Wiara i odkupienie

Prolog (1)

========================

Prolog

========================

Paryż, Francja

10 sierpnia 1792 r.

Otwierając drzwi do swojego sklepu, Vivienne Rivard wsłuchiwała się w odległy huk, który wprawiał w drgania szyby i wywoływał dreszcze w jej piersi. Dudnienie, które można było pomylić z grzmotem.

"Co o tym myślisz, obywatelko?" Camille, sprzedawca wina w sklepie obok, mopował brwi i kiwał w stronę hałasu. Linie obramowujące jego podbródek przypominały te u marionetki.

"Rewolucjoniści znów się zbierają. To nie różni się tak bardzo od innych czasów". Nonszalancja Vivienne była pusta. Osłaniając oczy przed słońcem, przeskanowała resztę kompleksu Palais-Royal składającego się z kolumnadowych witryn. Po drugiej stronie centralnego ogrodu, w cieniu rzymskiej arkady, drukarz książek omiatał wzrokiem swoje wejście.

"Ach, ale jest pewna różnica. Wraz z obywatelami-żołnierzami przybyłymi z prowincji, ich liczba wzrosła do dwudziestu tysięcy".

"Dla ochrony Paryża, mówili". Nie żeby w pełni im wierzyła. Słyszała, jak śpiewają nową pieśń przyniesioną niedawno przez mężczyzn z Marsylii: Do broni, obywatele! Do broni!

Powoli Camille przytaknęła. "Do walki z wrogami wolności. Gdziekolwiek by nie byli. Uważajcie na siebie, obywatele. Zostańcie dziś w środku." Posłuchawszy własnej rady, schował się z powrotem do swojego sklepu.

Odwróciwszy się od zgiełku, Vivienne poruszała się po swoim butiku w szepcie błękitnej satyny, przygotowując się na przyjęcie mało prawdopodobnych klientów. Światło słoneczne padało na wyłożone papierem ściany i półki ze wstążkami, wachlarzami i maskami. Wszystko było przystrojone w patriotyczną czerwień, biel i błękit, ponieważ wszelkie inne kombinacje kolorów były nielegalne. Na dalekim końcu pokoju, w szafie znajdowały się koronki Alençon i Chantilly, fachowo wykonane przez kobiety zatrudnione wcześniej przez Vivienne. Relikty z innej epoki, niesprzedane egzemplarze trzymano w cieniu, jak starą kobietę, której wdzięki wyblakły.

Podchodząc do okna wystawowego, przewiesiła koszyk z bukietami trójkolorowych kogutów przez ramię naturalnej wielkości lalki. Wzdychała w piersi, rozglądając się po sklepie, w którym kiedyś sprzedawano tylko najlepsze koronki, niektóre z nich wykonane własnoręcznie. Jej praca została zlecona przez kreatora mody królowej, co oznaczało, że koronki Vivienne zdobiły Marię Antoninę, francuski dwór i każdą kobietę, która mogła sobie pozwolić na ich kopiowanie. Zapotrzebowanie na koronki w Paryżu było tak duże, że Vivienne współpracowała z ciotką w zarządzaniu siecią koronczarek, które je dostarczały. Alençonowe wykończenie jednej sukni kosztowało ponad sześćset liwrów. Koronka na płaszcz kosztowała trzysta lub więcej.

Ale nikt, poza królową, nie kupował już koronek, więc sklep był zmuszony sprzedawać wstążki i wachlarze, żeby pozostać otwarty.

Zapach wody różanej unosił się w pokoju, gdy Tante Rose wyłoniła się ze schodów prowadzących do ich mieszkania na drugim piętrze. "Czy udało ci się zasnąć, Vienne?". Nawet w tym upale, Rose zdołała wyglądać rześko i dostojnie w swojej sukni z tafty redingote.

Vivienne uśmiechnęła się i ucałowała szorstki policzek ciotki, która ją wychowała. "Spałam wystarczająco dużo". Daleko w nocy, hordy wypełniły powietrze śpiewając "Marsyliankę" i krzycząc: "Nigdy więcej króla!".

Jakby i ona słyszała echa nawiedzającego refrenu, Tante Rose zerknęła w stronę otwartych drzwi i wyszeptała: "Jak sądzisz, co to wszystko znaczy? Dla króla i królowej?" Skinęła w kierunku pałacu Tuileries, kilka przecznic na południowy zachód, gdzie rodzina królewska przebywała od czasu, gdy trzy lata temu tłum targowych kobiet wypędził ich z Wersalu. Wojna z Prusami i Austrią nie przebiegała pomyślnie dla Francji, a Ludwik XVI i Maria Antonina zostali obarczeni winą. Ludzie mówili, że to zdrada. Ale dlaczego król i królowa mieliby zdradzić swój własny kraj?

"Chciałabym wiedzieć." Vivienne obserwowała sprzedawcę marcepanu przechadzającego się między przyciętymi żywopłotami w ogrodzie, ale jej myśli zaprzątała królowa, jej najwierniejszy patron i kozioł ofiarny każdego problemu Francji. Paryż nazywał ją dziwką. Madame Deficit. Austriak. "Z pewnością Gwardia Narodowa zrobi wszystko, by chronić króla i królową oraz ich dzieci. Nie możemy mieć monarchii konstytucyjnej bez monarchy, prawda?". Vivienne nie zwróciła uwagi, że nie wszyscy chcieli już monarchii konstytucyjnej. Albo monarchy w ogóle.

Muchy droniły w ciężkim powietrzu. Bryza była niepożądanym puffem wilgoci, który przykleił fichu Vivienne do jej skóry.

"Obywatelstwo?" W drzwiach stanęła mała dziewczynka.

"Lucie!" Vivienne objęła dwunastoletnie dziecko, muskając oba jej policzki. "Wejdź, wejdź".

"Dzień dobry, ma chère!" wykrzyknęła Tante Rose. "Jak się miewa twoja rodzina?"

Lucie zagryzła wargę, wchodząc do sklepu, rozglądając się, aż znalazła szafę za dwoma krzesłami z zielonego brokatu. Przeszła przez dywan i wskazała przez szklane drzwi szafy. "Moja matka to zrobiła, prawda? Prawie oślepła od pracy nad nim".

Vivienne zacisnęła ręce w niełatwej pauzie, która nastąpiła. Nienawidziła tego, że koronka wymagała od najciężej pracujących kobiet. "Szczegóły są bardzo drobne. Czy wiesz, że inna długość, którą zrobiła tak samo jak ta, została wykonana na mankiety i kołnierz dla delfina, Louis-Charles? Koniecznie powiedz matce, że jej praca była naprawdę odpowiednia dla króla".

Uśmiech przemknął po twarzy Lucie. "Jeśli chcesz, miałam nadzieję powiedzieć jej, że wszystkie jej prace zostały sprzedane. I że-perfekcyjnie- potrzebowałaś więcej? I po prostu zapomniałaś o tym poprosić?" Jej duże oczy błagały nad kośćmi policzkowymi zdecydowanie zbyt ostrymi. "Naprawdę przydałaby się nam ta praca, widzisz. Mogę pomóc. Jestem bardzo dobra."

"Nie mam co do tego wątpliwości" - mruknęła Tante Rose. "Czasami to małe palce wykonują najlepszą pracę, tak? Czy wiesz, że Mademoiselle Vivienne zaczęła robić koronki, gdy była cztery lata młodsza od ciebie?".

"Proszę. Maman rodzi kolejne dziecko - jej piąte. Potrzebujemy zatrudnienia."

Pierś Vivienne ścisnęła się. Lucie nie prosiła o dobroczynność, ale o przemysł. Jej matka, Danielle, była niesamowicie uzdolniona i nieprzyzwyczajona do bezczynnych rąk. Z szybkim spojrzeniem na Tante Rose, skinęła głową. "W porządku, w takim razie. Zamówienie dla ciebie i twojej matki. Potrzebuję półtora łokcia alenkijskiej lamówki na płaszcz." Podeszła do kasetki z pieniędzmi na ladzie i otworzyła ją. Niewiele w niej zostało. Mimo to odliczyła liwry, które praca zarobiłaby w lepszych czasach i wcisnęła je Lucie do ręki.




Prolog (2)

"Ale normalnie płaci się za pracę po jej zakończeniu" - zaprotestowało dziecko.

"A tym razem - z góry. Ufam, że twoja matka wykona świetną pracę, ale nie ma pośpiechu, żeby to było zrobione. Upewnij się, że ona wie, prawda? Nie ma pośpiechu." Panie, podtrzymaj ich. Podtrzymaj nas wszystkich, modliła się.

"Merci! Merci!" Kieszonkowiec z pieniędzmi, Lucie wyleciała przez drzwi.

Vivienne spotkała się ze spojrzeniem Tante Rose. "Wiem, że to się nie sprzeda. Przynajmniej nie przez długi czas".

"Bóg nas zapewni, Vienne. Tak jak zapewnia rodzinie Lucie. Bądźmy narzędziami łaski w życiu innych tak długo, jak jesteśmy w stanie."

Zanim Vivienne zdążyła odpowiedzieć, jakaś kobieta wkroczyła do sklepu, a Vienne wzdrygnęła się z uznaniem.

"Przepraszam-" Kobieta zrobiła długi krok do przodu, wyciągnęła rękę. "Nie chcę cię zdenerwować, ja... Proszę, bądź spokojna."

Ale Vivienne nigdy nie była spokojna, gdy ta kobieta była w pobliżu.

"Sybille," Tante Rose odetchnęła, witając się z siostrą. "Taka niespodzianka." Choć Rose była starsza o kilka lat, ich podobieństwo było oczywiste.

W przerwie, która nastąpiła, strzały z pistoletu przeszyły powietrze na zewnątrz ponad rykiem rozpalonego tłumu. Odzyskując spokój, Vivienne spojrzała prosto w znajome zielone oczy Sybille. "Czy jesteś tutaj, aby zrobić zakupy?"

Sybille potrząsnęła głową, biała gaza drżała na brzegu jej maski à la citoyenne. W wieku czterdziestu trzech lat była siedemnaście lat starsza od Vienne, ale jej fachowo wykonana toaleta nadawała jej ponadczasowy urok.

"Więc masz jakieś inne ... kłopoty?" Zaniepokojenie złagodziło ton Rose.

Vivienne wyostrzyła swój wzrok, czujna na oznaki nieszczęścia, typ powszechny wśród kobiet z zawodu Sybille. Courtesan, nazywała siebie, ale jej grzechy były takie same, czy popełnione z jednym mężczyzną lub setkami.

"Obawiam się, że są kłopoty, ale nie moje". Sybille wachlowała się zdobionymi klejnotami strusimi piórami. "Wiem, jak szczycisz się tym, że jesteś niezależna. Jesteście o wiele bardziej sprytni niż ja, oboje. Ale jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebować czegoś, czegokolwiek, proszę pomyśl o mnie jako o źródle. Chcę pomóc." Przełknęła. "Rzeczy są takie, jakie są, to straszne odwrócenie dla ciebie, a czynsz na takim miejscu jak to... Jeśli, w każdej chwili-oh la! Mam pokoje", powiedziała w końcu, wraz z adresem na rue Poissonnière, na północny wschód od Palais-Royal. "Są opłacone".

Policzki Vivienne płonęły z gorąca. "A jak często te pokoje są odwiedzane?"

Rose chwyciła wachlarz z drzewa sandałowego i pracowała nad ochłodzeniem swojej buraczkowo czerwonej twarzy.

Pierzasty wachlarz Sybille zwolnił, a potem znów zawirował na jej smukłej szyi. Krucza wstążka włosów zakręciła się i odbiła w pobliżu jej linii szczęki, w odcieniu Vivienne. "Wcale nie. Jestem zaopatrzona, ale jestem sama. Całkiem sama, jak to bywa." Jej głos drżał. "Wybaczcie mi, jeśli powiedziałam za dużo. Nie chciałam urazić żadnego z was."

Poczucie winy ściekało przez Vivienne, bezzasadnie. Nie prosiła o urodzenie się z nieślubnego związku Sybille. Sybille z pewnością nigdy nie udawała, że jest matką Vivienne w jakimkolwiek sensie tego słowa, poza biologicznym. Wybrała swoją drogę, a ta nie obejmowała jej własnej rodziny. Przynajmniej do tej pory.

"Jeśli okaże się, że jesteś wyczerpany, finansowo lub w inny sposób, lub nadejdzie dzień, kiedy twój handel stawia cię w niebezpieczeństwie -"

"Jakie niebezpieczeństwo? Dlaczego? Nie zrobiliśmy nic złego." Za cichym alarmem Rose, na zewnątrz narastał gwar wściekłych tłumów.

Sybille wzruszyła ramionami. "Koronczarki są tak niemodne jak sama koronka. Jest jak jedwab - oznaka arystokracji. A arystokraci są teraz tak niepopularni jak monarchia."

Tante Rose przesunęła spojrzenie na Vivienne, brwi ułożyły się wysoko. Odciągnęła Vienne na bok i wyszeptała: "Czy oferta Sybille może być Bożym postanowieniem?".

Duch Vivienne jęknął na to wyobrażenie. "Nic nam się nie stanie. Wszystko będzie fi-"

Jej słowa zostały zagłuszone przez eksplozję hałasu. Ogień z armaty?

Vivienne pospieszyła na zewnątrz, gdzie inni sklepikarze wybiegli z łukowatych drzwi, by zbadać dźwięk. Ciepło mieniło się w duszących falach, które pachniały drożdżami i kawą, potem, siarką i spieczoną słońcem ziemią. Chmury dymu gotowały się na niebie. Chłód rozchodził się od środka jej klatki piersiowej, a pot ślizgał się po skórze.

Jego fartuch umazany atramentem, drukarz książek wskazywał i krzyczał.

Luźny węzeł mężczyzn wpadł do Palais-Royal od południowego zachodu w zakrwawionych spodniach i koszulach, czerwonych czapkach zsuniętych na czoło. "Nigdy więcej króla! Nigdy więcej veta!" krzyczeli. Dwóch z nich ciągnęło ciała, przeklinając i narzekając na ciężar, zanim wreszcie się zatrzymali. Klęcząc, zdarli z martwych Gwardii Szwajcarskich niebieskie kurtki mundurowe i czerwone bryczesy. Gwardia Szwajcarska, obrońcy króla. Rzeźnicki nóż odbił światło w oczach Vienne, gdy zagłębiał się w zwłokach.

Zakryła usta w bezdźwięcznym krzyku. Na dziedziniec napłynęło więcej ludzi, a wokół niej kłębił się tłum, wymachujący kijami i nożami, siekierami i rozbitymi butelkami. Skrawki munduru z migającymi złotymi guzikami. Kawałki ludzkiego mięsa. Serce waliło jej w gorset, wzywając do ucieczki, ale mieszkańcy Paryża byli żywym, wijącym się więzieniem wokół niej.

Kilku Gwardzistów Narodowych wzniosło się ponad tłum, oczy szeroko otwarte pod błyszczącymi czapkami, usta otwarte w okrzykach, których nie mogła usłyszeć. Czy przywrócą porządek? Czy powstrzymaliby rzeźbienie ciał na ulicy?

Jakże wysocy byli Gwardziści. Giganci. Ale sposób, w jaki ich głowy chwiały się i kiwały... Dreszcz przeszedł jej po kręgosłupie, gdy napotkała ich niewidzące spojrzenia. Masy przemknęły obok, a wtedy Gwardziści znaleźli się bezpośrednio przed nią.

Nie, tylko ich głowy. Na szczupakach.

Siła ją opuściła i upadła na kolana w żwir. Kiedy odepchnęła się od ziemi, jej ręce odeszły mokre od krwi. Z przerażeniem rozejrzała się dookoła. Karmazynowe strumienie ściekały między skałami u jej stóp. Szybciej płynęły w rynsztokach, w których deptano zmarłych.

Jakaś ręka szorstko chwyciła ją za ramię i popchnęła w stronę krawędzi tłumu. "Co masz na myśli, wychodząc tutaj?" Camille syczała. "Paryż oszalał". Puścił ją z łopatą. "Idź do domu. Bądź bezpieczna."

Ale wiedziała, że jej dom - jak Paryż, jak Francja - nigdy już nie będzie dla niej bezpieczny.




Część pierwsza

========================

Część pierwsza

========================




Rozdział 1 (1)

------------------------

Rozdział pierwszy

------------------------

Dziewiętnaście miesięcy później

Paryż, Francja

8 Germinal, rok II

Powinna być już od tego odrętwiała, tak jak skóra wystawiona na zimno w końcu traci czucie. Zamiast tego, powtórzenie nie stępiło bólu, lecz go zwiększyło, jak chłosta już wyfiletowanego mięsa.

"Gdzie jest Rose? Chyba nie jest nadal zła, bo nie zrobię koronki z nią i Grand-mère, prawda?" Głos Sybille podniósł się słabo spod żółtej jedwabnej kołdry, którą naciągnęła na swój oszpecony nos. "Dlaczego ona nie przyjdzie do mnie? Tak mi jej brakuje."

Zawsze to samo pytanie, aż Vivienne obawiała się, że oszaleje przeżywając odpowiedź. Siedziała przy marmurowej toaletce w buduarze Sybille, cerując rozdarcie w poszewce na poduszkę. Igła ześlizgnęła się i ukłuła ją w palec, tworząc na skórze karmazynowy koralik. Czym była jedna kropla krwi, skoro gilotyny na placach rozlewały jej rzeki?

"Gdzie jest Rose?" zapytała ponownie Sybille.

Z westchnieniem Vivienne złożyła swoje szycie w koszyku u jej stóp. "Ona nie żyje."

Sybille przetoczyła się na bok i z trudem podniosła się na jednym łokciu. "O nie! Moja siostra! Ale jak to się stało?"

Pustułka rozszerzyła się wewnątrz Vivienne. "W jej śnie. Umarła we śnie." Wypchnęła kłamstwo przez zęby, bo nie było sensu dalej obciążać kobiety, której ospa zniszczyła zarówno umysł, jak i ciało. Sybille pamiętała tylko życie, zanim Ludwik XVI i Maria Antonina zostali zgilotynowani, a ich dzieci uwięzione, życie, zanim tysiące ludzi zostało ściętych za brak poparcia dla rewolucji. To, że Tante Rose została aresztowana za robienie koronek, podczas gdy Vivienne czekała na chleb w klasztornej kolejce charytatywnej - Sybille nigdy tego nie zrozumie. To, że Rose została zgilotynowana i pochowana w nieoznaczonym grobie - to Vivienne ledwo mogła pojąć. Lucie i jej matka, Danielle, również straciły głowy za wykonanie koronki, którą Vienne zamówiła w dniu obalenia monarchii. W swoich męczących snach o tamtym dniu, kiedy podniosła się ze żwiru na dziedzińcu Palais-Royal, wiedziała, że krew na jej rękach należała do nich.

Nakrycie Sybille zsunęło się z jej twarzy. Ulcerowane usta uformowały jej kolejne pytanie, jak zwykle: "Nie ma bólu?".

"Bez bólu". Gilotyna była przecież humanitarnym sposobem oddzielania głów od ciał, najszybszą drogą od życia do śmierci. A przynajmniej tak mówiono.

Zamykając oczy, Sybille zapadła się z powrotem w poduszkę, smutek wyrył się na jej rysach. Drżące palce szukały schronienia w nielicznych pasmach włosów, które pozostały po kuracji rtęcią, która przyniosła więcej szkody niż pożytku. "Droga Rose. Czy kiedykolwiek ją poznałaś? Kłóciliśmy się trochę, ale tak ją kochałem".

Vivienne przeszła przez wytarty dywan, aby usiąść na krawędzi jej łóżka. "Oui. Poznałam ją." Uśmiech przemknął przez jej twarz, choć w głębi duszy znów poczuła ukłucie zapomnienia. Minął rok, a może i dłużej, odkąd Sybille po raz ostatni zrozumiała, że Vivienne jest córką, którą niechętnie urodziła. Od tamtej pory uważała Vienne za służącą i pielęgniarkę swojej pani, której imię nie było ani istotne, ani ważne.

Sybille zawodziła teraz otwarcie, jak dziecko. "Moja siostra!" szlochała ze świeżym żalem, odsłaniając szpary w ustach, gdzie wypadło kilka zębów.

Vivienne zacisnęła wargi, broniąc się przed falą smutku. Słyszała, że można umrzeć na złamane serce. Jeśli to prawda, to jak długo Sybille mogła jeszcze wytrzymać z sercem, które pękało każdego dnia, z taką samą siłą, jakby to był pierwszy raz? Pragnienie Vivienne, by się uzbroić w stal, przeszyła litość, po raz kolejny.

Gdyby opuściła Sybille, była kurtyzana nie zrozumiałaby, że córka ją porzuciła, tak jak Sybille porzuciła Vivienne, by wychowywała ją Rose. Ale Sybille zrozumiałaby, że została sama, a mimo wszystko Vivienne nie mogła tego zaakceptować.

Vivienne zebrała łzy pod brodą i wzięła w ramiona rozpadające się czterdziestopięcioletnie ciało Sybille. Co mogłoby ją pocieszyć? Jak Vivienne mogła złagodzić jej ból?

Z dreszczem, szloch Sybille zamarł prawie w jednym momencie. "Co ..." Potrząsnęła głową, wyraźnie zapomniawszy, dlaczego płakała. Zdarzało się to często. "Mam dość tego miejsca! Chodź, ubierz mnie w mojego poloneza w zielone paski, tego, który pasuje do moich oczu. Gdzie jest mój fryzjer? Chcę być z moimi przyjaciółmi. Czy one mnie wołają?"

Vivienne podeszła do okna, odsunęła zasłony i pokój wypełnił się bezbarwnym światłem słonecznym charakterystycznym dla późnego marca - lub Germinalu, jak nazywał go nowy rząd. Otworzyła skrzydło, a wiatr owiał ją, wilgotny i surowy. Zapachniało rzeką Sekwaną kilka przecznic dalej. Stłumione głosy rybaków mieszały się z głosami kobiet targowych wzdłuż nabrzeży.

Sybille wzniosła się ponad nie. "Czy widzisz tam moich przyjaciół?"

Oparta na parapecie Vivienne zerknęła w dół na pokrytą breją ulicę, wciąż usianą wyspami nieroztopionego śniegu. Od północy czarny koń ciągnął beczkę z sześcioma kolejnymi ofiarami dla "narodowej brzytwy", ogolonymi do szyi. Wokół drewnianego wozu maszerował tłum sans-culottes, nazwanych tak z powodu noszenia rewolucyjnych spodni zamiast arystokratycznych bryczesów. Czerwone czapki powiewały w powietrzu, a ich okrzyki odbijały się rykoszetem między budynkami, podobnie jak podczas transportu Rose. Kilka młodych kobiet dołączyło do mrocznego pochodu, śmiejąc się, z włosami obciętymi tak krótko, jak u przyszłych egzekucjonistów, i z krwistymi wstążkami zawiązanymi na szyi w stylu a la victime. Wszyscy oprócz skazańców nosili koguty - teraz nie wolno było widzieć ich bez nich.

"I co?" naciskała Sybille. "Czy wzywają do wejścia na górę, czy mam się z nimi spotkać na dole?".

"Nie ma ich tam."

Pout. "Oni mnie nienawidzą, wiem to. Zostałam zapomniana."

Vienne rzuciła jeszcze jedno spojrzenie na ulicę poniżej i znalazła swojego chłopca na posyłki, Thomasa, uśmiechającego się do niej. Podniosła jeden palec, sygnalizując, że wkrótce spotka się z nim przy drzwiach.




Rozdział 1 (2)

"Wrócę za chwilę, Sybille. Thomas jest tutaj z jedzeniem." Vivienne schowała kołdrę z powrotem pod brodę chorej kobiety, zanim wysunęła się z buduaru i weszła do salonu przyjęć.

Mijając sofę, Vivienne ominęła stół do gry z kości słoniowej i otworzyła drzwi z mieszkania na korytarz. Wiatr wpadł przez okno pozostawione w buduarze, kołysząc kutą klatkę na ptaki, która wisiała w rogu, dawno już pozbawiona ptaka, którego kiedyś trzymała.

"Bonjour" - wymruczał Thomas, teatralnie przechylając się na palcach przez korytarz, demonstrując, że pamięta o swojej przysiędze dyskrecji.

Vivienne pomachała mu do środka i zamknęła za nim drzwi.

"Ładne zbiory dla ciebie dzisiaj". Uradowany, wydobył ze swoich wybrzuszonych kieszeni pomarszczone jabłka wraz z zawiniętym w papier klinem sera. Bagietkę, którą trzymał w ręku, wręczył jej, jakby to był ceremonialny miecz.

Tłumiąc śmiech, Vivienne wykonała głęboki ukłon i przyjęła ofiarę, po czym odłożyła jedzenie na wyłożoną turkusowymi panelami komodę. "Merci, obywatelu." Wcisnęła mu w dłoń kilka sous, dodając napiwek do uzgodnionego wynagrodzenia za jego zlecenie.

"Czy ty sam nigdy nie wychodzisz z domu?" zapytał Thomas. "Wydaje się, że z pogodą zmieniającą się na wiosenną, powinnaś lubić trochę świeżego powietrza".

"Lubię tu być", powiedziała mu. Z koronczarkami wciąż w niebezpieczeństwie w całym mieście, nie mogła ryzykować bycia złapaną, ze względu na Sybille. Vivienne omiatała salon spojrzeniem. To było jej sanktuarium i więzienie zarazem. Był jej całym światem, kiedy poza tymi murami cała Europa, jak się wydawało, była w stanie wojny z Francją.

Thomas skinął głową, a jego czerwona wełniana czapka zsunęła się do przodu na jedno oko. Wcisnął ją z powrotem na miejsce, na swoje nieuporządkowane brązowe włosy. "Mnie też by się tu podobało. Szczęście, że znalazłeś to pierwszy." Prawdopodobnie założył, że Vivienne poprawiła swoją pozycję wprowadzając się, gdy tylko arystokratyczni właściciele uciekli w poszukiwaniu życia. Ale Sybille nigdy nie była arystokratką - ona tylko im służyła, najpierw jako czternastoletnia dziewczyna w chórze operowym, a wkrótce potem jako kurtyzana. Fantazyjne wyposażenie, sfinansowane przez byłych kochanków, nie zmieniało faktu, że zawsze była outsiderką.

Stąpając na obcasach butów, Thomas odkleił je i zostawił koło drzwi. Jedna pończocha zwisała do połowy z jego stopy, gdy przeszedł do globusa przy sofie i zakręcił nim jednym palcem.

Gdyby tylko czas mógł płynąć równie szybko, pomyślała Vivienne. Gdyby tylko obroty ziemi zakończyły rewolucyjne Rządy Terroru. Ale terror, oświadczył niejaki Robespierre, był na porządku dziennym, cnotą nowej Republiki Francuskiej. I tak jego Komitet Bezpieczeństwa Publicznego współpracował z grupami nadzoru sąsiedzkiego, by dokonywać egzekucji własnych obywateli Francji. Ale uśmiechnęła się do Thomasa, zamiast dać wyraz takim myślom. Bo kto miał powiedzieć, że nie przyjąłby jakiejś sumy pieniędzy za zgłoszenie jej niechęci do rządu?

Róg zabłoconej koperty zerknął z tylnej kieszeni spodni Thomasa. Z trudem uwierzyła, że otrzymywał pocztę.

"Thomas, czy masz coś jeszcze dla mnie lub Sybille? Może list?"

Obrócił się dookoła. "Racja. Zapomniałem." Usta wykręcające się na jedną stronę, wyłowił kopertę, wzruszając ramionami, gdy ją podawał. "Znalazłem ją na dole. Musiała wypaść z torby listonosza."

Wsunęła kciuk pod klapkę koperty. "Niezaklejona?" Przyjrzała się jemu i jego masce rouge - politycznemu symbolowi noszonemu przez rewolucjonistów. Czy Thomas skłaniał się bardziej ku ich obozowi niż zdawała sobie sprawę? "Czy znasz swoje listy, mon ami?"

Z uśmiechem, którego nie mogła odczytać, pokłusował z powrotem do swoich butów i wszedł w nie. "Au revoir, citizeness. Wyruszam oglądać ścięte głowy". Z salutem, odwrócił się i wypuścił się z mieszkania, gwiżdżąc melodię do "La Marseillaise" jak maszerował daleko.

Vivienne zamknęła drzwi. Zamknęła je. Opuściła się na damasceńską sofę, a globus obok niej zwolnił do zatrzymania. Koperta była zaadresowana do Sybille okrągłymi, krzywymi literami. Kobiece. Wyjęła list znajdujący się w środku.

Jedź ze mną do Ameryki - przeczytała. Spotkaj się ze mną w Hawrze. Znalazłam sposób, byśmy mogli uciec od tego, czym stał się nasz drogi kraj. Nie jest jeszcze za późno, ale nie trać czasu na przyjazd.

Po wymienieniu pensjonatu, w którym miała czekać w nadmorskim mieście, posłanie zostało podpisane jednym inicjałem: A. Przyjaciółka Sybille, być może Adele.

Vivienne przyłożyła papier do nosa i zamknęła oczy, głęboko wdychając. Wydawało jej się, że czuje zapach morza, a w jej piersiach wzbierała tęsknota. Przeczytała list jeszcze raz. Ucieczka. Słowo to odskoczyło od kartki, a jej serce biło, jakby chciało uwolnić się od krat, które je zamknęły.

Zegar na kominku wskazywał kolejne chwile, a Vivienne wpatrywała się w globus obok siebie. Tam była Francja. Był Paryż, zaledwie o szerokość palca od wybrzeża Normandii. A tam był Ocean Atlantycki. Jej palec prześledził jego krzywiznę, zatrzymując się na wschodnim wybrzeżu Ameryki. Nie jest za późno. Czyż nie? Ktokolwiek napisał ten list, nie mógł wiedzieć, jak daleko posunęła się choroba Sybille. Lekarz powiedział, że zbyt daleko, by mieć nadzieję.

A ktokolwiek to widział, wie, że mamy powód do ucieczki.

Wrócił do niej pożegnalny uśmieszek Thomasa. Tak bardzo chciał zobaczyć, jak toczą się głowy. Czy przeczytał list? Czy zdradziłby ich za monetę, chleb, nowy zestaw ubrań? Dla dreszczyku emocji związanego z posłaniem kolejnej ofiary pod ostrze?

Odrzucając jedzenie, które wciąż leżało na komodzie, Vivienne wróciła do łóżka Sybille z listem w ręku. Była tak szczupła, że ledwie zmieniła ułożenie kołdry, która ją okrywała. Klęcząc, Vivienne podniosła pokrywkę pustego naczynia pod łóżkiem i upuściła list wprost na namalowaną podobiznę Benjamina Franklina. Odłożyła pokrywkę i wstała.

"Kim jesteś?" Cuchnący oddech Sybille zakwasił powietrze między nimi.

Vivienne wzdrygnęła się, choć wiedziała, że na tym etapie rtęciowe nastroje są częścią ospy. Nie będzie dyskusji na temat zaproszenia, ani ucieczki do Hawru. Będzie spędzać swoje dni i noce tutaj, pomiędzy tymi kilkoma ścianami, które zamknęły się na niej. Nie odrzuci swojej matki. Będzie się modlić, choć Francja wygnała Boga, by zamiast niego czcić Rozum.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Wiara i odkupienie"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści