Suzanne opuściła obie przednie szyby, by zwalczyć nadmierną słodycz sześćdziesięciu hiacyntów w tylnej części Navigatora. Była zachwycona, kiedy szkółka zaoferowała rośliny doniczkowe jako dar na aukcję dla bojowników, ale powiedziano jej, że będą to tulipany lub żonkile. Pojedynczy hiacynt w pełnym rozkwicie mógłby rozesłać swój zapach do każdego zakątka średniej wielkości domu; nikt nie byłby w stanie oddychać, a tym bardziej jeść, mając sześćdziesiąt kwitnących hiacyntów w sali balowej Boar's Head. Gdyby kwiaty można było zawinąć w celofan, byłoby to znośne. Nie mogła sobie przypomnieć, co postanowili na temat pakowania i prezentacji na spotkaniu w zeszłym tygodniu. Pięćdziesiąt decyzji na tym spotkaniu, plus sto więcej na dwóch innych - jedna na lunch z okazji uznania dla wydziału, a druga dla banku żywności. Suzanne, jako przewodnicząca Komitetu Wspierającego, powierzyła Greer Rensworth odpowiedzialność za prezentację aukcji. Tyle pamiętała. Kto inny jak nie mama z dyplomem z projektowania wnętrz i marketingu? Przynajmniej to miało sens, w przeciwieństwie do założenia, że każde zadanie związane z roślinami będzie należało do Suzanne, ponieważ specjalizowała się w botanice. Na wypadek gdyby hiacynty wymagały awaryjnego przesadzenia w drodze do domu?

Jej telefon zadzwonił - to był SMS. Zatrzymała się za innymi samochodami na skrzyżowaniu z drogą 250 i podniosła telefon z konsoli.

BRYNN: Zapomniałem o mojej pracy z angielskiego na łóżku. Potrzebuję go na czwartą lekcję.

Wrzuciła telefon do konsoli i potrząsnęła głową. Drugi raz w tym tygodniu jej córka zostawiła coś w domu. Samochód z przodu kolejki odchylił się w lewo, a pozostałe przesunęły się do przodu. Suzanne poszła za nimi.

Czwarta lekcja. Jedenasta szesnaście. Zerknęła na zegar na desce rozdzielczej. Dziesięć trzydzieści dwa.

Mogła zdążyć do domu, a potem do szkoły, mając może sześć minut zapasu. Nie musiała sięgać po telefon, żeby wiedzieć, że na zajęcie tego czasu czekają niezliczone inne zadania. Tym właśnie był czas: wąskim pojemnikiem na niekończący się ciąg zadań. Pojemnika nie można było powiększyć, ale zadania mogły mnożyć się wykładniczo. W istocie, mnożenie zadań było gwarantowane. Prawo entropii zostało niewątpliwie odkryte przez matkę z dwójką nastolatków.

Ściskająca natura czasu była najbardziej odczuwalnym aspektem jej egzystencji. Czas był ściskającą suką. Nigdy się nie rozszerzał, nigdy nie dawał luzu, w przewrotnym odwróceniu stanu samego wszechświata. Jej młodsze ja byłoby rozbawione tą ironią. Czterdziestodwuletnia Suzanne nie miała czasu na ironię, na sposób w jaki chwytała i przekręcała prawdę, nawet na ironię dotyczącą samego czasu.

Suzanne rozumiała, że istnieją trzy opcje radzenia sobie z presją czasu. Opcja pierwsza: wykonywać zadania bardziej efektywnie. Poruszaj się szybciej, wykonuj potrójne zadania, ścinaj zakręty. Kupować ciasteczka, zamiast robić je od podstaw, i ignorować uniesione brwi lub bezpośrednie skargi lepszych, bardziej wydajnych matek. Jedź szybciej i zaryzykuj mandat za przekroczenie prędkości z reperkusjami rozkładu jazdy, które będą się rozchodzić przez kilka dni. Tekst na światłach stopu, ale nie przed dziećmi. Śpij mniej.

Opcja druga: Delegować więcej. Ponieważ była odpowiedzialna za tak wiele (jej umysł latał zbyt szybko, aby zawracać sobie głowę wyliczaniem jej obowiązków), już delegowała bardzo dużo. Niestety, nie było to tak proste, jak się wydawało. Ludzie byli zawodni, zwłaszcza ci bardziej kompetentni, z powodu nieuchronnego rozrostu własnych list rzeczy do zrobienia.

Opcja trzecia: Odmówić wykonania. Ta radykalna koncepcja rzadko się pojawiała, ponieważ Suzanne była tak przyzwyczajona do bycia zajętą. Wszyscy, których znała, byli zajęci; mówili o tym, gdy nadrabiali zaległości w mailach podczas zawodów pływackich lub wysyłali sms-y z zamówieniem na wynos do swoich mężów, czekając na recepty w CVS. Bycie zajętym było produktem ubocznym życia, które wybrała ze swoim mężem, Whitem, chociaż jeśli miała być całkowicie szczera, nie była pewna, czy to słowo było trafne. Kiedy ich dzieci zaczęły chodzić do szkoły, przypominało to raczej skok do szybko płynącej rzeki. Nie wybierało się. Płynęło się, żeby nie utonąć. Suzanne była doskonałą pływaczką.

Przed jej Navigatorem, czerwony pickup z dziurą w podłodze, z silnikiem, z łokciem kierowcy wystawionym przez okno, z podwiniętym rękawem.

Jej telefon zabrzęczał. Suzanne wzięła go z siedzenia i przeczytała tekst.

WHIT: Spotkanie z Robertem o 5, więc nie mogę odebrać Brynn z pływania. W domu o 8. Przepraszam!

Jedną ręką napisała Ok, nacisnęła send i rzuciła telefon na siedzenie pasażera. Kolejna fala przetoczyła się przez jej grafik.

Suzanne puściła kierunkowskaz, wskazując prawo w kierunku Charlottesville i domu. Domu, gdzie tego ranka Brynn spojrzała na nią z taką pogardą, że Suzanne była pewna, że jej córka jest opętana. Jak taki nienawistny wyraz twarzy, skierowany na Suzanne, mógł pojawić się na twarzy dziecka, które kiedyś - nie, setki razy - patrzyło na swoją matkę z miłością tak czystą, że jej życie, skrystalizowane w tamtej chwili, było niemal zbyt piękne, by je znieść? To po prostu nie było możliwe. A jednak twarz Brynn nie kłamała. Suzanne zacisnęła gardło.

Pickup skręcił w prawo na główną drogę. Gdy Suzanne podjechała za nim, zadzwonił jej telefon. Zerwała go z siedzenia.

BRYNN: ????

Suzanne upuściła telefon na kolana. Otworzyła się luka w ruchu drogowym. Zawisła, mrugając łzami i wpatrując się w brązowe, matowe pastwisko za drogą, ograniczone czarnym płotem z potrójnej sztachety.

Trąbienie z samochodu za nią.

Brynn przy barze śniadaniowym kilka godzin wcześniej, jej twarz, skóra gładka jak lukier, obramowana włosami w kolorze szampana, z jednej strony przylegającymi do łuku brwiowego jednego oka, z drugiej przedzielonymi starannie nad ramieniem, jakby to nie były włosy, lecz dwie płachty jedwabiu. Brwi starannie wysklepione nad orzechowymi oczami, rzęsy pokryte tuszem. Jej usta zacisnęły się, jakby powstrzymując pełną miarę pogardy.

Jesteś takim narzędziem, mamo.

Suzanne wcisnęła do końca kierunkowskaz, wskazując lewą stronę, przejechała przez skrzyżowanie i ruszyła na wschód, z dala od domu. Wcisnęła pedał gazu i poczuła pod sobą ciężar i moc samochodu, usłyszała warkot silnika. W ciągu kilku chwil ogrodzone pastwisko ustąpiło miejsca lasowi, ciemnym prostym pniom i splątanym nagim gałęziom oddzielonym od jezdni zachwaszczonym skrajem. Przedgórze Blue Ridge Mountains wznosiło się przed nią, zdarty dywan błotnistej szarości, przechodzący w oliwkę w oświetlonych słońcem plamach. Suzanne chwyciła mocno kierownicę i jechała szybciej. Wiatr odrzucał włosy z twarzy, a następnie wysyłał je z powrotem, by szczypały ją w policzki. Powietrze było ostre w jej płucach.



Rozdział 2 (2)

Nie czuła już zapachu hiacyntów.

Znak wjazdu na Blue Ridge Parkway zaskoczył ją. Wiedziała, że tam jest, ale nie zwracała na to uwagi, zbyt zajęta kontrolowaniem swoich emocji i samochodu, pędzącego z prędkością znacznie przekraczającą dozwolone czterdzieści pięć mil na godzinę. Znak na parkwayu pojawił się i zanim decyzja dotarła do jej świadomości, Suzanne skręciła w prawo na rampę i zatrzymała się na skrzyżowaniu. Droga była pozbawiona ruchu. Skręcając na południe w parkway, przejechała przez łukowaty kamienny most.

Jechała tak długo, aż miała ochotę zawrócić, aż miała ochotę wrócić do domu. Pomysł takiego mglistego planu nie dawał jej spokoju; nie ufała sobie, że będzie wiedziała, kiedy posunęła się wystarczająco daleko. Jej dzień byłby przestrzelony. Gdyby w tej chwili zmieniła kurs, byłoby już za późno na podrzucenie kwiatów do klubu wiejskiego przed spotkaniem na lunchu z Rory'm, skarbnikiem Boostersów, a to nie uwzględniało zapomnianego papieru Brynn. Myśli Suzanne potoczyły się po spadającym dominie złamanych zobowiązań. Zauważyła punkt widokowy, zjechała z drogi i zatrzymała się. Jej samochód był jedyny.

Wysłałaby wszystkim sms-a, skróciła trochę drogę, zawróciła i wznowiła niezbędny, szaleńczy postęp dnia. Przeciągnęła palcem, żeby aktywować ekran, i zatrzymała się. Brak odbioru. Ani jednego małego paska. SMS-y mogły przejść niezależnie od tego, wiedziała o tym, ale jej palec nie dawał rady.

Suzanne podniosła głowę. Pogórze łagodnie opadało do dna doliny, pofałdowana przestrzeń, pola uprawne i lasy, zamglone przez utrzymującą się mgłę, nieruchome i nieme. Po dalekiej stronie znów wznosiły się góry, oceaniczne odmęty matowej ochry. Niebo nad pasmem miało nieokreślony odcień na horyzoncie, stopniując się do ponurego błękitu nad głową.

Była sama. Jej klatka piersiowa zwęziła się, a serce przyspieszyło. Sięgnęła po elementy sterujące oknami, podniosła obie przednie szyby, ustawiła zamki w drzwiach i wbiła palec w przycisk radia. Kobiecy głos, rzeczowy i równy, wypełnił samochód. Oddech Suzanne zwolnił. Samochód był bezpieczny. Była sama, ale nie utknęła na mieliźnie. Jej samochód właśnie przeszedł przegląd; co miesiąc oddawała go do serwisu. Mogła teraz wrócić do Charlottesville, do swoich spotkań i obowiązków - narzuconego przez siebie łańcucha, który utrzymywał ją w związku z innymi ludźmi i uodporniał na samotność, jej wroga.

Położyła nogę na hamulcu, wrzuciła bieg i znów pomyślała o pogardliwym spojrzeniu córki, o jej lekceważących, niegrzecznych słowach. Pomyślała o niezadowoleniu męża, gdy skomplikowany zegar ich życia nie działa gładko, i o łatwości, z jaką jego obowiązki stały się jej. (Nie mogła jednak mieć o to pretensji, bo on miał pracę, a ona tylko obowiązki). Myślała o swoim synu, który nie pasował (nie pasowałby?) do niej, co w równym stopniu ją bolało i frustrowało.

Była sama w samochodzie, ale to nigdy nie stanowiło problemu. A dziś nie zdołałaby wysłać smsa z powodu swojej nieobecności. Nie uratuje swojej córki. Pozwoliłaby, żeby kostki domina spadały, nie mając powodu, który ktoś mógłby zrozumieć.

Ona będzie prowadzić.

Suzanne ponownie wjechała na parkway i jechała szybko, zaniedbując zwalnianie na zakrętach, szarpiąc kierownicą, by poczuć, jak samochód lekko się chwyta, jak osaczone zwierzę. Nie przekroczyła granicy lekkomyślności, ale chciała, żeby droga była bardziej kręta, żeby jej samochód mógł zwinnie wchodzić w zakręty. Nawigator był pomysłem Whita, a jej nie zależało na tyle, by się nie zgodzić. Zaczęła doceniać te cechy czołgu, którymi kiedyś się brzydziła.

Wyłączyła radio, gdy minęła kurort Wintergreen i zjazd na Miłość. Na znaku było napisane: COME IN LOVE . STAY IN LOVE . LEAVE IN LOVE . Zwolniła. Droga, którą jechała, wiła się przez gęsty las, okrężną ścieżką, której nie zrobiłoby żadne zwierzę. Być może śledziło kontury lub unikało skalnych gzymsów. Nie mogła wiedzieć. Wszystko, co widziała, to otaczający ją tunel gołych pni i wiecznie zielonych konarów, otwarty powyżej, z niechęcią, na niebo.

Jej telefon co jakiś czas piszczał, jak marudzący pasażer niemowlęcia. Suzanne zignorowała go i pojechała dalej, podążając serpentynową ścieżką przez labirynt wzgórz i ponownie wyszła na grzbiet, gdzie drzewa zostały przyciągnięte do skrzydeł sceny, gdzie dolina na wschodzie lub ta na zachodzie leżała odsłonięta, by sekundy później znów zostać zasłonięta.

Gdy mijała rozjazd po prawej, dostrzegła coś sporych rozmiarów leżącego między żwirowym parkingiem a lasem. Sprawdziła lusterka i zatrzymała się. Nie było gdzie zawrócić, więc włączyła migacz i nie spuszczając wzroku z lusterka wstecznego, cofnęła się na drogę i wjechała w rozjazd, cofając się za wejściem na szlak. Suzanne wrzuciła wsteczny bieg i spojrzała przez przednią szybę.

Obiekt, oddalony o trzydzieści stóp, był zdecydowanie człowiekiem, skulonym w kucki i zwróconym w drugą stronę. Przeskanowała trawiasty teren, który otaczał rozjazd, w poszukiwaniu motocykla, roweru, plecaka, ale zobaczyła tylko zabezpieczony przed niedźwiedziami kosz na śmieci i stół piknikowy. Postać, odziana w ciemne ubranie, była nieruchoma. Śpiąca? Ranny? Nie żyje?

Suzanne stuknęła w klakson. Postać poruszyła się. W jednej chwili zdała sobie sprawę, jaka jest mała. Suzanne opuściła okno pasażera.

"Nic ci nie jest?"

Ciało zebrało się szybko na czworakach i odbiegło w górę po kamiennych schodach. Było niewielkie, może nawet dziecięce. Włosy były ciemne i potargane.

"Hej!" Suzanne wyłączyła silnik, chwyciła kluczyki i telefon i wyskoczyła z samochodu.

Postać uciekła, zwinna, ale niepewna.

"Czekaj! Chcę ci pomóc!"

Suzanne wbiegła na ścieżkę, pokonując chropowate stopnie, które kończyły się na drewnianych torach kolejowych biegnących równolegle do drogi. Tory, oprószone niemym światłem słonecznym, wygięły się w zgrabnym łuku i zniknęły za zboczem wzgórza. Obok torów, rozłożone na krawędziach, leżało dziecko - dziewczynka, Suzanne zgadła, ale twarz dziecka była tak brudna, a rysy tak cienkie i ostre, że Suzanne nie była pewna. Dziecko podparło się na jednej ręce i obróciło się tak, że patrzyło na Suzanne z przerażeniem. Napięcie w jej ciele wskazywało, że w każdej chwili może poderwać się na nogi.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Zapisane przez"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści