Ostateczna przyjaźń

Rozdział 1

==========

1

==========

RODZICE LUCA WARDA POŻEGNALI SIĘ z nim na dworcu kolejowym w Sheffield.

Luca nie odpowiedział.

Nawet nie pofatygowali się, by wejść z nim na stację. Zamiast tego stanęli przed gigantycznym pisuarem fontanny na placu i wygłaszali niewyraźne mamrotania o tym, że zobaczą go w styczniu, na świeżym wiejskim powietrzu, że to dla jego dobra, że jego wujek Imre nie może się doczekać, żeby go zobaczyć.

"On nie jest moim wujkiem", syczał Luca. "Nie jesteśmy nawet spokrewnieni. Nie widziałem go od dziesięciu pieprzonych lat".

"Ale Luca-"

"Przyznaj się. To tylko jakiś obcy człowiek, na którego mnie wypierasz, bo sam nie chcesz mieć ze mną do czynienia."

Jego ojciec pochylił swoje wąskie ramiona, wzdychając i wiercąc się ze swoim cienkim jak ołówek krawatem. Jego krawaty zawsze sprawiały, że wyglądał jakby się dusił, ściskając zbyt małą szyję, aż jego głowa balonowała na szczycie wierzbowej tokarni jego ciała.

"Nie wiem już, co z tobą zrobić, Luca. Jestem na końcu mojej liny".

"Spróbuj nie wysyłać mnie jak jakiegoś cholernego przestępcę!"

Jego matka - jego małe złote jabłko matki, z jej sposobem mówienia rękami, jakby kształtując płynące fale i poruszające się chmury - sięgnęła po niego. "Teraz nie dramatyzuj, kochanie. Kiedyś kochałeś farmę, a tam w Dales jest pięknie -".

"Jeśli masz zamiar wysłać mnie do dupy nigdzie, to mógł być Scarborough. Przynajmniej mają odpowiednie plaże."

Usta jego ojca rozrzedziły się w płaską, czarną kreskę. "To nie są wakacje. To jest kara. To jest dyscyplina. Musisz dorosnąć."

"Jestem pieprzonym dorosłym-"

"Dorośli nie kradną cholernego motocykla i nie zostawiają go rozbitego przed Piotrem i Pawłem".

Luca wpatrywał się w ojca. Klatka piersiowa Marco Warda była ciężka, kolor plamił wysoko w policzkach, jego oczy były jasne. Jego ojciec był taki jak on: szczupły i wrażliwy mężczyzna, na tyle chudy, by rozwiać się z wiatrem, cichy nawet w swoim gniewie. Ale właśnie ta cisza sprawiała, że jego wściekłość była tak potężna, kiedy dławił się emocjami i drżał, jakby miał się w każdej chwili załamać. Matka Lucii wściekała się między nimi tymi bezsłownymi, bezradnymi dźwiękami, które wydawała, gdy chciała im przywalić w głowę, ale zamierzała pozwolić, by sami to sobie wypracowali. Nie było nadziei, że Lucia Ward wkroczy i przewróci ten wrak na bok, zanim się rozbije.

Nie, kiedy to był jej pieprzony pomysł, wyrzucenie go jak śmiecia.

Jego ojciec westchnął, ramiona zwiotczały. "Nie mam już opcji, synu. Nie dajesz mi żadnego wyboru. Jedyną alternatywą było wniesienie oskarżenia, ale nie jestem jeszcze gotowy, by się poddać. Trzeba było szybkiej rozmowy, żeby kościół nie wnosił oskarżenia. Jeśli chcesz być dorosły, możesz być sądzony jak dorosły. Jeśli chcesz być lekkomyślny, musisz poradzić sobie z tym, jak zdecyduję się uratować twoją dupę. Ale jeśli odmówisz, nie mogę zrobić nic innego, jak zostawić cię z twoimi własnymi konsekwencjami."

Jelita Luki napięły się, po czym zrobiły się zimne. Groźba nie musiała być wyraźniejsza. Odwrócił się.

"Nieważne. I tak potrzebuję przerwy od waszego dysfunkcyjnego końskiego gówna. Posegregujcie się, do kurwy nędzy, co? Jesteście pieprzoną hańbą."

Odszedł od rodziców, zostawiając ich stojących w połowie wrześniowego słońca jak Jack Sprat i jego żona, dwie szpilki wbite w plac Sheffield Station i trzymające go w miejscu.

"Kocham cię, kochanie!" zawołała jego matka. "Postaraj się ubrać ciepło!"

"Zobaczymy się w styczniu, synu" - dodał jego ojciec.

Luca przerzucił środkowy palec przez ramię, wsadził słuchawki do uszu, podkręcił White Stripes i wkroczył w cień ceglanych łuków stojących przed fasadą dworca.

Nieważne. Chcieli go odesłać jak cholernego więźnia, nienawidzili go tak bardzo, że nie mieli ochoty sami jechać do Harrogate, mogli zgnić.

Dobrze by im zrobiło, gdyby w ogóle nie wrócił.




Rozdział 2

==========

2

==========

IMRE CLAYBOURNE KLĘCZAŁ NAD TORBĄ Z NASIONAMI, jedno kolano włożone w chłodną ziemię pod cieniem otwartych drzwi stodoły. Jedną ręką przesiewał między palcami mieszankę nasion koniczyny i lucerny, małe zielono-złote ziarna, których nie da się odróżnić, poza drobnymi różnicami w kształcie i wielkości. Ich zakurzony, ziemisty zapach unosił się w górę z każdą garścią, która wysypywała się z powrotem do worka. Jego druga ręka trzymała telefon komórkowy, ledwo go łapiąc, zanim zdążył wyślizgnąć się spomiędzy jego ramienia i ucha, ledwo ratując go przed pływaniem w worku z nasionami.

"To ledwie minuta do miasta, Marco," powiedział. "Nie ma kłopotu w ogóle. Zaraz wyskoczę, wezmę go ze stacji i będę z powrotem na polu w ciągu godziny."

Na drugim końcu linii Marco Ward westchnął, jego oddech trzeszczał w głośniku. "Dziękuję ci za to, Imre. Jestem u kresu sił z tym chłopcem."

"Brzmi trochę jak ty w tym wieku".

"Nigdy nie kradłem."

"Wszystko, oprócz rumu twojego ojca".

Marco roześmiał się, jednak było to zmęczone, napięte. "Puściłbym to, nawet jeśli kochałem ten rower, ale policja chciała go złapać za zniszczenie własności publicznej. Rozbił to cholerstwo o kościół. Gdybym nie przyjaźnił się z kilkoma miejscowymi, siedziałby w kajdankach. W tym tempie chłopak jest na szybkiej ścieżce do piekła."

"Niech św. Piotr martwi się o to, gdy nadejdzie czas". Imre chichotał. "On ma dziewiętnaście lat. Nie jest dzieckiem. Nadal robiliśmy głupie rzeczy, gdy mieliśmy dziewiętnaście lat. Uni wypracował te dzikie owsiki wystarczająco dobrze dla nas obu."

"Gdyby po prostu poszedł na uniwerek, mniej bym się martwił. Ale on ma zamiar zrobić ze swojego gap year gap life."

Wydychając, Imre opadł z powrotem na skosy i sprawdził zegarek. Pociąg Luki wjeżdżał do Harrogate na linii północnej za około półtorej godziny, a Imre wciąż miał akr do uprawy. Mógłby odłożyć to na później, aż Luca będzie w domu i się zadomowi. Sadzenie mogło poczekać jeszcze jeden dzień. Lucerna i koniczyna rosły szybko, a stada ścinały je jeszcze szybciej, na długo przed nastaniem mrozów.

Mógłby po prostu wziąć dzień wolny, pomyślał. Spędzić trochę czasu z Lucą. Byłby zdenerwowany, bez wątpienia. Luca zawsze był pełnym pasji chłopcem, szybko się uśmiechał, szybko płakał. Bóg wiedział, jaki jest teraz. Imre nie widział Luki od czasu, gdy był trzeźwym dziewięciolatkiem, którego szybki, błyskotliwy uśmiech zaczął znikać za ostrożnym milczeniem i załzawionymi oczami, gdy Wards odeszli i postawili Harrogate na nogi.

Nienawidził patrzeć na to. Niektórzy ludzie rodzą się z grubą skórą; inni rozwijają ją z czasem. Luca urodził się ze skórą jak papier i kryształowym sercem. Przyjął wszystko do siebie i przekształcił w surowe emocje, które lśniły i krwawiły z niego w tym żywym kalejdoskopie kolorów. Każda miłość, każda strata, każda radość, każdy ból. Kiedy Marco i Lucia mieszkali bliżej w Harrogate, co drugi tydzień wyjeżdżali na farmę Imre; w tamtych czasach Luca był wiatrakiem ożywionej energii, miotającym się w koniczynie, z miękkimi białymi kwiatami wplecionymi w ciemny szok jego włosów, a jego śmiech odbijał się echem po całej farmie.

Problemem w tak głębokim odczuwaniu rzeczy było jednak odczuwanie ich mocno. Przyjmowanie ran. A jeśli te rany sprawiły, że Luca był już trzeźwy i spokojny, gdy dziesięć lat temu Wardowie wyprowadzili się do Sheffield...

Imre martwił się, jaka wrząca, wściekła masa tkanki bliznowatej miała się pojawić na jego progu jako dorosły mężczyzna.

Wyprostował się, otrzepując brud z kolan dżinsów, i oparł się o drzwi stodoły, spoglądając na pola. Jego kozy - głównie żwawe, uzbrojone w zęby alpejskie, kilka nubijskich rozproszonych w mieszance - kręciły się na swoich otoczonych murem pastwiskach, żując ostatnie zbiory lucerny i koniczyny, becząc i podskakując między sobą. Zapach świeżych kwiatów koniczyny był wysoki i słodki; tłuste, futrzane pszczoły płynęły po nim, niemal upajając się aromatem. Nie mógł powstrzymać słabego uśmiechu. Luca brykał tak samo jak kozy. Z pewnością ten żywy duch nie mógł być całkowicie złamany.

"Wszystko będzie dobrze, Marco", mruknął do telefonu. "On po prostu potrzebuje trochę czasu, żeby ochłonąć. Z dala od ciebie. Bez wątpienia jesteś teraz wrogiem publicznym numer jeden".

"Boże jestem, nikt mi nie powiedział, że kiedy będziesz miał dzieci, będą cię kochać, dopóki cię nie znienawidzą".

"On po prostu próbuje zapewnić sobie status odrębnej osoby od ciebie i Łucji. Dorosłego."

"W takim razie nie powinien zachowywać się jak przeklęty chłopiec".

Imre uśmiechnął się do siebie. "Daj mu czas".

"Możesz tak powiedzieć. Nie masz własnych dzieci. Nie wiesz, jak to jest."

"Przypuszczam, że nie." I Imre wątpił, by Marco chciał usłyszeć wiele więcej. Nie sądził, że Marco zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest podobny do jego własnego syna - spokojny i wrażliwy, a jednocześnie gorący i namiętny, skłonny nie słuchać żadnego prawa poza swoim własnym. "Najlepiej pójdę, jeśli mam zdążyć na czas na stację. Dobrze zaopiekuję się Lucą. Masz moje słowo."

"W tym momencie byłbym wdzięczny, gdybyś nałożył na jego skórę kilka pasków". Marco jęknął. "Nie mam tego na myśli. Nie mam. Po prostu...dziękuję, Imre. Wiem, że to narzucanie się."

"To nic takiego. Dam ci znać, kiedy się zadomowi."

"Dziękuję. Łucja przesyła pozdrowienia."

"Imre odpowiedział, po czym zakończył połączenie machnięciem kciuka, wsunął telefon do kieszeni i z ciężkim westchnieniem złożył ręce na piersi.

Mówił, że to żaden problem, ale tak naprawdę nie miał pojęcia, co zrobić z Lucą Ward. Jasny, roześmiany chłopczyk, którego pamiętał, nie był człowiekiem rzuconym mu na kolana w niesławie. Nie wiedział, czego się spodziewać, gdy znów zobaczy Lucę.

Ale obserwując kozy, przypomniał sobie blade kwieciste plamy na tle korony ciemnych włosów i pomyślał, że może mógłby powitać Lucę nie w więzieniu...

ale w domu.




Rozdział 3 (1)

==========

3

==========

LUCA PRZESZEDŁ DO PRZESIADKI NA STACJI W LEEDS. Na dworcu w Leeds przekradł się przez ruchliwy concourse, dwukrotnie większy i bardziej zatłoczony niż w Sheffield. Miał dziesięć minut na drugi pociąg z Leeds do Harrogate.

Kusiło go, żeby go przegapić.

Po prostu... zniknąć w Leeds. To było wystarczająco duże miasto; mógł zniknąć wszędzie i wszędzie. Spać na ławkach w parku. Żyć na dziko. Przeżyć na makaronie za 50 pensów. Dostać pracę jako barista czy coś w tym stylu i znaleźć sobie malutkie mieszkanie bez okna w jakimś obskurnym zaułku, nędzne, ale swoje.

Przestać być Lucą Wardem i po prostu...

Być Lucą.

Ten pomysł nie powinien być tak atrakcyjny, ale myślał o nim od miesięcy. Czasami czuł się tak, jakby jego serce było ptakiem z podciętymi skrzydłami, a latanie było tylko wspomnieniem, o którym bał się zapomnieć. To właśnie było tak piękne w tej chwili na motocyklu: ręce w górze, setki funtów stali i płonącej benzyny sunące po drodze, grawitacja zniknęła, a Luca stał się nieważki, leciał, leciał, jakby mógł unieść się na skrzydłach i wysłać ptaka swojego serca w powietrze.

Ale był peron 17B, a drugi pociąg z Leeds do Harrogate już czekał. Sprawdził dwukrotnie swój bilet, po czym podniósł ciężki plecak i ruszył do najbliższego wagonu, rozprostowując nogi. Dziesięciominutowe przesiadki to kompletna bzdura, ale on zdążył na kilka minut przed końcem. Wagon był w połowie pusty, pełen znudzonych ludzi w prostych, nudnych kolorach, rozrzuconych jak kawałki ziarna rozrzucone dla dziobiących kur. Kilku z nich zerknęło na niego, ale nie spojrzało na niego - po prostu tępo zarejestrowali jego obecność, po czym zwrócili puste spojrzenia w stronę okien, jakby na nieruchomej linii było cokolwiek do zobaczenia.

Znalazł miejsce w tylnym rzędzie, wrzucił torbę do kosza na śmieci, po czym opadł na kubełkowe krzesło przy oknie z włożonymi słuchawkami do uszu. W Leeds było tak głośno, ale Shawn Mendes śpiewał Luce do ucha, zagłuszając to wszystko błaganiami, by ktoś zlitował się nad nim i jego sercem.

Kilka kolejnych foteli wypełniło się w szurających nogach i bagażach. Drzwi zamknęły się na korbę. Pociąg wydał z siebie wrzaskliwy gwizd i zadudnił wokół niego. Szarpnięcie pędu wstrząsnęło nim, gdy wagon potoczył się do przodu, koła zgrzytały i piszczały o tory. To było to. Ostatnia szansa na odwrócenie się i ucieczkę prześlizgnęła mu się przez palce, drzwi zamknęły się i zamknęły go w środku. Potarł się o klatkę piersiową, o napięty, niski ból, oparł zbyt gorące czoło o chłodną szybę i przełknął oddech, który utknął mu w gardle. Stacja Leeds prześlizgiwała się powoli, potem coraz szybciej, aż pociąg wystrzelił przez jasne błyski porannego słońca z dachów.

Chciał już wrócić do domu. Chciał, żeby jego rodzice po prostu... pozwolili mu być. Myślał, że dobrze im zrobi, jeśli nie wróci, ale pewnie cieszyli się, że go nie ma. Był teraz czyimś problemem.

Może byliby szczęśliwsi, gdyby nigdy nie wrócił.

Jego telefon zabrzęczał, odcinając ścieżkę muzyczną - i odcinając kłucie w oczach, zanim mogło stać się czymś więcej. Wyciągnął telefon z kieszeni i przejrzał najnowszego smsa. Xavier. Luca zaśmiał się pod nosem. Ten skurwiel.

Jesteś już na miejscu? Xav wysłał sms-a.

Luca wykropkował kciuk nad ekranem, Swypingując szybkie litery. Jeszcze nie. Prawie w ogóle nie pojechałem. Mogłem uciec w Leeds. Przynajmniej to porządne miasto.

Harrogate nie jest takie złe. Ładne, nawet.

Luca uśmiechnął się, choć tak naprawdę nie miał na to ochoty. Xav zawsze był taki jak on; jasna strona wszystkiego. To doprowadziło Lucę do szału podczas matury i było jedyną rzeczą, dzięki której zdał maturę: Xavier Laghari i jego szeroki uśmiech oraz jasne czarne oczy w tej pulchnej brązowej twarzy. Xavier miał szczęście. Był inteligentny, czarujący, łatwy w obsłudze i wszyscy go lubili. Oczywiście potrafił patrzeć na jasną stronę wszystkiego; dla niego każda strona była jasna.

Ale to właśnie jasna strona Xaviera sprawiła, że życie Luki było znośne, a teraz nie miał nawet Xav, kiedy rodzice Luki właśnie oderwali go od przyjaciół, życia, wszystkiego, co miał w Sheffield.

Nie próbuj mnie pocieszać - odpisał smsem. To mnie po prostu wkurza. Nawet nie zostaję w Harrogate. Jadę na farmę gdzieś na zadupiu.

Może będziesz mógł nakarmić kaczki.

Luca wzdrygnął się na telefon. Robisz sobie jaja?

Zawsze - odparł Xav. Luca mógł niemal zobaczyć ten bezczelny, cholerny grymas. Nie zawieraj tam zbyt wielu znajomości. Zrobię się zazdrosny.

Tak. Zaprzyjaźnię się ze wszystkimi pieprzonymi świniami, taplającymi się w błocie.

Z parsknięciem Luca zamknął okno z tekstem i ponownie stuknął play w swojej muzyce. Utwór przeskoczył do Bad Reputation, a on westchnął, zapadając się w fotelu i pozwalając oczom zamknąć się do połowy, aż twarde, niebieskie światło poranka stało się mgłą, a budynki przemknęły obok niego w niewyraźnych kreskach koloru. Miał złą, pieprzoną reputację, w porządku. Jego ojciec pewnie już zadzwonił do Imre i wypełnił jego głowę opowieściami o tym, jakim zwyrodnialcem był Luca. Zarumienił się gorąco i zapadł głębiej w fotelu.

Unka Immie.

Chociaż nie byli spokrewnieni, a Imre był tylko przyjacielem ojca Luki ze studiów, odkąd Luka pamiętał, nazywał go Unka Immie - aż do czasu, gdy około ósmego roku życia uznał, że jest za stary na takie dziecinne bon mots i zaczął wymawiać Imre z powagą. Nie pamiętał nawet, jak Imre wyglądał; był raczej zbiorem wrażeń niż trwałym obrazem mentalnym. Luca wspinał się po nim jak po wielkim, szerokim dębie. Dla małego chłopca Imre wydawał się masywnym monolitem, wysokim na dziesięć stóp i szerokim jak góra, z gęstą brodą. Luca zawsze wspinał się na kolana Imre i wplatał palce w długą, lśniącą, czarną czuprynę, głaszcząc miękkie pasma i bawiąc się kilkoma drobnymi warkoczami, z których każdy zakończony był małymi niebieskimi koralikami, pasującymi do smukłych, zakończonych koralikami warkoczy, ciągnących się przez całą nieokiełznaną grzywę włosów Imre.




Rozdział 3 (2)

Te koraliki były tak samo niebieskie jak oczy Imre. To było jego najwyraźniejsze wspomnienie: jak zdumiewająco wyraźny był błękit oczu Imre na tle jego śniadej, zwietrzałej skóry. To, i dobroć jego rąk. Miał ogromne dłonie, które mogłyby skruszyć granit na pył, ten wielki, ciemny, ziemny bóg o sile kamienia, ale ze wszystkim obchodził się z łagodnością, która wypływała z jego rąk jak woda, przepojona żywym ciepłem - od maleńkich, beczących koźlątek, przez najmniejszy kwiatek koniczyny, po samego Lucę.

A Luca był w nim zakochany, tak jak tylko mali chłopcy potrafią być.

Wciąż pamiętał, jak w wieku pięciu lat siedział na kolanach Imre, wtulony w ciężki bujany fotel przed kominkiem w salonie na farmie Imre. Niebieskie ściany. Pokój miał głęboki błękit ścian, pomalowanych w różnych odcieniach na chropowatym kamieniu, zamieniając przestrzeń w ciemnoniebieską noc oświetloną przez migotliwe światło ognia, miękkie oświetlenie lśniące jak miód na polerowanym drewnie gitary ustawionej na płaszczu. Rodzice Luki siedzieli na kanapie, otuleni sobą i wtuleni w kołdrę wyszywaną we wzory zygzaków, kropek i węzłów, senni, ale tak zadowoleni z miłości. Luca skulił się na kolanach Imre jak szczeniak, trzymając się jego brody i koszuli, walcząc ze snem, choć jego oczy nie chciały się otworzyć.

Ale w kieszeni miał sekret, nad którym pracował cały dzień, a potem ukrył go w swoim swetrze. I kiedy głębokie, ciężkie westchnienie Imre przeniosło jego klatkę piersiową i brzuch na policzek Luki, Luka otworzył oczy, zerkając na rodziców, żeby upewnić się, że naprawdę śpią, zanim zaczął grzebać w kieszeni i wyciągnął swój sekret.

Pierścień, zrobiony ze splecionych źdźbeł trawy.

Musiał go robić całe jedenaście dwanaście razy, zanim wyszedł dobrze, bo trawa się łamała i rozpadała, albo jedno pasmo było za krótkie, albo był po prostu za mały, bo Imre miał ręce wystarczająco duże, by pomieścić cały świat. Ale teraz był idealny, cienki płaski pasek splecionych pasm tworzących szewronowe wzory. Zrobił go, bo tak robili ludzie, którzy kochali ludzi, pomyślał. Jego rodzice tak robili. Kochali się, więc mieli obrączki. Więc zrobił też pierścionek, gładki i ładny, schował go ponownie i przejechał kciukiem po jego fakturze, zanim wziął głęboki oddech i spojrzał na Imre.

"Immie?" zapytał, przygryzając wargę. Jego usta smakowały śmiesznie, jakby ssał grosze.

Imre zadudnił miękkim, ciekawskim dźwiękiem i spojrzał na niego oczami tak delikatnymi jak jego dłonie, otoczonymi szwami i fałdami, które osadziły jego spojrzenie w kołysce ciepła, łagodząc zakazane rysy ciemnych, ciężkich brwi. "Co to jest, angyalka?" zapytałby, jego głęboki, bogato fleksyjny angielski zmieniający się w coś bardziej melodyjnego i gładkiego na węgierskie słowo.

Luca wziął oddech tak masywny, że próbował rozsadzić jego klatkę piersiową, po czym oznajmił: "Pewnego dnia zamierzam się z tobą ożenić".

Imre zamrugał, a potem zaśmiał się nisko w gardle, dźwięk tak duży, a jednocześnie tak cichy, wstrząsnął nimi oboma. "A ty, teraz? I dlaczego tak jest?"

"Bo cię kocham." Luca włożył w te słowa tyle przekonania, ile mógł, więcej pewności siebie, niż czuł, gdy jego uszy płonęły, a jego bose palce skręcały się, aż złapały się w dżinsy nad udami Imre. "Mama i tata kochają się i wzięli ślub. Ja kocham ciebie, więc się z tobą ożenię".

Spojrzenie Imre zmiękło, a on delikatnie opuścił jedną z tych masywnych dłoni na szczycie głowy Luki, bawiąc się przez jego włosy. "Pięć lat to bardzo mało, żeby tak poważnie myśleć o małżeństwie".

"Mówię poważnie." Luca pochylił głowę, zaciskając palcami dolną wargę, po czym przełknął i ponownie wyciągnął pierścionek z kieszeni. "Urosnę i będę wysoki i przystojny, a wtedy ty też mnie pokochasz i weźmiemy ślub".

Przechylając głowę, Imre uroczyście studiował obrączkę. W świetle ognia, krawędzie obrączki błyszczały jak włókna złota. "Jest z tym pewien problem."

Serce Luki wywróciło się do góry nogami. To było okropne uczucie, chore uczucie, i spuścił ręce na kolana, wpatrując się w dół w głupi, bezsensowny mały pierścień. "Oh."

"Problem," powiedział Imre, łapiąc jego dłoń, połykając ją wewnątrz swojej, aż palce Luki i pierścień zniknęły w grubej dłoni, "polega na tym, że ja już cię kocham, angyalka."



Ostry oddech wessał Lucę do gardła. Imre odkręcił swoją dłoń, delikatnie chwycił Luca's i poprowadził go - wciąż trzymając pierścień tak mocno - do wsunięcia pierścienia na trzeci palec Imre na jego lewej ręce. Pierścionek pasował idealnie, przesuwając się po grubo ciosanym, pokrytym bliznami palcu i osiadając na miejscu u jego podstawy. Luca uśmiechnął się tak bardzo, że aż zabolała go twarz i zarzucił ręce na ramiona Imre, chowając twarz w jego szyi i brodzie.

"Zawsze będę cię kochał, Immie," wyszeptał, a Imre znów zachichotał i owinął ramiona wokół niego, trzymając go tylko wystarczająco mocno.

"Wiem, że to zrobisz, Angyalka. Wiem."

Wspomnienie tej nocy - światło ognia w oczach Imre, słodkie lekkie trzepotanie serca Luki - zapadło mu w piersi. Skulił się głębiej w siedzeniu pociągu. Był takim śmiesznym dzieckiem. Imre był dla niego miły, cierpliwie pobłażał mu i nie zgniatał jego pięcioletniego serca, ale to było czternaście lat temu. Imre prawdopodobnie nadal widział go jako tego samego szczerego, prostego chłopca, pełnego bzdurnych pomysłów i składającego obietnice, których nigdy nie dotrzyma, nierealnego i całkowicie zagubionego.

W jednym miałby rację.

Luca był kompletnie i całkowicie zdezorientowany, i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nie na tej pieprzonej farmie i nie wtedy, gdy Imre miał go dość i odesłał go do domu, nie zmieniając ani jednej cholernej rzeczy.

Z jękiem pochylił się do przodu, uderzając czołem o siedzenie przed sobą.

Dlaczego, ze wszystkich ludzi, to musiał być Imre?

"Hej," szczeknął mężczyzna z rzędu przed nim. "Uważaj tam z tyłu".

"Przepraszam", Luca mamrotał i skulił się w sobie, grzebiąc twarz w kolanach z niskim jękiem. Kurwa, nie mógł nawet poradzić sobie z jazdą pociągiem bez wzniecania kłopotów.

Następne cztery miesiące byłyby nędzne.




Rozdział 4

==========

4

==========

W końcu LUCA ZATRZYMAŁ SIĘ W NUDZIE pociągu, dźwięk szyn mieszał się z pulsem, rockiem i kadencją jego muzyki, hipnotyzując go w dryfujący dreszcz, który nie był całkiem snem, ale nie był też całkiem obudzony. Wyrwał się z tego tylko na tyle, by pokazać konduktorce swój bilet, gdy przechodziła, po czym znów wpadł w trans, bezgłośnie wypowiadając słowa i starając się ignorować ciężki ciężar na piersi.

Po przejściu pod przypominającymi zamek łukami i wieżami wejścia do tunelu Bramhope, całkowicie odpłynął. Ciemność tunelu i rytmiczne błyski świateł pozwoliły mu zapaść w sen, z telefonem przyciśniętym do piersi i głową opartą o okno. Obudził się, gdy pociąg wystrzelił z tunelu i światło rozprysło się nad nim, przeszywając powieki i budząc go. Otworzył oczy na blask bieli, wbijający się w jego siatkówkę i oślepiający go. Z bólem odwrócił twarz i zakrył oczy ręką, mrugając, dopóki nie dostosował się do światła.

Biała mgła rozwiała się, zastąpiona zielenią, złotem i olśniewającym jesiennym ogniem: pola uprawne, które wznosiły się i opadały jak grzbiety i koryta fal, wznosiły się wysoko, by po chwili zamachnąć się z wdziękiem w dół, gładkie jak pociągnięcie pędzla do kaligrafii. Głęboki róż i bogaty fiolet obramowywały zieleń, łapiąc światło w miękkich smugach, błyszcząc pod niebem bezkresnego błękitu i niskich, srebrnych chmur. Kawałki bladoszarego wapienia wysuwały się z trawy jak fragmenty starożytnych ruin. Yorkshire Dales przetoczyło się obok, podzielone na pola żywopłotami, liniami drzew, niskimi murkami ogrodzeniowymi zbudowanymi z ręcznie układanych zużytych kamieni rzecznych w bieli i szarości. Małe, klockowate stodoły o białych ścianach i dachach z daszkami rozrzucone były wszędzie. Na szczycie jednego ze wzgórz słońce świeciło w zrywach przez nogi pasącego się bydła.

Oczy Luki rozszerzyły się. Przycisnął palce do szyby, oddychając powoli. Nigdy nie widział Dales w takim stanie. W czasach jego dzieciństwa w Harrogate zielone akweny były czymś bliskim i zwyczajnym. Ostatni raz widział Dales przez okno, zaledwie szczelinę nieba zasłoniętą przez stosy pudeł z przeprowadzki na pace ciężarówki. Ciężkie uczucie uderzyło mocno w dół jego żołądka, jednocześnie słodkie i pływające z pewnym cichym, pulsującym przerażeniem.

Poczucie powrotu do domu, podczas gdy Harrogate nie było domem od dziesięciu lat.

Nie pamiętał nawet swojego dawnego adresu, domu, w którym mieszkali, a jedynie powidok światła słonecznego przebijającego się przez przerośnięte drzewa, które jego ojciec zawsze obiecywał przyciąć z ich małego skrawka podwórka, ale nigdy tego nie zrobił. Wszystko inne w Harrogate było tylko wrażeniami: weekendy na farmie Imre, dni powszednie biegające i bawiące się z innymi dziećmi z sąsiedztwa, wszystkie lepkie palce, czerwone balony i małe nóżki pompujące na pedałach roweru. Wracając teraz, dziesięć lat starszy i mądrzejszy, czuł się jak oszust. Nie pasował do tego miejsca.

Może kiedyś to był dom, ale teraz już nie mógł.

Ale wciąż pamiętał brzydki, zbyt nowoczesny dworzec kolejowy w Harrogate, wystający jak surowy wrzód na tle zgrabnej, historycznej architektury miasta, willi i obsadzonych drzewami dróg. Jęknął, gdy wagonik wjechał na stację, zatrzymując się z łoskotem i zgrzytem hamulców. Podczas gdy konduktor wywoływał przystanki i godziny wysiadania, Luca zwlókł się z siedzenia, krzywiąc się, gdy jego ciało zaprotestowało strzałami bólu przeszywającymi kończyny i pełznącymi w górę kręgosłupa.

Rozciągnął się, jęcząc, gdy rozluźnił mięśnie, po czym wyciągnął słuchawki z uszu, wyciągnął torbę z kosza i przewiesił ją przez ramię. Jego nogi nie chciały pracować prawidłowo; ciało mówiło mu, że grawitacja kołysze się tam i z powrotem w rytmie ruchu bezwładnego, ale pociąg stał w miejscu, podczas gdy on potykał się o swoje stopy jak szczeniak próbujący dowiedzieć się, co zrobić ze swoimi przerośniętymi łapami. Prawie splótł buty na schodach prowadzących na peron i ledwo powstrzymał się od skoku do przodu, chwytając się framugi drzwi.

Jednak ręce złapały go, zanim jeszcze zdążył chwycić się framugi - duże, ciepłe ręce, o grubych palcach i delikatne, promieniujące znajomym ciepłem. Zesztywniał, gdy te dłonie powoli ściągnęły go po schodach i postawiły na nogi, obchodząc się z nim tak, jakby był tylko puchem łupieżczym, lekkim, wirującym i kręcącym się tak swobodnie, jak jego wirujące, kręcące się serce.

Pomyślał, że będzie musiał wyruszyć na poszukiwanie Imre. Ale kiedy jego stopy zeszły na ziemię i osiadły na platformie, wpatrywał się w czyste, stabilne niebieskie oczy, które znał tak dobrze, jak własną twarz.

Imre przyszedł do niego.

Nawet z wyższej perspektywy Luki był wysoki, miał ponad sześć stóp, i nadal był szeroki - jego ramiona były jak ramiona góry. Jego surowe ciało było zbudowane z bloków grubej muskulatury, wdzięku w zwężeniu od ramion do talii, siły w twardym nacisku mocnych ud na wytarte dżinsy. Ale ta dzika grzywa niesfornych włosów i gęsta, znajoma broda stały się całkowicie srebrne, miękkie jak mgła i miejscami mieniące się pasmami czystej bieli, w innych miejscach zacienione do żelaznej szarości, aureola lśniącej księżycowej barwy stojąca wyraźnie na tle naturalnie ciemnej skóry, która została jeszcze bardziej zwietrzała przez słońce. Rozrzucone warkocze na brodzie i włosach pozostały, a koraliki, które je zdobiły, miały teraz ciemniejszy odcień błękitu, jak polerowany kamień z czarnymi żyłkami i świetlistym połyskiem.

Linie wokół oczu Imre pogłębiły się, a grube brwi przybrały ciemniejszy odcień stalowej, słonawej szarości, zaś zmarszczki wokół ust stały się bardziej wyraziste - ale sposób, w jaki się uśmiechał, był wciąż taki sam. Lekkie pociągnięcie obfitych, wrażliwych ust o pełnych, czerwonych wargach i precyzyjnie zdefiniowanym zagłębieniu w środku, zagłębieniu, które miękło i słodziło się, gdy ten subtelny uśmiech je rozciągał.

Uśmiech Imre ocieplił się, gdy ustabilizował Lucę tymi dużymi dłońmi na jego ramionach. "Luca," mruknął Imre. Jego sposób mówienia był powolny i miarowy, a głos - choć głęboki i przesiąknięty cichym, dudniącym autorytetem - zawsze był tak miękki, tak kojący, jakby z każdym słowem obiecywał bezpieczeństwo. Imre był człowiekiem, który nigdy nie musiał podnosić głosu, by zwrócić na siebie uwagę, i całkowicie skupił uwagę Luki, gdy powiedział: "Dobrze cię widzieć".

Luca bezwiednie poruszał ustami. Nie spodziewał się, że Imre będzie tutaj, tak uśmiechnięty, czekając na swój niechciany ciężar właśnie tutaj na peronie kolejowym, zamiast niecierpliwie stukać nogą na parkingu. Luca nie wiedział, co powiedzieć. Po prostu wpatrywał się w Imre, jego serce walczące z dziwnym wzrostem i bijącymi skrzydłami, walcząc o to, by latać, gdy brał pod uwagę to, jak Imre zmienił się przez te lata. Starszy, owszem, ale wciąż tak żywy, wciąż duszący się cichą i niezaprzeczalną siłą.

I stał tam ze swoimi srebrnymi włosami usianymi kwiatami, dziesiątkami splecionymi w koronę z miękkich, pękających białych kwiatów koniczyny o spienionych okrągłych kwiatach i drobnych płatkach przeplatanych smukłymi zielonymi łodygami.

Luca zamrugał.

Zamrugał ponownie.

Przechylił głowę i zmarszczył brwi.

"Co to, kurwa, jest?" zażądał, a Imre wybuchnął szorstkim śmiechem, który toczył się tak słodko i gładko, jak pochyłe wzgórza i doliny Dales. Luca tylko się skrzywił.

Świetnie. Nie minęło pięć minut, a Imre już się z niego śmiał.

Po prostu. Kurwa. Świetnie.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Ostateczna przyjaźń"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści