You Can Be Lost With Me

Prolog

PROLOG

MOLLY THOMAS

Wymykanie się na spotkanie z Elizą było ryzykowne, ale Molly musiała przyznać się do tego, co zrobiła, poczucie winy aż ją dusiło.

Dlaczego, dlaczego poszła porozmawiać z tą ładną posłanką? Nieważne, jak blisko Eliza była z szeryfem Hicksem, Eliza od początku była nieugięta, że nie mogą sprowadzić policji. Musiała być wściekła na Molly.

Ale Molly nie była odważna ani silna jak Eliza. Była przerażona. Tak bardzo przestraszona. I wciąż istniała szansa, że mogą to wszystko powstrzymać, że mogą to powstrzymać, że mogą...

Nie. Już za późno. Ktoś miał umrzeć.

Przez ciebie. Nie. Nie, z powodu...

Elizy.

Molly wzdrygnęła się, płaszcząc się przed tą myślą, spychając ją w daleki kąt w umyśle, gdzie nie mogła jej zranić.

Spotkały się przy płocie, jak zawsze, i Molly wyznałaby Elizie, że poszła porozmawiać z pięknym zastępcą szeryfa. Obiecywała to sobie w kółko, gdy w ciemności wybierała drogę przez nierówny teren w kierunku linii posesji między ich dwoma domami. Noc sprawiała, że znajoma ścieżka była trudniejsza do pokonania, wymagała większej koncentracji. To dlatego dźwięk początkowo nie został zarejestrowany.

A potem już tak.

Stukot butów o skałę.

Ktoś próbował być cicho.

Molly znieruchomiała. Jeszcze nie całkiem zdenerwowana. Była na tyle blisko ogrodzenia, że to mogła być Eliza, która przyszła jej szukać.

To musiała być Eliza, bo nikogo innego nie powinno tu być. Molly zauważyłaby samochód podjeżdżający z drogi.

Chyba że ta osoba nie chciała być widoczna.

Noc pogłębiła się, otulając Molly, ale nie był to wygodny ciężar jak zwykle. Zamiast tego ściskała, imadło wokół jej piersi. Próbowała, próbowała być cicho, powstrzymać świszczący oddech, rozpaczliwe wciąganie tlenu, podczas gdy nasłuchiwała, czy .

To było to.

Było.

Ktoś się zbliżał.

Jej policzki były mokre prawie zanim zdała sobie sprawę, że płacze. Myślała, że panika wygląda inaczej, ale tu była, zdyszana rzecz, która przyszła w łagodnej fali zamiast miażdżącego uderzenia. Molly przytrzymała szloch w ustach, chowając go w miękkości policzka, tak by został wchłonięty przez nadgryzione ciało.

Idź.

Molly zerwała się do biegu, kierując się z powrotem w stronę domu, z dala od ogrodzenia, z dala od Elizy.

Potknęła się, upadła na kolano.

Smród nawozu dorównywał ostremu tangowi strachu, który oblepił jej język, nozdrza.

Ktoś umrze.

Wiedziała o tym. Molly nie wiedziała tylko, że to będzie ona.

Nie. Wdychaj. Wytrzymaj. Policz do pięciu. Wydech. Wstań.

Popchnęła się na nogi.

Gdyby ktoś ją gonił, powinien tam być, gotowy ją wyprzedzić, obezwładnić, zaciągnąć do tego przerażającego lasu, w którym zniknęły wszystkie ofiary.

Nikogo tam jednak nie było.

Molly zarumieniła się gorąco. Pozwalała, by to ją dopadło. Na to wszystko, co się z tym wiąże.

Tym razem, gdy Molly znów zaczęła iść, to w kierunku domu. Nasłuchiwała, czy nie powrócą nocne odgłosy, te, które odstraszyło jej przerażenie, łoskot stworzeń, ptaki w oddali, huk odległego silnika.

Nie nadeszły.

Zamiast tego była tylko gęsta cisza.

Żadnych butów, żadnych ostrzeżeń. Tylko nienaturalny szum, który towarzyszył prześladowanej zdobyczy.

Gdy zbliżyła się do wyschniętego koryta potoku, znów to usłyszała.

Kroki.

Za nią.

Już nie starające się być cicho.

Molly nie zatrzymała się, nie zastygła.

Pobiegła.

Tam, gdzie trzymano Molly, było ciemno, tak ciemno, że nie było żadnego dźwięku, żadnego światła, żadnej rzeczywistości poza szaleńczym biciem jej własnego serca.

To był taki rodzaj ciemności, w którym Molly nie mogła stwierdzić, czy jej oczy są otwarte, czy nie.

Molly skupiła się na szepcie rzęs o jej policzki. To, mogła poczuć.

Zamknięte. Jej oczy były zamknięte.

Otwarte. Teraz były otwarte.

Powtarzała to, mrugając, powoli skupiając się na tym trzepotaniu, żeby ją uziemić - uziemić ją do jej ciała, do czasu, do czegoś innego niż czysty strach.

Kiedy puls nie drżał już niepewnie i zbyt głośno o jej gardło, Molly szukała bólu.

Tępe pulsowanie w ramionach.

Posiniaczone biodra.

Surowe nadgarstki.

Ostre jak nóż ciepło w kostce, którą poruszyła.

Skatalogowała każdy ból, każdy ból, zanim spróbowała umieścić go w kontekście.

Ramiona były związane za plecami, gdzie dźwigały ciężar jej ciała. Choć była w większości odrętwiała, jej skóra wciąż krzyczała od otarć na linach.

Skręciła się na tyle, że jej biodra przyciskały się do górnej i dolnej części skrzyni, w której się znajdowała - bo to była skrzynia, zdała sobie sprawę. Nie trumna.

Jej kostka. To było od kiedy się potknęła. Uciekając przed...

Nie.

Mrugnij, otwórz. Mrugnięcie, zamknięte. Oddychaj.

To nie była trumna. To nie była trumna.




Rozdział pierwszy

ROZDZIAŁ JEDEN

LUCY THORNE

Czwartek, godzina 3:00, trzy tygodnie później

Dziewczyna w pokoju przesłuchań wpatrywała się dokładnie w to samo miejsce, w którym za oddzielającym je lustrem stała agentka FBI Lucy Thorne.

Była blada, prawie półprzezroczysta - biało-złote włosy, porcelanowa skóra, usta, które tylko podpowiadały róż. Ale jej oczy, to tam był cały kolor. Głęboki błękit, jeszcze bardziej zaskakujący przez kontrast z resztą jej osoby.

Kiedy Lucy spotkała się ze spojrzeniem dziewczyny przez warstwy szkła, chłód zapadł do szpiku kości, dreszcz falujący pod skórą, który nie miał nic wspólnego z temperaturą w biurze terenowym.

"Pytała o mnie?" Lucy sprawdziła ponownie, mimo że agentka specjalna Grace Vaughn potwierdziła to już trzy razy.

Jakiś zmęczony zakamarek mózgu Lucy wyłapał tę informację i zapętliła się ona, słowa goniły się - pytanie, potem stwierdzenie, potem znów pytanie.

Pytała o mnie?

"Vaughn powiedział, że nie ma w tym nic z jej charakterystycznego zniecierpliwienia, które można dostrzec w jej miękkim, gruzińskim dialekcie.

"Myślisz, że jest legalna?"

Vaughn nie oderwała swojej uwagi od dziewczyny. "Tak."

Lucy nawet nie wiedziała, dlaczego pyta. Vaughn nie wezwałaby jej o 3:00 w nocy w przeciwnym razie, nie kiedy wiedziałaby, że Lucy była w środku prowadzenia sesji treningowej w lesie na skraju miasta.

"Podała swoje imię?" Lucy zapytała, próbując ujarzmić swoje wilgotne włosy w pozory szacunku. Las był błotnisty od deszczu poprzedniego dnia, woda wciąż spływała z liści drzew. Wszyscy byli przemoczeni do końca nocnej sesji.

"Nie."

Niezidentyfikowany przechodzień. Zazwyczaj tacy byli odfiltrowywani przez główne biurko, kierowani do lokalnego pijanego zbiornika lub kierowani do pracownika socjalnego. Rzadko docierali do tego punktu. Nawet jeśli prosili o konkretnego agenta.

Dziewczyna musiała mieć przekonującą historię.

"Nie wiemy nic więcej, prawda?" zapytała Lucy, kierując się już do drzwi.

"Blank slate."

Lucy skinęła głową, po czym wyślizgnęła się na korytarz, zatrzymując się tam, by wzruszyć ramionami, uwalniając część napięcia, które narosło, gdy obserwowała dziewczynę przez szybę. Potem wzięła oddech i przeszła przez drzwi.

Dziewczyna przechyliła głowę, gdy zobaczyła Lucy, jej wyraz twarzy był spokojny - żadnej paniki, żadnego strachu. Jej oczy prześlizgnęły się po Lucy, zatrzymując się na wilgotnych plamach z jej włosów, musztardowej plamie na brzegu koszulki, ciemnych dżinsach, które miały rozdarcie na kolanie, brudzie, który przywarł do zgięcia jej łokcia. Lucy nie miała zbyt wiele czasu, żeby się umyć po otrzymaniu pilnej wiadomości od Vaughna i miała szczęście, że w samochodzie miała schowaną zmianę ubrania.

Może Lucy udałoby się to odegrać jako relatywne, a nie niechlujstwo.

Lucy wyciągnęła puste krzesło. "Jestem agentka Lucy Thorne. Słyszałam, że mogę ci pomóc".

Cisza.

"Możesz mi powiedzieć jak się nazywasz?" Lucy prodded. Dziewczyna chciała mówić. Musiała. Inaczej by jej tam nie było.

Dziewczyna przesunęła się, oblizała wargi. Pierwsza oznaka zdenerwowania, jaką Lucy widziała.

"Eliza." Głos równie blady jak reszta jej osoby. "Eliza Cook."

Czuła się jak zwycięstwo, choć nie powinna. "Miło cię poznać, Eliza."

Lucy utrzymała przyjazny ton, swobodny, jakby byli gdziekolwiek na świecie, ale w surowym pokoju przesłuchań w biurze FBI w Seattle. "Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego tu jesteś, Eliza?"

Oczy dziewczyny przesunęły się na lustrzane szkło, a potem z powrotem na twarz Lucy. "Chciałabym zgłosić morderstwo".

To wciąż nie czyniło jej na tyle niezwykłą, by dotrzeć tak daleko. Samo biuro w Seattle przyjmowało dziesiątki takich zgłoszeń miesięcznie - większość z nich była fałszywa. Mimo to, oczy Lucy spadły na ręce Elizy, szukając jakichkolwiek widocznych plamek zaschniętej krwi przy paznokciach. Były czyste. "W porządku. Kim była ofiara, Eliza?"

"Ciągle powtarzasz moje imię w ten sposób, wiesz?"

Lucy wiedziała. Częste używanie czyjegoś imienia było taktyką, którą często stosowała, gdy istniało prawdopodobieństwo, że dana osoba jest w trakcie załamania psychicznego. Zazwyczaj nie była na to powoływana. "Na przykład co?"

"Jakbym była szalona", powiedziała Eliza. "Jakbyś myślała, że jeśli wystarczająco dużo razy wypowiesz moje imię, to przypomnę sobie, że jestem osobą".

Chłód wpełzł z powrotem do środka. "Czy nie czujesz się jak osoba?"

Kiedy Eliza odpowiedziała, było cicho, tylko wydech naprawdę. "Czasami."

"Czasami co?"

Eliza zamrugała, trzepotem prawie półprzezroczystych rzęs. "Czasami zapominam, że jestem osobą".

"A kiedy to jest, Eliza?"

Kącik jej ust drgnął, najdrobniejsza nuta rozbawienia. "Znowu to robisz. Z moim imieniem."

"Wszyscy potrzebujemy przypomnienia, że jesteśmy ludźmi, Eliza." Lucy wzruszyła ramionami, wyciągając rękę, by zwrócić uwagę na włosy, które wyschły w brudne kępy, na plamy, na postrzępione dżinsy. Relatable. "Nie ma w tym nic złego."

"Czy jednak jesteśmy?" zapytała Eliza.

"Czym jesteśmy?"

"Człowiekiem." Przez uderzenie serca Eliza skuliła się w sobie, jej podbródek zanurzył się, niemal uginając się do przodu pod jakimś niewidzialnym ciężarem. Żal? Poczucie winy? Coś pomiędzy tymi dwoma? Błysk bezbronności zniknął tak szybko, jak się pojawił, ale pozostawił po sobie przypomnienie, że ta dziewczyna była dziewczyną. Prawdopodobnie nie starsza niż siedemnaście lat, gdyby Lucy musiała zgadywać.

"Czym innym byśmy byli?"

Powróciło opanowanie, które Eliza zdawała się nosić tak wygodnie. "Potworami."

Słowo wsunęło się jak ostrze między żebra Lucy. Lucy usiadła z powrotem, wstrząśnięta, jakby potępiająca ocena Elizy obnażyła całą straszną ciemność, która mieszkała w jej własnym ciele. Potwory.

"Nazywa się Noah Dawson" - powiedziała Eliza, kiedy Lucy po prostu siedziała, ten miękki głos niemal znikający pod prawie niesłyszalnym sykiem napowietrznych lamp. "Ma dwanaście lat".

Nastąpiła pauza, a Eliza spojrzała w dal. "Był."

Lucy zanotowała tę zmianę napięcia na później. "Czy może nam pani powiedzieć coś jeszcze?"

"Znajdziecie go tutaj." Eliza sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła małą kartkę papieru, a następnie przesunęła ją przez stół w kierunku Lucy. "W pobliżu skał znajduje się nóż, którym go zabito. Ten, który wyrył w jego skórze werset biblijny".

Specyfika ostatniego fragmentu sprawiła, że Lucy pochyliła się do przodu, a oczekiwanie, które przedtem było niemal leniwym szumem, przerodziło się w gorące pulsowanie w zakamarkach jej wnętrzności.

Kiedy Lucy spojrzała w górę, to po to, aby znaleźć te oczy, te ciemnoniebieskie oczy, obserwujące ją bez mrugnięcia okiem.

"Powiedz to", powiedziała Eliza. "Jest tam werset wycięty w skórze. Powiedz go."

Żądanie było rozpaczliwe, bardziej błaganie niż cokolwiek innego. Bliższe maniakalności niż Lucy jeszcze widziała u dziewczyny.

To było coś ważnego. Dlaczego? Dlaczego Eliza potrzebowała, by Lucy to przyznała, skoro nie było szans, by zapomniała o takim szczególe?

"Jest werset," powtórzyła Lucy, posłuszna, ponieważ sam fakt, że Eliza była na nim skupiona, był ważniejszy niż potrzeba Lucy do zapewnienia sobie kontroli nad przesłuchaniem. "Wyryty w jego skórze".

Ramiona Elizy osunęły się, gdy tylko słowa znalazły się między nimi, jakby Lucy złożyła przysięgę, przysięgę krwi, której nie można było złamać.

Lucy zerknęła z powrotem w dół na ukośny bazgroł, który mówił o lokalizacji ciała.

Było pytanie, które Lucy musiała zadać. Znała odpowiedź, znała ją, ale musiała wypowiedzieć słowa, które z jakiegoś powodu nie chciała sformułować.

"Skąd to wszystko wiesz, Eliza?".

W powietrzu unosiła się elektryczność jak przed pierwszym uderzeniem pioruna w letniej burzy, czaiła się za nią obietnica grzmotów i wiatru.

Eliza spotkała się z oczami Lucy. Pozostał tylko cienki pierścień ciemnego błękitu, czerń jej rozszerzonych źrenic pochłaniała resztę.

"Bo go zabiłam".




Rozdział drugi

ROZDZIAŁ DRUGI

ELIZA COOK

Cztery tygodnie wcześniej

Eliza Cook nie sądziła, że Bóg zauważy, że nie śpiewa.

Ciotka Rachel powiedziałaby jej co innego; tak samo wszyscy, których Eliza znała, naprawdę. Może nie Hicks, ale i tak nie powinna była rozmawiać z szeryfem.

Głosy podniosły się wokół niej - chór "Amazing Grace". Był nawiedzający w swoim pięknie w specyficzny sposób, w jaki może brzmieć tylko piosenka śpiewana przez dziesiątki ludzi. Ocierała się o szwy kościoła, o ściany, sufit, okna, nie po to, by uciec, ale by wypełnić każdą możliwą pustą przestrzeń, zanim dotrze tam diabeł.

Gdyby Eliza nie śpiewała, czy muzyka wcisnęłaby się w nią dalej? Jej płuca, jej brzuch, jej łono. Wypełniając każdą pustą przestrzeń.

Jej palce drżały wokół Biblii, którą przytuliła do piersi, ale odrzuciła tę myśl tak szybko, jak się pojawiła. Bóg nie zauważyłby, gdyby nie śpiewała, tak jak nie zauważył niczego innego w tym miejscu.

Długo trwało, zanim Eliza zrozumiała, że coś jest nie tak w sposobie praktykowania wiary przez ich Kościół, długo trwało, zanim zrozumiała, że to ekstremizm, a nie religia, kwitnie pod tym szczególnym dachem. Święte słowa zostały przekręcone przez skorumpowanych śmiertelników w stalowe kraty, które stanowiły klatkę dla ich społeczności.

Eliza przesunęła wzrokiem po małym pomieszczeniu, śledząc boleśnie znajome twarze parafian, których widywała każdego dnia, jej uwaga zatrzymała się na Molly i jej rodzicach przez chwilę, po czym ruszyła dalej do pozostałych ławek. Tak wielu ludzi, których Eliza kochała, tak wielu ludzi, którzy byli mili i hojni i wszystko co dobre w świecie, który kazano im nienawidzić.

Zastanawiała się, ilu z nich miało wątpliwości co do swojego Kościoła, tak jak ona.

Większość mężczyzn nie wydawała się mieć takich wątpliwości, ich głosy rozbrzmiewały, kiedy śpiewali, ich głowy kiwały się razem z kazaniem, bez względu na to, jak bardzo było ono zapalczywe. Bez względu na to, jak bardzo sami mogliby się wahać przed wypowiedzeniem tych słów w codziennym życiu, szliby za nimi w imię ochrony Kościoła.

Liam Dawson siedział naprzeciwko Elizy, a ona przyłapywała go czasem na przyglądaniu się wujkowi Josiahowi z czcią człowieka, którego kopano i bito przez całe życie i któremu wreszcie powiedziano, że ma rację, że się liczy, że jest w domu.

Żona Liama, Darcy, siedziała po drugiej stronie dwójki ich dzieci, jej ręka zawsze była owinięta wokół córki, jakby mogła ją mocno przyciągnąć do swojego ciała. Była cichą kobietą, która często podejmowała wysiłek, by stać się jednym z taperem na każdym kościelnym zgromadzeniu. Darcy nie śpiewała już, jeśli nie było na nią oczu, a jeśli kazanie skłaniało się ku szczególnie płomiennej retoryce, jej wyraz twarzy się spinał.

Eliza lubiła czasem obserwować Darcy, kiedy mogła, spijając reakcje w sposób, który był najbliższy temu, by Eliza kiedykolwiek pokazała swoje własne.

Ale Darcy Dawson była wyjątkiem, nawet jeśli chodzi o kobiety. Większość z nich została po prostu przeniesiona z domu swoich ojców do domu swoich mężów i zaczęła rodzić własne dzieci, aby zapełnić ławki.

Nawet większość nastolatków kupowała wszystko, co głosił Josiah. Molly, oczywiście, miała wątpliwości. Uwaga Elizy ponownie podryfowała w stronę jej najbliższej przyjaciółki. Czasami Eliza zastanawiała się, czy Molly miałaby takie myśli, gdyby nie przeprowadziła się do Knox Hollow. Gdyby jej rodzina nigdy nie kupiła rancza obok rancza Elizy, czy pomysł ucieczki w ogóle przeszedłby jej przez myśl? A może po prostu podporządkowałaby się temu, czego od niej oczekiwano?

Eliza nauczyła się wyciszać słowa kazań i często to robiła, marząc o dniu, w którym będzie mogła zostawić ten styl życia za sobą. Nie Bóg czy kult, nie, nie to. Ale ten Kościół, dla którego starsi bawili się w religię tylko wtedy, gdy pasowało to do ich celów.

To były bezowocne marzenia, zdawała sobie teraz sprawę. Ale w tamtym czasie były jedyną rzeczą, która utrzymywała ją w ruchu z dnia na dzień.

Pianista uderzył trzy błędne nuty z rzędu, gdy głosy zamilkły w cichej czci, która zawsze towarzyszyła hymnowi. Nikt jednak nie śmiał się z pomyłki. Wszyscy byli zbyt dobrze wyszkoleni, nawet ci najmłodsi, a poza tym Noah Dawson po raz pierwszy grał na sobotniej wieczornej mszy. Wszyscy wiedzieli, że te przyciągały największy tłum, były najbardziej nerwowe dla dzieciaków biorących udział w kazaniu.

Darcy Dawson przyglądała mu się, jej dłoń chwytająca wciąż ramię córki, usta zaciśnięte i zmartwione. Ostatnio zawsze wyglądała na zmartwioną.

Eliza mogła się do tego odnieść.

Wuj Josiah pochylił się, żeby szepnąć Noahowi do ucha w drodze do ambony. Josiah kilka razy poklepał chłopca po ramieniu, zanim ruszył dalej, a Noah z całych sił wczołgał się pod używany fortepian, nosząc swoje umartwienie w różu, który wykwitł na jego szyi i rozprzestrzenił się na policzki. Josiah lubił się droczyć, uważał, że jest to dobroduszne. Ale w trakcie wymiany zdań Darcy całkiem znieruchomiała nad swoją ławką. Josiah rzucił w jej kierunku mrugnięcie, ale kobieta nie rozluźniła się ani o cal.

Potem, bez żadnego ostrzeżenia, Darcy odwróciła się, by spotkać się z oczami Elizy na małej przestrzeni, która ich dzieliła. Puls Elizy potknął się, a potem przyspieszył, gdy Darcy wpatrywała się w nią bez mrugnięcia, bez uśmiechu, bez żadnego potwierdzenia, przez jedną, dwie, trzy sekundy, zanim odwróciła się z powrotem w stronę, gdzie przemawiał Josiah.

Eliza wydyszała, wstrząśnięta, ale nie była pewna dlaczego. W oczach Darcy nie było nic złośliwego. Może po prostu poczuła ciężar spojrzenia Elizy. To ciężkie spojrzenie pozostało w pamięci Elizy, ale ona sama przeniosła swoją uwagę z powrotem na Josiaha.

To nie był elegancki kościół - nigdy nie był i nigdy nie będzie. Podest, na którym stał Josiah, był tani, gwoździe obluzowały się na łączeniach, które uginały się pod ciężarem pastora. Ściany kościoła, choć zawsze świeżo pomalowane, nie były ozdobione. Ławki były stare i pokryte bliznami. Choć Eliza wątpiła, by ktokolwiek odważył się coś w nich wyrzeźbić, to jednak normalne tarcie codziennego użytkowania ścierało drewno.

Luksusy, ozdoby, wszystko, co nie zostało rozebrane do najprostszych części - nic takiego nie było dozwolone. To był grzech, to była pokusa.

Ten tok myślenia był tak mocno powtórzony w kazaniu wujka Josiaha, że Eliza przez dziwną chwilę zastanawiała się, czy słowa zostały wypisane na jej skórze, aby on mógł je przeczytać. Eliza modliła się, żeby jej myśli nie były jednak tak widoczne jak atrament. Modliła się, żeby nie dało się ich tak łatwo rozszyfrować.

Bo Eliza miała sekret. I gdyby ktoś się dowiedział, to by ją zabił.




Rozdział trzeci (1)

ROZDZIAŁ TRZECI

LUCY THORNE

Czwartek, godzina 7:00 rano.

"To zamknięta sprawa" - powiedział Vaughn po raz trzeci, odkąd godzinę temu ustawili się w jej biurze. "Przyznanie się, ciało i narzędzie zbrodni".

"Najłatwiejsze śledztwo w mojej karierze" - mruknęła Lucy, zbyt zmęczona i zbyt postrzępiona, by ukryć niespokojny skręt w głosie.

Mięśnie Lucy bolały ze zmęczenia, ale zwalczyła chęć zapadnięcia się w fotelu przed biurkiem Vaughna. Zamiast tego utrzymała swoje stanowisko przy oknie, obserwując budzące się do życia miasto, gdy ona sama zmagała się z sensem nocy.

Eliza przestała mówić, gdy tylko się przyznała, po prostu się zamknęła, jej podbródek był podniesiony, jakby szła do walki, te jej ciemnoniebieskie oczy były zdeterminowane. Lucy spędziła kolejne dwie godziny, próbując wydobyć z niej cokolwiek innego, ale jej wysiłki spełzły na niczym.

Wkrótce po tym, jak Lucy i Vaughn w końcu zrezygnowali z Elizy, otrzymali potwierdzenie od zespołu ze Spokane, że ciało Noah rzeczywiście znajdowało się tam, gdzie Eliza powiedziała, że będzie.

"Jesteś zdenerwowana," powiedział Vaughn.

"Złe słowo."

Vaughn usiadła z powrotem na swoim krześle. "Zaniepokojona."

Lucy przejechała ręką przez swoje niechlujne włosy i w końcu przeszła przez pokój, żeby usiąść, gdy pomyślała o tej bladej, pozbawionej krwi twarzy i o surowym pokoju przesłuchań. "Lepiej."

"Bo pytała o ciebie?"

Im więcej Lucy o tym myślała, tym mniejszego znaczenia nabierał ten szczegół. Dla Elizy nie byłoby trudne wyszukanie agentów w sieci. Może nawet widziała Lucy w wiadomościach - jasne, rzadko się zdarzało, żeby jedna z jej spraw zyskała ogólnokrajowe zainteresowanie mediów, ale zdarzało się. "Nie."

"Więc dlaczego?"

W pytaniu nie było prawdziwego zaskoczenia, a Lucy wiedziała, że to Vaughn szturcha ją, by zobaczyć, jak tylko drgnie. Więc szturchnęła z powrotem. "Nie jesteś?"

Vaughn stukała paznokciem w biurko, usta ściśnięte. "Młody chłopak został zamordowany przez nastolatka. Nie jestem aż tak nieczuła, żeby mnie to nie dotknęło".

Sposób, w jaki to powiedziała, był doskonale oderwany, pozbawiony jakiejkolwiek ciekawości, jakichkolwiek wątpliwości.

Może to zadziałałoby na Lucy, kiedy była świeżo upieczoną rekrutką, zastraszoną do posłusznego milczenia na samą myśl o agentce specjalnej Grace Vaughn. Ale pracowały ze sobą już zbyt długo, by Lucy mogła kupić ten akt. Przynajmniej w całości. Były jeszcze dni, w których Lucy zastanawiała się, czy w ogóle zna Vaughn. To nie był jeden z nich. "Nie udawaj, że jest inaczej. Chyba nie myślisz, że to jest tak otwarte i zamknięte, jak się wydaje."

"Projektujesz," skwitował łagodnie Vaughn. "Dziewczyna się przyznała."

Lucy przewróciła oczami, teraz bardziej niż kiedykolwiek przekonana, że Vaughn bawi się w adwokata diabła. "Racja, bo nigdy wcześniej nie było fałszywego przyznania się do winy".

Vaughn uniosła brwi na tonie, ale nie poklepała słownie Lucy po nadgarstkach, jak prawdopodobnie zasłużyła na sarkazm. "Nie było tu żadnego przymusu".

"Od nas" - sprostowała Lucy, po czym odwróciła wzrok za okno, w stronę nieba, które rozpryskiwało się zalegającymi różami i złotami świtu. Nie wiedziała, dlaczego czuła się tak surowo, dlaczego nie mogła spotkać oczu Vaughna ani sekundy dłużej.

"Dużo czytasz w zamkniętej sprawie" - skomentował bezczynnie Vaughn. Ale oto byli, wciąż o tym rozmawiając.

"Dlaczego przestała mówić?" Ponieważ Eliza Cook przyznająca się do winy, a potem zupełnie milknąca, była dziwna i Vaughn wiedział o tym równie dobrze jak Lucy.

Lucy była jednym z lepszych przesłuchujących w biurze, a jedyną rzeczą, z jaką spotkała się po dwóch godzinach rzucania na dziewczynę wszystkiego, co miała, była cisza i zrelaksowany język ciała kogoś, kto wiedział, że nie zamierza się złamać.

"Nie było powodu, by mówić cokolwiek więcej," odparł Vaughn.

Lucy w końcu przesunęła oczy z powrotem na swojego szefa, którego wyraz pozostał spokojny i równy. "To nie ma sensu".

"Bo morderstwa tak często mają?" Vaughn podniosła rękę, zanim Lucy zdążyła wystrzelić ripostę. "Przedstaw mi, o czym myślisz".

Pochodzące od niej, to było znaczące. Vaughn musiała mieć własne wątpliwości co do zachowania Elizy - nie była typem szefa, który pobłażałby specjalnym projektom agenta bez powodu. Zostało w niej wystarczająco dużo z agenta terenowego, żeby docenić dobre przeczucie, ale było w niej też wystarczająco dużo z biurokraty, żeby stale liczyć w głowie, ile spraw wszyscy oni mają na swoich biurkach.

Ich budżet był coraz mniejszy, a zasoby coraz rzadsze. Nie było mowy, żeby Vaughn pozwolił Lucy prowadzić dalsze śledztwo, jeśli to naprawdę była zamknięta sprawa.

Ale to... to nie było "nie". To nie było stanowcze Drop it, Thorne. To było przekonanie mnie.

Najtrudniej było wyłuskać logikę z miejsca, gdzie była splątana z instynktem, emocjami i wyczerpaniem.

"Żeby móc powstrzymać profesjonalnego przesłuchującego przez dwie godziny, Eliza musiała przyjść tu z planem przyznania się do winy, a potem zamknięcia się" - powiedziała powoli Lucy, upewniając się, że jej usta nie wyprzedzają myśli. Jeśli chciała mieć tę sprawę - a chciała - to była jej jedyna szansa. "Ale dlaczego to miałby być jej plan? Gdyby chciała po prostu oddać się w ręce policji, dlaczego nie odpowiedziałaby na moje pytania? Byłoby jej o wiele łatwiej to zrobić."

Vaughn nie zgodziła się jednoznacznie z tym punktem, ale też nie przerwała, jej oczy zwęziły się, jej uwaga była całkowicie skupiona.

"Przyszła do nas w środku nocy, a mimo to nie było żadnych dowodów na to, że była w trakcie załamania psychicznego" - kontynuowała Lucy, ten argument nie był już tak mocny jak pierwszy, ale w jej opinii nadal stanowczy. Spowodowane paniką zeznania nie wyglądały jak to, czego właśnie byli świadkami w tym pokoju przesłuchań. "Co ją skłoniło do przyjścia tu teraz? Dlaczego o trzeciej nad ranem? Musiała go po prostu zabić, a potem... wsiadła do autobusu? Dlaczego nie poszła po prostu do lokalnych władz?"

"Psychoza prezentuje się różnie u różnych ludzi" - zauważył Vaughn.

Lucy przełknęła prychnięcie, które nie zyskałoby jej przychylności. "Weekend. Daj mi weekend."

To, co Lucy mogłaby wykombinować w weekend, prawdopodobnie nie było zbyt wiele. Może dałoby jej to tylko tyle czasu, żeby wyjechać do Idaho, zorientować się, że wszystko było tak, jak powinno być i nic nie było podejrzane, a potem zawrócić. Może wróciłaby z pustymi rękami do Vaughna bez słowa I told you so.




Rozdział trzeci (2)

Ale Lucy wiedziała, że jeśli teraz wróci do domu, jeśli spróbuje zostawić tę sprawę za sobą, nie będzie mogła zasnąć. Wpatrywałaby się w ściany, jej myśli złapane w niekończącą się pętlę, jej ciało sparaliżowane wspomnieniem tych oczu, szeptem tego miękkiego, pewnego głosu. Wyznania, które brzmiało o wiele bardziej jak błaganie niż poczucie winy.

Vaughn studiował Lucy, jakby mógł zobaczyć ją w jej najbardziej żałosnym wydaniu, tkwiącą w swoim ciemnym, prawie pustym domu, myślącą o morderstwie, które nawet nie musiało zostać rozwiązane. "W porządku. Będziesz miała czas do poniedziałku. Ani dnia później."

Ulga była krótkotrwała. Zanim Lucy zdążyła nawet wypuścić wstrzymywany oddech, Vaughn podniósł rękę.

"Ale tylko jeśli obiecasz mi jedną rzecz". Vaughn obserwował ją miarowo. "Musisz obiecać - nie daj się wciągnąć, Lucy. Mówię poważnie. Przez obsesje giną ludzie."

Lucy potrząsnęła głową, jakby samo ostrzeżenie było absurdalne, gdy oboje wiedzieli, że tak nie jest. Miała zwyczaj dawać się wciągać, zbytnio się przejmować. "Tylko kilka dni. Sprawdzę miejsce zrzutu ciał. Porozmawiam z rodzinami. Z szeryfem też. Hicks, mówiłeś?"

Vaughn zerknął na krótki raport z zespołu ze Spokane, o którym Lucy wiedziała, że został wyciągnięty na jej ekran. "Tak. Szeryf Knox Hollow Wyatt Hicks i jego zastępczyni Zoey Grant".

"Hicks i Grant." Lucy przytaknęła i po raz kolejny zastanawiała się, dlaczego Eliza nie poszła po prostu do nich, żeby się przyznać.

"Wiedziała o nożu" - powiedział cicho Vaughn, niemal non sequitur. "Lucy, wiedziała o ranach na ciele".

Lucy zignorowała ostrzeżenie kryjące się pod tymi słowami. Nie daj się wciągnąć. Przez obsesje giną ludzie.

"Ustalimy linię czasu," powiedziała Lucy, wymuszając łatwość, której nie czuła. "To nie może zaszkodzić sprawie, prawda? Jestem pewna, że prokurator będzie mi wysyłał kwiaty, kiedy wrócę".

Wzdychając, Vaughn wskazał palcem na Lucy. "Musisz znaleźć sobie życie".

Wiedząc, że wygrała, Lucy pozwoliła, by jej mięśnie się rozluźniły, gdy oparła się z powrotem na swoim krześle. "Spójrz, kto mówi. Byłeś tutaj, kiedy Eliza weszła."

W minionych latach zaangażowanie Vaughna w pracę zainspirowałoby Lucy, wzbudziłoby w niej poczucie winy i poświęcenia, które w jakiś sposób spięły się razem, pobudzając ją do zostania dłużej i cięższej pracy. Teraz było jej po prostu smutno z powodu Vaughna. I trochę dla siebie, kiedy zdała sobie sprawę, że jest wczesny ranek i ona też była w biurze całą noc.

"Muszę się wyspać i wziąć prysznic i znów stać się człowiekiem" - powiedziała Lucy, zerkając w dół na swój żałosny strój, zaschnięty pot na skórze wysyłający co kilka minut kaskadowe fale dreszczy wzdłuż jej ramion. "Wyjeżdżam z samego rana jutro".

"W poniedziałek," powtórzył Vaughn. "Jeśli do tego czasu nic nie będziesz miała, wyjdę tam i sama zaciągnę cię do domu".

"Grace Vaughn ciągnąca się w dzikie rejony Idaho tylko dla mnie?" Lucy zatrzepotała rzęsami, gdy stała, ignorując udawaną ekscytację Vaughna. Otrzeźwiła się, gdy zatrzymała się z ręką na klamce. "To jest wyłączone, Vaughn. Jest coś nie tak w tym wszystkim."

"Mam nadzieję, że się mylisz," powiedział Vaughn, słowa nagie i szczere w miękkiej złotej ciszy, która pulsowała w pokoju.

"Wiesz co?" powiedziała Lucy, myśląc o tym, o ile łatwiejsze byłoby jej życie, gdyby mogła po prostu zmusić swój mózg do zamknięcia się. "Mam nadzieję, że ja też jestem".




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "You Can Be Lost With Me"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



👉Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści👈