Jego przebranie

Prolog

==========

PROLOG

==========

TĘCZA

Rok 873

Pełnia księżyca w grudniu, "Księżyc Yule"

Stoi u wejścia do wielkiej sali, jej lekkie ramiona otulone białym futrem. Pod białą peleryną nie nosi nic.

Siostrzenica brytyjskiego króla. Stojąca w wielkiej sali Jarla.

Nie ma teraz kajdan wokół jej kostek. Jest tu z własnej woli. Nie nosi już śladów niewoli, ani nawiedzonego spojrzenia w oczach.

Wybrała tę ścieżkę. Wybrała mnie. Jesteśmy nieubłaganie związani ze sobą dzięki temu, czym jest.

Rzadkim potomkiem Vanirów. Klejnotem z zazdrośnie strzeżonej krainy.

Jakichkolwiek określeń by nie użyła - że jestem przeklęty przez jej rogatego diabła, że jest nie mniej niewinna w oczach jej Wszechmogącego za to, że nosi w sobie pragnienia, które nosi - żadna ilość filozofii nie może zaprzeczyć temu, co nas łączy.

Ona czuje to równie mocno jak ja. Widzę to w sposobie, w jaki trzyma się tak bardzo nieruchomo w pomieszczeniu pełnym żądnych wrażeń mężczyzn z Vyrgen. Wyczuwam to w napięciu, które w sobie trzyma.

Czuję to w słodyczy jej zapachu.

Księżyc jest w pełni; ona jest w rui.

Siedząc na swoim wysokim krześle, podnoszę rękę. "Księżniczka Tamsin ze Strathclyde", intonuję w jej szorstkim brytańskim języku. Ivar i Olaf zazdroszczą z obu stron mnie, ściągając na siebie radosną wrzawę od pozostałych na dźwięk tego języka na moim języku. "Witamy na wielkiej zimowej uczcie w Illskarheimie".

To sygnał dla niej, by się zgłosiła. Pozostałe panny z Vanirdøtur są już u moich stóp, podobnie ubrane w futra i rafinerie, które Tamsin pomogła przygotować na ucztę.

To ich noc inicjacji. Większość z nich ma już na celowniku Vyrgena, którego pragną zdobyć. Tak jak pieczone bażanty i dziki z miodem pitnym osłodzą im języki, tak moi zawsze wierni karlowie będą pracować, by zasłużyć na ich przychylność. Dziś wieczorem ci mężczyźni, którzy postarają się pokazać swoją wartość, mogą wreszcie, jeśli ich zaloty były udane, zdobyć dla siebie parę.

Ale nikt jej nie dotyka.

Moja ukochana małżonka. Moja blada księżniczka.

Jeśli zapraszam ją do wejścia w ten sposób, to tylko po to, by pokazać im, czym jest prawdziwa władza.

Tylko prawdziwy przywódca Vargów mógłby utrzymać salę pełną rujnujących się samców w bezruchu, gdy zarumieniona Vanirdottir przechodzi przez nawę, wycinając czystą ścieżkę pośrodku nich wszystkich.

Kilku pijaków, zwłaszcza Orm i Armod, warczy z ledwo powstrzymywanym pożądaniem, gdy przechodzi obok nich. Zostają odciągnięci do tyłu i radośnie zakrzyczani przez tych, którzy jeszcze nie stłumili swojej samokontroli miodem pitnym.

Patrzę, jak zbliża się do moich braci i do mnie. Jest wizją, cała w bieli, z koroną z zimowych jagód wokół głowy. Znajoma fala zaborczości spływa do mojej pachwiny, ściskając mój brzuch. Gorąca krew pulsuje we mnie, gdy wyobrażam sobie nadchodzącą noc.

Jeden z moich karłów obserwuje ją zazdrośnie, gdy go mija, jego oczy błyskają w świetle ognia. Niski pomruk dudni w jego gardle, tłumiąc ogólną wesołość nastroju przed ucztą.

Wystarczy jedno moje spojrzenie, a jego kontestacja znika. Odrywa wzrok od mojej bladej księżniczki, choć wyraźnie sprawia mu to ból.

Brytyjska dziewczyna jest moja.

Drży, gdy zagłębia swoje bose stopy w moich dywanach z owczej skóry. Uśmiecha się nerwowo do swoich krewnych, po czym napotyka moje spojrzenie. Kiedy zatrzymuje się przede mną, wsuwa swoją dłoń w moją.

Jej usta są rozchylone, a oczy zaszklone, gdy stoi przede mną. Gdy przeplatam moje palce z jej palcami, jej odurzający zapach staje się jeszcze silniejszy. Dotyk mojej dłoni rozpala w niej coś głęboko zakorzenionego i starożytnego; tę pyszną esencję, której tak bardzo stara się zaprzeczyć.

Nie tylko Vanirdottir, ale księżniczka królewskiej krwi. Jest zbyt piękna, by należeć do zwykłego Jarla. Rozumiem to, gdy patrzę na jej różowe usta, półprzezroczystą skórę, delikatne czerwono-złote włosy. Jest darem dla królów.

Ale nigdy nie pozwolę jej odejść.




Rozdział pierwszy (1)

==========

ROZDZIAŁ PIERWSZY

==========

THRAIN

Rok 870

Woskowy księżyc maja, "Księżyc myśliwych"

Woskujący księżyc wisi nisko na niebie, złoty półksiężyc w pogłębiającym się zachodzie słońca. Nasze długie łodzie podążają wzdłuż poszarpanego wybrzeża Dál Riata, bębny nadają tempo, mężczyźni chrząkają, gdy zanurzają wiosła w tę i z powrotem. Stoję na dziobie mojego statku, moi bracia obsadzają pozostałe, wszyscy patrzymy na błysk metalu wzdłuż klifów, gdy ludzie Lorda Aedana ustawiają się w szeregu, by nas powitać.

"Łucznicy na klifach!"

Okrzyk Olafa roznosi się po naszej małej flocie. Nasi ludzie pracują swoimi wiosłami z warknięciami pogardy, utrzymując nas w bezpiecznej odległości od linii brzegowej, podczas gdy my postępujemy w kierunku plaży.

Czeka tam na nas armia.

Położyłem rękę na toporku u pasa.

Przewidziałem to. Olaf i Ivar wierzyli w słowa ojca, że królowi całej Alby można zaufać, że jego wasale nie oprotestują sojuszu między Albanami a królami wikingów. Ale ja nigdy nie ufałem ludziom, którzy noszą na głowach złote koła.

Pan z Dál Riata stoi na wysokim punkcie widokowym nad plażą, dosiadając swojego konia. Jego dezaprobata dla decyzji króla rozbrzmiewa głośno i wyraźnie w postaci setek żołnierzy dzierżących tarcze i halabardy.

Zgrzytam zębami, licząc w przybliżeniu jego liczbę. Staraliśmy się być jak najmniej groźni, ale oczywiście zawsze istniało ryzyko, że obróci naszą decyzję przeciwko nam. Podróżowaliśmy przed pełnią księżyca z niewielką grupą ludzi - a teraz on wita nas tymi ogromnymi liczbami, jakbyśmy przyciągnęli do jego brzegów całą armię.

Jakże byliśmy głupi. Okazując szacunek panu, który nie szanuje nas w najmniejszym stopniu.

Więc... chce nas wykorzystać, gdy jesteśmy "niezagrożeni". Być może wie, że nawet w małej liczbie wciąż stanowimy bardzo realne zagrożenie.

Jest w tym przynajmniej odrobina szacunku.

Gorąca krew pulsuje w moim ciele, gdy niebo ciemnieje. Księżyc może nie jest w pełni, ale mój gniew to rekompensuje. Spoglądam na moich braci, którzy już wyciągają broń z pasów. Wielu z naszych ludzi oczekiwało walki, chcąc sprawdzić umiejętności naszych rzekomych sojuszników. Stawialiśmy czoło gorszym przeciwnościom i zwyciężaliśmy - oni już nie mogą się doczekać, kiedy zostaną uwolnieni u wybrzeży Dálriadan.

Fwizzzz.

Splosh.

Zerkam w stronę źródła dźwięku. W nasz statek wystrzelono strzałę, ale wciąż jesteśmy poza zasięgiem - wpadła w fale, pozostawiając po sobie smutne, małe falowanie.

Zdezorientowani, wszyscy patrzymy w górę, moi ludzie chwytają instynktownie za swoje tarcze. Wykrzyczany rozkaz jakiegoś dowódcy na klifie odbija się echem w dzielącej nas odległości. Żadne inne strzały nie nadlatują - nigdy by nas nie dosięgły, o czym dowódca z pewnością wie.

"Ha!" śmieje się jeden z moich karłów. "Co za czysty cel! Co za zręczność! Bez wątpienia ten ktoś jest chwalony za swoje talenty".

Uśmiecham się, gdy inni zaczynają zazdrościć i szczekać swoim głośnym, szyderczym śmiechem, z pewnością słyszalnym z klifów. To pewnie była pomyłka, żółtodziób kręcił się i strzelał z czystego przerażenia. Ale bardziej obecna w moim umyśle jest sama myśl, że ludzie Lorda Aedana mogą próbować nas zastraszyć. Mówiąc nam, żebyśmy się nie zbliżali i nie oczekiwali zalewu strzał.

Wściekłość wdziera się do mojego kręgosłupa. Nie zabiłem Najwyższego Króla Irlandii, by przyjść tu i być traktowanym jak zwykły bandyta.

"Armod!" wołam, a mój wierny karl staje przy mnie. "Daj mi swoją włócznię".

Podaje ją. "Thrain, czy nie powinniśmy poczekać, by zobaczyć, co mają do powiedzenia?"

Moja warga wykrzywia się, gdy spoglądam na tego jeźdźca na wysokim wzniesieniu z widokiem na plażę. Niebieska peleryna Lorda Aedana powiewa na wietrze, a on sam wpatruje się w nas chłodno.

"Myślę, że ich przesłanie jest już bardzo jasne", warknęłam na Armoda, zaciskając dłoń wokół jego włóczni i odwracając się, by zmrużyć oczy na szczycie klifu.

Armod staje z powrotem. "W takiej odległości?" mruczy ze zdziwieniem.

"On złożył swoje oświadczenie. Zróbmy jedno w zamian."

Rzucam włócznię z całej siły.

Długi kolczasty kij leci wysoko w powietrze, metal śpiewa, gdy przecina wiatr. Szmer podnosi się z łodzi, gdy wiele oczu śledzi jej lot.

Uderza obrażającego go łucznika w twarz tak mocno, że odrzuca go do tyłu z całą siłą mojego rzutu.

Moi ludzie wyją z zachwytu nad rozpoczęciem działań wojennych. Strzały powracają do nas, gubiąc się w wodzie i uderzając o boki naszych statków, gdy się zbliżamy.

"SHIELDS!" krzyczy Ivar, gdy wszyscy wkraczamy w zasięg. Olaf powtarza to samo; moja załoga nie potrzebuje wskazówek, bo już zasłaniają głowy. Irytacja, że znalazłem się w pułapce lorda Aedana, sprawia, że warkam i trzymam własną tarczę.

Jesteśmy już blisko - nasze statki suną w stronę piasku. Kiedy dotrzemy na plażę, wiem, że najpierw wyślą swoich szalonych Vyrgenów - taki jest zwyczaj na tych ziemiach. Wysyła się ich, by usadowili się na naszych włóczniach i zablokowali nasze natarcie dla głównej armii.

Strzały przelatują w powietrzu, wbijając się w nasze tarcze, uderzając w pokłady naszych statków, tworząc małe lasy. Nie ruszam się z miejsca, krew mi się burzy na widok czekających wojsk.

Nie mogę powiedzieć, że nie cieszyłem się na ten wynik. Pozbądźmy się więc lordlinga - wystarczy nam jego forteca, wielki kamienny zamek Dunadd, jako nasza placówka na tych wybrzeżach. Nie potrzebujemy go. Król całej Alby nie mógłby mieć nam za złe, że się bronimy - wręcz byłby nam winien przeprosiny za tę niedogodność.

Statki wloką się po płytkiej wodzie. Z okrzykiem radości wyskakuję z mojego okrętu i rozpływam się w wysokich do stóp falach. Moi bracia podążają za mną i we trzech prowadzimy naszych ludzi w górę plaży na spotkanie z naszymi niedoszłymi gospodarzami.

Ich szalony Vyrgen rzuca się na nas, na wpół ubrany, ledwo noszący metal. Topory stykają się z kośćmi, ostrza uderzają o potarganą kolczugę. Ich linie frontu nie mogą się z nami równać - ci Vyrgenowie są niewyszkoleni, niewykształceni, to niewiele więcej niż spienione bestie rzucone na front, by wykonywały pracę psów strażniczych. Gofraid powiedział nam, że to więźniowie i przestępcy, ludzie, za którymi nikt nie będzie tęsknił. Pomyśleć, że królestwo może tak traktować swoich Vyrgenów - to mnie obrzydza. To miłosierdzie, że się ich pozbywam. Wysyłam ich do następnego świata, zakrwawionych toporem, mając nadzieję, że w śmierci przywrócę im trochę godności.




Rozdział pierwszy (2)

Moi bracia i ja otwieramy drogę do bezładnych formacji wroga, rozszczepiając je z lubością. Nikt z nas nie myśli już o polityce. Jestem zachwycony, widząc jak silni i zjednoczeni jesteśmy nawet bez pełni księżyca, który nas wspiera. Musimy zrobić wrażenie na tych, którzy patrzą na nas z klifów. Smak krwi w ustach przypomina mi moje ostatnie księżycowe szaleństwo, spustoszenie, jakiego dokonaliśmy na polach bitewnych Mide.

Główna armia Dálriadan postanawia, że nasze natarcie nie jest tak bardzo stłumione, jak się spodziewali. Ich tak zwane linie frontu są rozrzucone po zakrwawionym piasku w groteskowym widowisku. Krzyki i wrzaski rozbrzmiewają w wieczornym powietrzu, gdy ich formacje obronne rozpadają się.

Zdecydowali się na ucieczkę.

Olaf i Ivar stoją po obu stronach mnie, z tarczami zbroczonymi krwią, obaj mają uśmiechy wilków na polowaniu. Nasi ludzie ruszają w pościg, rzucając w plecy Dálriadan szyderstwa i ostrą stal.

To szaleństwo. Mają nad nami ogromną przewagę liczebną, a mimo to decydują się na ucieczkę? Nie mogą być lojalni wobec swojego władcy, jeśli tak łatwo się poddają. Jakie to dla niego upokarzające! Jesteśmy całkowicie otoczeni, a mimo to ludzie lorda Aedana stoją, albo uciekają, albo odmawiają walki, rzucając broń.

Dobrze. Niech straci całą swoją wiarygodność i niech żałuje dnia, w którym odważył się nas obrazić.

Spoglądam na lordlinga, który wciąż siedzi na swoim klifie, choć teraz wygląda o wiele mniej pewnie. Dzikie podniecenie wzbiera we mnie, gdy uświadamiam sobie, że jest w moim zasięgu, gdybym tylko znalazł włócznię...

"Thrain!" woła Ivar. Wpatruje się w coś po lewej stronie. Natychmiast krzyczy do naszych ludzi: "Stójcie, stójcie! Nadjeżdża jeździec, kobieta! STOP!"

Olaf widzi, co to jest i dołącza do niego, obaj zwracają się do naszej masy podnieconych mężczyzn i wykrzykują komendy. Nie jest to łatwe zadanie, aby doprowadzić ich do porządku - gdyby księżyc był w pełni, byłoby to prawie niemożliwe. Ci, którzy pierwsi wyłonią się z żaru bitwy, pomagają swoim jarlom ujarzmić tych, którzy nie od razu podniosą się do jasności.

Wytężam wzrok, by widzieć ponad wieloma falującymi ciałami.

Biały koń z białym jeźdźcem galopuje przez plażę w naszą stronę. Długie, złote włosy wysuwają się zza jeźdźca. Nie jest ani uzbrojona, ani opancerzona - ma na sobie tylko białą, lejącą się suknię.

Z wieloma warknięciami i szorstkimi uderzeniami tarcz pomagam Ivarowi i Olafowi ujarzmić naszych wojowników, gdy ona się zbliża. Kiedy w końcu zbliża się na tyle, że możemy zobaczyć jej twarz, cieszę się, że nasi ludzie są wolni od srebrzystej żądzy, którą zaszczepił w nich księżyc w pełni.

Ma wszystkie cechy królewskiej damy. Piękna, wiekowa, mądra. Jeśli przychodzi do nas w ten sposób, to tylko po to, by błagać o pokój. Może to widok jej białej sukni sprawił, że Dálriadanie ustąpili. Jakkolwiek rozczarowujące jest zaprzestanie naszej radosnej masakry, wciąż jesteśmy tu z powodów politycznych, choć podejrzewam, że wielu naszych ludzi o nich zapomniało.

"Idź, Thrain", Olaf rzuca się na mnie, gdy krępuje jednego z trudniejszych do pokonania, pokrytych krwią karłów. Kiwam na niego głową. Jeden z nas musiał wystąpić do przodu i pokazać autorytet dla stada - pokazać im, że muszą pozostać za swoimi przywódcami stada.

Wychodzę jej naprzeciw, moja tarcza wciąż mocno trzyma się w ręku, na wypadek gdyby Lord Aedan postanowił zlecić swoim pozostałym łucznikom więcej zdrad. Gdy stukot kopyt cichnie na piasku, wielki szary ogier zatrzymuje się z parsknięciem. Jeździec spogląda na mnie, potem na naszych ludzi, na długie łodzie wynurzające się z zakrwawionej wody i na Dálriadan rozrzuconych w kawałkach po zniszczonym lądowisku.

Jej oczy są szerokie z przerażenia. Dyszy, gdy trzyma się przede mną, całkowicie bezradna wobec nas wszystkich, gdyby nie blask jej królewskiego wychowania.

Znowu spotyka się z moimi oczami. Muszę ją pochwalić za zachowanie rozsądku w obliczu takiej krwawej jatki i stawienie mi czoła.

"Kim spośród was są trzej lordowie Dublina?" pyta słabo.

"Jestem jednym z nich," mówię jej w jej gaelickim języku, mój głos wciąż zachrypnięty i głęboki od bojowego warkotu, który nie do końca opuścił moją klatkę piersiową. "Thrain Mordsson. A moi bracia są ze mną - Ivar i Olaf Gofraidsson." Gestem wskazuję za siebie w ich ogólnym kierunku. "Moja pani, to nie jest miejsce dla kobiety".

"Jestem matką lorda Aedana," mówi, próbując odzyskać bardziej autorytatywny ton. "Lady Catriona. Siostra króla całej Alby. Proszę mnie wysłuchać. Nigdy nie było naszym planem przybycie tutaj i próba odparcia was. Mój syn - działał z własnej woli, a ja byłam na tyle głupia, że nie przewidziałam tego. Nasza umowa z waszym królem Gofraidem nadal obowiązuje, musicie mi uwierzyć. Mój syn podjął decyzję, której nie miał prawa podjąć. Proszę o uszanowanie warunków naszej umowy i wycofanie się."

Szacunek. Ona prosi o szacunek mnie, zakrwawionego i znieważonego wodza Vargów, wciąż targanego żądzą krwi.

Ale ona jest tutaj, ryzykuje swoje życie dla dobra swojego syna. Nie jest dość odważna, by zejść z konia i stanąć ze mną twarzą w twarz, ale i tak naraża się na poważne niebezpieczeństwo, będąc tu w ogóle. Mając za sobą rozwścieczoną sforę, nie prosiłbym kobiety o przestrzeganie zwykłych uprzejmości pokory i wybaczenia - ona już stoi zdecydowanie za blisko dla własnego bezpieczeństwa.

Podnoszę podbródek i rzucam jej spiczaste spojrzenie. "Jeśli moi ludzie zostaną ponownie sprowokowani, nie mogę zagwarantować bezpieczeństwa twojego syna, ani jego ludzi".

"Nie dasz się sprowokować," mówi. "Przysięgam to. Macie moje słowo. Jesteście naszymi sojusznikami zgodnie z warunkami naszego sojuszu. Mój król nie będzie tego tolerował, obiecuję ci, że bardzo surowo ukarze lorda Aedana, gdy się o tym dowie. Fort Dunadd został już dla was przygotowany - proszę, połóżmy temu wszystkiemu kres. Czy spotkasz się ze mną z lordem Aedanem?"

* * *

Lady Catriona daje sygnał dowódcom na klifach, by sprowadzili swoich łuczników. Niewiarygodnie, są jej posłuszni. Linie mężczyzn maszerują w dół, by dołączyć do nas w wąwozie między klifami, z długimi łukami przewieszonymi przez ramię.

Moi bracia i ja patrzymy, jak bez wysiłku przejmuje dowodzenie nad wojskiem. Sam Aedan znika ze swojego wysokiego budynku. Uśmiecham się, gdy zdaję sobie sprawę, że nawet on odpowiada na wezwanie matki.

Ciekawe. Więc matka ma tu większą władzę niż sam lordling.

Gdy umierające promienie słońca oświetlają horyzont, ja i moi bracia spotykamy się ze zbuntowanym lordlingiem.

Po zejściu z konia jest małym i chudym człowiekiem. Nie ma nic wspólnego z ceremonialnym napierśnikiem i kolczugą, którą nosi. Obserwuję go, tłumiąc warknięcie w piersi na widok tego chłopca, tego chłopca, który myślał, że może nas zastraszyć.

Poza obrazą komitetu powitalnego, nie przyłączył się też do walki. Nic dziwnego, że jego ludzie uciekli i ustąpili na pierwszy sygnał. Nie ma w nim ani grama odwagi. Nawet gdy stoi przed nami, strach jest widoczny na jego twarzy.

Jego matka patrzy na niego.

"Z rozkazu króla Causantina, władcy wszystkich ziem i plemion Alby, łączymy się w sojuszu z królestwem Wysp Południowych i trzema lordami Dublina" - intonuje lady Catriona. "Proszę, by przysięga została złożona ponownie w celu jej utrwalenia. Aedan, okażesz tym ludziom szacunek i przyjmiesz ich jako swoich sojuszników."

Jest to kastracja najlepszego rodzaju. Lordling trzęsie się z wściekłości na samą myśl, że musi się tak upokorzyć przed swoimi ludźmi. Został już upokorzony przez masową ucieczkę własnej armii - teraz jego matka zmusza go do zadania ostatecznego, być może śmiertelnego ciosu własnej pozycji.

Zdejmuję hełm, chowam go pod jednym ramieniem, żeby widział moją twarz. Następnie robię krok do przodu, nie starając się ukryć uśmiechu, gdy wyciągam do niego rękę.

On się na mnie gapi. Potem pozbywa się swojego kasku i wychodzi mi naprzeciw, ściskając moją dłoń.

Mój uśmiech poszerza się, odsłaniając zęby.

A więc sojusznicy. Ma szczęście, że żyje.




Rozdział drugi (1)

==========

ROZDZIAŁ DRUGI

==========

TAMSIN

Rok 870

Pełnia księżyca w maju, "Księżyc myśliwych"

Rhun jedzie przede mną. Wybiera drogę przez liście, odsuwając ciężkie gałęzie, które zwisają z wiosennych kwiatów. O tej porze roku lasy Dumbartonshire pękają od kolorów, przywodząc na myśl wiele poprzednich wiosen, wiele słodkich wspomnień z dzieciństwa, które wkrótce zostawimy za sobą.

Rhun jest odwrócony do mnie plecami, jego krótkie, rude włosy są jak zawsze niechlujne, a zielona od liści peleryna spływa z jego ramion na grzbiet konia. Zastanawiam się, czy to będzie ostatni obraz mojego brata bliźniaka: na popołudniowej przejażdżce, słońce muskające jego włosy, jego twarz jasna i szczęśliwa, jakby nic nie mogło być złe.

Jak często będę wracał myślami do tej chwili, gdy go stracę?

Jeśli go stracę, jak on mi przypomina. Jeśli.

"Boże kości, te gałęzie - " Zerka na mnie przez ramię, przechylając się nagle w prawo. "Ach - Tam, uważaj!"

Nisko zwisające gałęzie wymykają się jego chwytowi - mam tylko pół sekundy na kaczkę, zanim wybuchną na mnie, biczując moją suknię i posyłając mojego konia w połowie drogi przez ścieżkę.

"Rhun!" krzyczę na niego, podczas gdy on się śmieje. Siedząc z powrotem, skupiam się na uspokojeniu mojego wierzchowca, aby przestał się kręcić jak podekscytowany szczeniak. W końcu uspokaja się na tyle, że mogę poprawić swoją postawę - trzymałem się ledwie za udo.

"Proszę, chłopcze" - chrząknąłem, podnosząc się z powrotem do pozycji z pięściami jego grzywy. "Proszę bardzo. Nic ci się nie stanie."

"Wszystko w porządku?" woła Rhun. "Nadal jesteś na swoim koniu?"

"Jestem, nie dzięki tobie!"

"Nie obwiniaj mnie. Gdyby ten koń był bardziej płochliwy, wyskoczyłby z własnej skóry" - mówi Rhun. "Powinnaś go tu zostawić. Z pewnością twój przyszły mąż ma już dobrze wychowanego ogiera, który czeka na ciebie jako prezent ślubny".

Biczuję się na niego. Mówi to tak, jakby było to coś, na co można się cieszyć, podczas gdy wie, że nic mnie to nie obchodzi - ani przyszły mąż, ani dobrze wychowany prezent ślubny.

"Nie zostawię tu Cynana", huffnęłam na niego. "A jakie konie mają w Dál Riata? Ich inwentarz zawsze był nieporadny i pełen temperamentu".

Rhun prycha. "No właśnie. To zdecydowanie krok w dół w stosunku do tych zarośli, na których teraz jeździsz."

Rzuciłbym w niego gałęzią, gdyby to nie przestraszyło ponownie Cynana. Zamiast tego ignoruję podjudzanie przez brata i skupiam się na uspokajaniu mojego wierzchowca, którego uszy kłują w moją stronę.

Odkąd moja stara, siwiejąca klacz Galloway stała się zbyt stara, by na niej jeździć, pracuję z tym dziwnym małym nordyckim ogierem, podejmując wyzwanie uczynienia go zdatnym do jazdy. Na razie wytrzymuje tylko na grzbiecie, ale nie jest to dla niego wygodne. Nawet jeśli uda mi się znaleźć miejsce na jego przypominający deskę grzbiet, jego nerwowa postawa utrudnia pracę z nim.

Prawdę mówiąc, jest on mile widzianym wyzwaniem. Za dwa tygodnie, podczas czerwcowego nowiu księżyca, mam wreszcie poznać mężczyznę, z którym byłam zaręczona prawie całe życie. To były długie zaręczyny, zrywane z każdą wojną, by znów się umocnić w wyniku postrzępionej dyplomacji między naszymi królestwami. Strathclyde i Alba zawsze były w stanie wojny, więc przez długi czas byłam pewna, że nigdy go nie spotkam, że bycie "obiecaną" chroni mnie przed faktycznym małżeństwem. Dopóki król Arthgal traktował mnie i mojego kuzyna Eormena jak białe flagi rozejmu, nie musiałybyśmy faktycznie spotkać naszych mężów, ani cierpieć zalotów nikogo innego. Wiedziałyśmy, że w mgnieniu oka znów będziemy w stanie wojny z Albą, więc mogłyśmy zachować wolność jako obiecane nieokreślone księżniczki.

Ale teraz... z zagrożeniem ze strony wikingów na horyzoncie, wszystko przyspieszyło.

Za dwa tygodnie nasza królewska rodzina powita wreszcie księcia Domnalla z Alby i lorda Aedana z Dál Riata na naszych formalnych zalotach. Zamieszkają z nami w forcie Dumbarton, zjedzą z nami posiłek w naszych salach i raz na zawsze skonsolidują nasz sojusz, abyśmy mogli zaprezentować zjednoczony front przeciwko zagrożeniu ze strony Wikingów.

Przynajmniej taką nadzieję ma król Artgal. Albańczycy zawsze byli zdradliwymi draniami, chowającymi nóż w rękawie, nawet gdy obiecują nam przyjaźń. Ale nie mamy innego wyboru sojusznika. Król Arthgal ma nadzieję, że skonsumowanie naszych zaręczyn może być wystarczająco wielkim gestem, by zyskać ich lojalność. W końcu dziewczyny takie jak Eormen i ja nigdy nie były wysyłane poza granice Strathclyde.

To królestwo zawsze było sanktuarium dla dziewcząt naszego pokroju. Ale w obliczu wojny, drzwi naszego sanktuarium muszą zostać otwarte. I musimy chętnie wchodzić do łóżek obcych mężczyzn.

Jeśli będę mogła zapomnieć o moich zaręczynach, gdy będę pracować z Cynanem, to z chęcią będę znosić jego humory.

"Tracisz panowanie nad sobą" - droczy się ze mną Rhun, gdy docieram do jego boku. Góruje nade mną na swojej pięknej, czarnoskórej klaczy Galloway. "Pamiętam czasy, kiedy potrafiłaś w jeden dzień złagodzić taką nastrojową starą zrzędę jak on".

Spojrzałem na niego. "Może mam kilka spraw na głowie".

Rhun ścina brwi w moją stronę. "To biedna konnica, która przynosi ze sobą swoje problemy w siodle".

"Nie mam siodła."

"No to może potrzebujesz!"

Zirytowana, kląskałam językiem i kłusowałam przed nim pod nisko zawieszonym daszkiem.

Pokażę mojemu bratu. Cynan ma dodatkowy chód, czterotaktowe tempo zwane tölt - to cecha charakterystyczna jego rasy, która wzbudziła nasze zainteresowanie, gdy po raz pierwszy znaleźliśmy go na dorocznym festiwalu źrebiąt w Dumbartonshire. Sprzedawca koni obiecał nam, że to stary koń wojenny Wikingów, zeskrobany z pola bitwy i wciąż pełen ognia. Rhun zrezygnował z niego, gdy zobaczył temperament ogiera, ale wiem, że dziwne chody Cynana wciąż go fascynują.

"Chodź, chłopcze" - mruczę i proszę Cynana o tölt. Parsknął i pokręcił głową, dając mi w zamian bezładny kłus. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie chce po prostu dalej ze mną walczyć - ale w końcu podnosi kopyta i elegancko przechodzi do czteroboju. Szybka sekwencja kroków dodaje nam prędkości, a my zjadamy ziemię, zostawiając Rhuna w tyle. Śmieje się z zaskoczenia i kantaruje, by dogonić nas.




Rozdział drugi (2)

Robimy z tego wyścig, aż skręcamy w prostą, płaską ścieżkę między kwitnącymi polami.

"No to chodź!" krzyczy Rhun. "Pokaż mi, co ta uparta stara rzecz może naprawdę zrobić".

Zerkam na niego zawadiacko. On chce tylko zobaczyć jak upadam, to widać po szerokim, złośliwym uśmiechu, który ma na sobie.

Oddychając, próbuję wyobrazić sobie siebie jako wikinga, który posiadał Cynan przede mną. Topór u pasa, hełm na głowie. Przechodzi mnie dreszcz, gdy przypominam sobie wysokich Duńczyków, których widziałem w portach Gwynedd, i długie łodzie, które widzieliśmy podczas naszych wycieczek po Firth of Clyde. Chowam podbródek, wpatrując się przed siebie w stały punkt.

Obezwładniony. Nie do zatrzymania. Żądny krwi. Maluje ten obraz nad sobą, wrastając w niego, dreszcz pewności siebie wypełnia moje ciało i prostuje postawę.

"Hleypa", mówię do Cynana, norweskie słowo toczy się z mojego języka, dzięki uprzejmości handlarza koni. Trzeba mówić odpowiednim językiem, jeśli chce się być zrozumianym.

Cynan rzuca głową i wkracza na ścieżkę w kantarze.

Wyobrażam sobie, że ciąży mi czterdzieści funtów kolczugi, że sznurowane skórzane buty są ciężkie od krwi i błota. Ciężar broni, którą noszę. Choć jest moim wrogiem, wiking, którego uosabiam, ma coś, czego ja nigdy nie będę miał i czego zawsze będę mu zazdrościł.

Władzę. Kontrolę. Surową siłę i żelazną wolę, która budzi szacunek.

Pochylam się, skulona w wyimaginowanej zbroi, i podaję Cynanowi więcej nogi.

Wślizguję się w jego ruchy. Moje biodra podążają za każdym jego krokiem, kołysząc się, jakbyśmy byli fizycznie złączeni. Śmiejąc się, chwytam za jego grzywę i ośmielam się wydać komendę - "Fljùga!".

"Fljùga!"

I on leci. Rozszerza krok, aż galopuje wzdłuż ścieżki. Moje włosy wiją się za mną do tyłu, płaszcz wypływa strumieniem, grzywa Cynana pokrywa moje przedramiona, gdy on wali przez leśną drogę.

"Spójrz na siebie!" Rhun krzyczy radośnie. "Briton shieldmaiden!"

* * *

Udało nam się wrócić na krętą leśną ścieżkę bez dalszych incydentów. Rhun z dumą pochyla podbródek, oceniając moją postawę, a ja cieszę się z jego komplementów.

To on nauczył mnie jeździć konno - kiedyś bałam się koni, a on nie mógł znieść myśli, że jego własna siostra bliźniaczka może nie kochać tego, co on kochał. ("Brytyjska księżniczka, bojąca się koni? Nie do przyjęcia.") Zawsze był bezlitosnym nauczycielem, zawsze znajdującym błędy w mojej technice. Z wyjątkiem tych ostatnich kilku tygodni - był dla mnie podejrzanie miły, gdy tylko popchnę się choćby odrobinę.

Wiem, że próbuje mnie pocieszyć przed tym, co mnie czeka. Ale nie mam serca, żeby go do tego namawiać. Moje zaręczyny mogą się zbliżać, ale on też ma swoją własną próbę, z którą musi się zmierzyć. I jest ona o wiele bardziej śmiertelna niż moja. Mimo, że próbowaliśmy uciec od naszych losów, to one nas doganiają, a jego dyszy na jego karku.

Dzisiejszej nocy. Jego los czeka na niego dziś w nocy. Kiedy wzejdzie Księżyc Łowcy, rozpocznie się jego proces.

Mieliśmy wiele okazji, by porozmawiać o moich zaręczynach. Ale starannie unikaliśmy tematu jego własnego losu. Oboje wiemy, że w pewnym momencie będziemy musieli o tym porozmawiać.

Tylko... nie teraz. Nie kiedy słońce jest tak cudownie ciepłe, a lasy tak gościnne. Przywiązaliśmy nasze konie i opuściliśmy Dumbarton Fort bez robienia zamieszania, udając, że nie mamy imperatywu powrotu przed zachodem słońca, udając, że przyszłość może być nadal otwartą drogą leżącą pod kopytami naszych koni.

Na razie będziemy się cieszyć ostatnią przejażdżką, ostatnim smakiem wolności, póki jeszcze ją mamy.

* * *

Dojeżdżamy na szczyt wzgórza. Na środku polany rosną dwa młode drzewa, jesion i jarzębina, których białe kwiaty wybuchają jak gwiazdy między splecionymi gałęziami. Wokół nich stoi krąg omszałych kamieni. Przed nami, za liśćmi drzew, rzeka Clyde błyszczy w późnopopołudniowym słońcu.

Zatrzymujemy się, zapadając w ciszę. Rhun zsiada pierwszy, a ja za nim, obaj zostawiamy konie na pastwisku, stojąc przed naszymi drzewami.

Przez chwilę żaden z nas nic nie mówi.

Nie może być żadnej pogawędki, gdy stoimy tu w tym miejscu wspomnień. Oboje postanowiliśmy tu przyjechać, nie wspominając o tym, co to dla nas znaczy.

Nasz ojciec zasadził te drzewa. Jesion dla mnie, jarzębina dla Rhun. Tu pochowaliśmy jego rodowy pochodnię, żebyśmy mieli kawałek jego osoby dla siebie, bez konieczności chodzenia do rodzinnych kurhanów. Korzenie drzew muszą już oplatać go dookoła.

Patrzę, jak Rhun wchodzi do kamiennego kręgu i podchodzi do swojego drzewa, kładąc rękę na korze. Góruje nad nim teraz, ma około dwudziestu stóp wysokości. Wiatr szepcze przez gałęzie, jakby witał nas obu.

To ostatni raz, kiedy będziemy mogli swobodnie przyjść tu razem.

W moim gardle tworzy się kulka. Próbuję zmusić się do wejścia w krąg, ale nie mogę.

Rhun patrzy na mnie, jego kpiący wyraz twarzy zniknął. Skośne światło słoneczne wychwytuje rude loki, które opadają mu na czoło. Kiwa na mnie głową.

"Chodź."

Potrząsam głową.

"Chodź, Tam."

"Gdyby wiedział", mruczę. "Gdyby wiedział - "

"Co?" pyta Rhun. "Gdyby wiedział, kogo poślubiasz, wyrzekłby się ciebie? Czy w to właśnie wierzysz?"

Grymasuję. Rhun zawsze wie, co czai się w ciemniejszych zakamarkach mojego umysłu; zna mnie lepiej niż ja sama siebie.

Wchodzi na kamienie i bierze mnie za rękę, by móc wciągnąć mnie do kręgu. "Ojciec nie zrobiłby czegoś takiego. To nie tak, że masz wpływ na to, kto cię poślubi, prawda?".

Stoimy razem przed naszymi drzewami, wpatrując się w delikatnie kołyszące się gałęzie nad głową.

"Prawdopodobnie nadal chciałby, żebyś wyszła za tego pana z kraju owiec" - mówi Rhun. "Pamiętasz? Tego z czasów, gdy mieliśmy sześć lat?"

Udaje mi się uśmiechnąć, gdy go sobie przypominam. Mały lord wlazł na nasz dwór ze swoimi rodzicami, pyzaty, o czerwonej twarzy, z kosmykami blond włosów na głowie. Wyglądał tak bardzo jak przerośnięte niemowlę, że marudziłam i błagałam rodziców o zerwanie zaręczyn. Nie rozumiałam wtedy zbyt wiele z polityki - nie miałam też zbyt wielkiego pojęcia o małżeństwie. Wiedziałam tylko, że nie chcę siedzieć obok tego śliniącego się chłopca, który pachnie owcą.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Jego przebranie"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści