Skowyt księżyca

Rozdział 1

Miasto nie stanowiło dla Thei żadnego zagrożenia, gdy przechadzała się po prawie opustoszałej ulicy na obrzeżach ósmej dzielnicy. W ciemności ta podejrzana okolica w pięknym Budapeszcie mogła uchodzić za ładniejszą część metropolii. Graffiti pokrywało ściany, niszcząc ich piękno. Jedynym powodem, dla którego wybrała tę ulicę, prawie godzinę drogi od Dunaju i zachwycających zabytkowych budynków w czystych dzielnicach turystycznych, było to, że stać ją było na zapchlony pokój, który jej okropna właścicielka miała czelność nazywać mieszkaniem. 

W ciągu dnia obsadzona drzewami ulica była prawie ładna, jeśli zignorowało się smród psich odchodów i widok bezdomnych ludzi przyciśniętych do obdrapanych budynków i rozłożonych na chodniku. W ciemności wysokie, smukłe dęby zdawały się pochylać nad Theą, stanowiąc cienistą ochronę, gdy szła do całodobowego sklepu. Zawsze czuła dziwne pokrewieństwo z naturą, jej dusza tęskniła za cichym miejscem gdzieś w lesie. Czy znaleźliby ją w jakimś odległym lesie? 

Ale bądźmy szczerzy, pomyślała, umarłabym w ciągu miesiąca. 

Jej umiejętności przetrwania były ściśle miejskie, a nie mogła sobie pozwolić na zatrzymanie się gdziekolwiek na zbyt długo. Była na Węgrzech od prawie trzech miesięcy, lubiła je bardziej niż większość miejsc, w których bywała, ale już czuła to swędzenie, by uciekać. Jednak kelnerka nie płaciła dużo, a połowa turystów, którzy przewinęli się przez kawiarnię, w której pracowała w Dzielnicy Pałacowej, chyba nie zdawała sobie sprawy, że można dawać napiwki powyżej ośmiu procent. Dostałaby pracę w ostatniej kawiarni w Budapeszcie, która dodawałaby obowiązkową opłatę za obsługę. 

Mrucząc do siebie, Thea przeszła nieco szybciej obok młodego bezdomnego, który wyglądał na gotowego złapać ją za kostkę, żeby ją zatrzymać. Zahartowała swoje serce przed widokiem jego, niechlujnego, brudnego i zimnego w chłodnej kwietniowej nocy. Oszczędzała każdy grosz, jaki miała, na bilet na pociąg. Thea musiała uciekać w każdej chwili, a w tej chwili jej oszczędności nie zaprowadziłyby jej daleko. 

Młody człowiek krzyknął coś w dół ulicy do niej i chociaż Thea rozumiała tylko trochę węgierskiego, słyszała, jak jej szef użył pewnego słowa na tyle, by wiedzieć, że bezdomny właśnie kazał jej zrobić sobie coś dość paskudnego. Thea skrzywiła wargę w mieszance poczucia winy i irytacji. 

Odrzucając to, pchnęła drzwi do późno nocnego sklepu i zignorowała spojrzenie upominające właściciela. Był to starszy węgierski mężczyzna. Thea ocenia go na późne lata sześćdziesiąte i znów nie rozumiała właściwych słów, ale za każdym razem, gdy wchodziła do jego sklepu w środku nocy, zmuszał ją do znoszenia wykładu, którego technicznie nie rozumiała. 

Ale rozumiała go jak należy. 

Nie lubił, gdy młoda kobieta błąkała się samotnie po ulicach w nocy. 

Thea doceniała jego troskę. Jednak nie miał się czym przejmować. Mimo to polubiła starszego gościa. Niewielu obcych obchodziło, co inni obcy ludzie knują, zwłaszcza poza wydawaniem pieniędzy w ich lokalu. Skinęła mu głową, starając się ukryć mały uśmiech na ojcowskie spojrzenie, które jej posłał, i weszła głębiej do sklepu. Thea lubiła okazjonalną lampkę wina w noce, kiedy nie mogła zasnąć, a sklep sprzedawał czerwone, na które mogła sobie pozwolić. Dodatkowo, były tam te europejskie chipsy ziemniaczane, które były uzależniające. Nie mogła się nimi nasycić. O smaku papryki. 

Thea poczuła dudnienie w brzuchu. 

Gdy sięgała po dużą, rodzinną paczkę, włosy na całym ciele stanęły jej dęba, a serce przyspieszyło. 

Jej głowa powędrowała w lewo, w górę korytarza i dzwonek nad drzwiami sklepu zabrzęczał, gdy ktoś inny wszedł do środka. Thea oderwała rękę od chipsów. Przez całe życie doświadczała uczucia przypominającego spacer po naładowanej elektrycznie przestrzeni, gdy miało się wydarzyć coś niedobrego. 

Czy oni ją znaleźli? 

Spoglądając w skrajnie prawy róg sklepu, gdzie właściciel miał zamontowany do ściany stary telewizor, Thea oglądała na żywo materiał z frontu sklepu. Przy głównej ladzie stał mężczyzna, który rozmawiał z właścicielem. 

Thea usłyszała, jak głos starego podnosi się akurat w momencie, gdy nowo przybyły wyciągnął z kieszeni pistolet. 

O cholera... 

Wiedziała, co powinna zrobić, a to było wszystko, co trzeba, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. Thea była dobra w byciu cichą. Mogłaby podkraść się do przejścia i zrobić szybki sus do drzwi i być stamtąd, zanim facet z bronią zdążyłby choćby mrugnąć. 

Zrób to, Thea - ponaglał ją ocalały. 

Maskując swoje kroki za pomocą nieziemskiej zdolności, którą miała odkąd pamiętała, Thea była prawie na końcu przejścia. Gotowa, by rzucić się do ucieczki. Wydostać się stamtąd. Ocalić własną skórę. 

Nie angażować się. 

A jednak Thea wiedziała, że ten ładunek elektryczny, który poczuła wcześniej, nie zdarzył się tylko dlatego, że facet wszedł do sklepu, żeby go okraść. To uczucie było jak szósty zmysł. Coś złego miało się tu wydarzyć. 

To nie była jej sprawa. 

Nie było! 

Ale zatroskane wyrazy upomnienia sklepikarza wypełniły głowę Thei. 

O cholera. 

Nie mogła go tu zostawić, żeby stała mu się krzywda. 

Biorąc głęboki oddech, Thea słuchała, jak kłótnia między właścicielem sklepu a rabusiem stawała się coraz bardziej gorąca. Brzmiało to tak, jakby jej uparty sklepikarz nie chciał oddać pieniędzy. Naprawdę? Czy to jest warte twojego życia? 

Z ciężkim wydechem, z burczeniem w żołądku, Thea wyszła zza przejścia, a oczy sklepikarza rozszerzyły się w zaniepokojonym przerażeniu. Rewolwerowiec był odwrócony do niej plecami. 

"Myślę, że może powinniśmy wszyscy-" 

Trzask rozdarł powietrze, po czym nastąpiło ostre ukłucie bólu w jej ramieniu. Nie zdążyła nawet dokończyć zdania, bo strzelec odwrócił się w przestrachu i strzelił do niej! 

Thea spojrzała w dół na swoje ramię, a potem w górę na strzelca, którego oczy rozszerzyły się. Jego ręka drżała. 

"Czy to było konieczne?" Thea zrobiła wściekły krok w jego stronę. 

Wystrzelił ponownie; kula przedarła się przez nią zaledwie kilka centymetrów od ostatniej. Wzdrygnęła się przy oparzeniu. 

Dobra, teraz była wkurzona. 

Powietrze trzeszczało wokół niej, gdy dotykała zakrwawionych dziur w jedynej kurtce, jaką posiadała. Czując się nieco morderczo, musiało to być widoczne na jej twarzy, gdy spojrzała w górę, ponieważ strzelec nie był jedynym, który zwariował. 

Sklepikarz nie patrzył już na nią jak zatroskany ojciec. Jego twarz była blada z przerażenia. Krzyknął coś i jeśli Thea miałaby zgadywać, to prawdopodobnie było to coś w stylu "Czym jesteś?" albo "Demonem!" albo "Potworem!". 

A potem wyskrobał się zza lady, ślizgając się na kafelkach, zanim rzucił się na drzwi sklepu, by wyrwać się stamtąd, wołając na szczycie płuc. 

Rozczarowanie zalało Theę. "Nieźle," mruknęła. Wkroczyła na pomoc, została dwukrotnie postrzelona i tak jej podziękował. Kiedy ona się tego nauczy? 

Przecięła spojrzenie na strzelca. Jego płowa skóra była blada, ręka mocno mu się trzęsła, gdy cofał się do lady, mamrocząc pod nosem coś, co brzmiało jak błaganie. 

Thea wiedziała, jak się prezentuje. Kiedy ktoś ją wkurzył, jej oczy zmieniały się z brązowych w złote tak jasne, że nikt nie mógł pomylić jej z człowiekiem. Na dodatek, gdy została postrzelona, ledwo się wzdrygnęła. Wiedzieli, że nie jest zwykłą kobietą. Była czymś zupełnie innym. 

I wyglądało na to, że ten facet znowu ją za to zastrzeli. 

To, że kule nie były w stanie jej zabić, nie oznaczało, że nie szczypały jak suka. Thea nie bardzo podobał się pomysł kolejnego. W dodatku czuła, że o ile pierwszy strzał był na wylot, to drugi już nie. W jej ramieniu tkwiła kula; musiałaby ją odkopać, a to tylko by ją spowolniło. Nie miała ochoty odkopywać dwóch. 

W chwili, gdy palec rabusia zadrżał na spuście, Thea zniwelowała dystans między nimi w czasie krótszym, niż potrzeba człowiekowi na mrugnięcie. Chwyciła nadgarstek jego ręki z bronią i wykręciła go z taką siłą, że jego wysoki krzyk agonii podążył za dźwiękiem łamania. Pistolet upadł na podłogę, a Thea kopnęła go poza zasięgiem. 

Łzy spłynęły po twarzy rabusia i błagał w języku, który nie był węgierski, gdy trzymał swój nadgarstek i próbował wstać. Podniósł się na nogi i odsunął się od niej, jakby była diabłem. 

Kręcąc głową, Thea patrzyła, jak facet wybiega ze sklepu. Zgroza natychmiast zaważyła w jej wnętrznościach. 

Ten mały wybryk był jak wysłanie flary do każdego nadprzyrodzonego po nią. Albo gorzej... jego. Teraz musiała wydostać się z Węgier, a nie zaoszczędziła wystarczająco dużo pieniędzy, by wyjechać pociągiem z kraju. Automatycznie przybliżyła się do kasy. Poczucie winy dręczyło ją na samą myśl. 

Ale on uciekł stąd, zostawiając cię na pewną śmierć. 

To była prawda. 

Thea okrążyła ladę. Ludzie zawsze w końcu się rozczarowywali. Dlaczego ona miałaby być lepsza? Przed dokonaniem zbrodni Thea otworzyła szafkę za ladą i znalazła staromodne zabezpieczenie VHS. Wyciągnęła kasetę, krzywiąc się z powodu rozbłysku bólu, który rozlał się po jej szyi od rany. Czuła, jak gorąca krew zsuwa się po jej klatce piersiowej i plecach, wsiąkając w koszulę i kurtkę. Musiała się szybko poruszać. 

Kasa była zamknięta, więc Thea otworzyła ją z brutalną siłą, która świadczyła o jej pięciostopowej, ośmioletniej, szczupłej budowie. Wyrzuty sumienia ściskały jej ramiona, gdy brała z kasy to, czego potrzebowała, i trochę więcej. Jednak przypomniała sobie, że musi zrobić to, co musi zrobić, aby przeżyć. I właśnie uratowała życie temu facetowi. Nie było nierozsądnym prosić o pieniężną rekompensatę za dwie cholerne rany postrzałowe w jej ramieniu. 

Syreny zawodziły w oddali, strzelając w nią szarpnięciem odnowionej adrenaliny. Wychodząc spokojnie ze sklepu, Thea przechadzała się ulicą, w kierunku swojego mieszkania, z wysoko uniesioną głową. 

Wtedy poczuła, że krew ścieka z opuszków palców jej prawej ręki i przeklęła. Zostawiłaby ślad, który prowadziłby prosto do jej mieszkania. Zwijając dłoń w pięść i podnosząc ramię, by oprzeć je o klatkę piersiową, Thea zawyła z bólu. Wtedy zobaczyła młodego bezdomnego z wcześniejszego okresu, który wpatrywał się w nią uważnie. 

Prawdopodobnie widział, jak strzelec i sklepikarz wybiegają ze sklepu. 

Ale liczyła się z tym. 

Grzebiąc w kieszeni swoją dobrą ręką, znalazła "dokładkę", którą wzięła z kasy i zatrzymała się przy bezdomnym. Wyciągnęła ją do niego. 

Uśmiechnął się, gdy wziął od niej pieniądze. "Ha kérdezik, sosem láttalak." 

Dedukując, że zrozumiał, iż zapłata była za jego milczenie, Thea przytaknęła i ruszyła. Poruszała się szybciej, cienie drzew zdawały się ją otaczać, zamieniając w cień, gdy wracała do swojego mieszkania. Syreny stawały się coraz głośniejsze, dając jej coraz mniej czasu na wydostanie się z tego piekła. Ale najpierw najważniejsze. 

Stary budynek pachniał moczem i stęchlizną. Tynk odpadał ze ścian nie tylko na klatce schodowej, ale także w mieszkaniu Thei. Przestrzeń była wystarczająco duża na łóżko, mały blat ze zlewem, palnikiem i mikrofalówką oraz malutkie pomieszczenie z boku, gdzie wcisnęli toaletę i prysznic. Mieszkanie było ciemne, ponieważ jedyne okno w nim wychodziło na podwórko typowe dla architektury Budapesztu. Zasłaniając swoje wytarte zasłony na wypadek, gdyby któryś z sąsiadów był wścibski, Thea zdarła zniszczoną kurtkę i koszulę, warcząc z bólu. Nie była to agonia, jak dla przeciętnego człowieka, ale nadal nie było to przyjemne. 

Nie był to też, niestety, pierwszy raz, kiedy ktoś ją postrzelił. 

Poruszając się po niewielkiej przestrzeni jak wichura, Thea wyciągnęła plecak, który trzymała spakowany, by w każdej chwili móc pobiec. Grzebała w nim, by znaleźć apteczkę. Potykając się w łazience, wpatrywała się w popękane lustro nad umywalką i zobaczyła, że jej oliwkowa skóra jest blada od utraty krwi. Jej oczy wyzerowały się na dziury po kulach. Ta na wylot była prawie całkowicie zagojona. Druga walczyła z obcym przedmiotem wewnątrz niej. 

Podnosząc pęsetę, Thea zacisnęła zęby i zanurzyła ją w otworze. Fala mdłości ogarnęła ją, ale zwalczyła je i przesunęła pęsetę głębiej, w kierunku miejsca, gdzie czuła, że kula rezyduje w całej swej obcości. 

Poszerzenie pęsety, by go uchwycić, spowodowało wybuch gorącego, ostrego bólu w dół jej ramienia. Chrząkając, zaciskając zęby, Thea szarpnęła z całej siły i wyleciała zakrwawiona, zgnieciona kula. Gdy uderzył o zlew, zabrzęczał, niemal wesoło. 

"Nienawidzę broni" - Thea szyderczo spojrzała na zalany krwią zlew. 

Było coś tak niehonorowego w używaniu broni w walce. 

Potem znowu, łatwo było jej to powiedzieć. Sama potrafiła sobie poradzić. 

Skóra wokół dziury po kuli mrowiła i Thea patrzyła, jak zaczyna się zasklepiać, dobra jak nowa. 

Zmywając krew, obserwowała, jak jej skóra wraca do naturalnej złotej opalenizny. Dobrze. Ostatnią rzeczą, na jaką chciała wyglądać, była dziewczyna dochodząca do siebie po dwóch ranach postrzałowych. Thea ubrała się w koszulkę i sweter, ponieważ jej kurtka była zniszczona, zapakowała wszystkie zakrwawione rzeczy do worka na śmieci i przeszukała mieszkanie w poszukiwaniu jakichkolwiek pozostałości po sobie. 

Wkurzona, że tak szybko opuszcza nowe miejsce, wyżyła się na właścicielu mieszkania, nie zostawiając mu należnego czynszu. Ta jędza pobierała fortunę za to zadupie i nie raz zdarzyło się, że użyła swojego klucza, by wejść do mieszkania bez zapowiedzi. W zeszłym tygodniu Thea widziała, jak gospodyni eksmituje samotną matkę i jej dwójkę małych dzieci za to, że o tydzień spóźniła się z czynszem. Thea słuchała, jak kobieta błaga, prosząc o więcej czasu, podczas gdy gospodyni biła ją miotłą, spychając ze schodów, podczas gdy jej dzieci potykały się u jej stóp. 

Trzeba było wiele, żeby nie interweniować. 

Thea dała kobiecie pieniądze, które ta ze łzami w oczach przyjęła. Dlatego Thea nie zaoszczędziła prawie tyle, żeby wyjechać z Budapesztu. 

Potrzebowała pieniędzy bardziej niż gospodyni. Może mądrzej było zostawić pieniądze, żeby w razie gdyby policja zapukała, ona kryła Theę. Ale Thea wiedziała, że żadna suma pieniędzy nie kupi lojalności tej kobiety. 

Pieprzyć ją. 

Wychodząc pospiesznie z mieszkania, Thea szybko opuściła budynek. Stacja kolejowa znajdowała się w północnej części ósmej dzielnicy, gdzie o tej porze ulice były bardziej zatłoczone przez bywalców barów. Poszła objazdem w kierunku południowo-zachodnim, wykorzystując cienie do zaciemnienia swojej drogi. W końcu znalazła blok mieszkalny z wyłamanymi drzwiami wejściowymi i wyrzuciła worek ze śmieciami do ich wspólnego śmietnika. Miała nadzieję, że policja jej nie znajdzie. Ale jeśli tak, to nie miało to znaczenia. Jej DNA nie było ludzkie. Martwiła się jednak, że może ją znaleźć przez zakrwawione ubrania. Miał środki. Na pewno rozpoznałby jej DNA. I właśnie dlatego musiała uciec jak najdalej od Budapesztu. 

Wykonując normalnie czterdziestominutowy spacer na dworzec kolejowy w niecałe dwadzieścia pięć, Thea nie zawracała sobie głowy zakrywaniem włosów. Dworzec był międzynarodowym składem, więc był zajęty, nawet we wczesnych godzinach. Patrolowała go policja, a jednak jeśli zatrzymali ją według opisu, nie znaleziono żadnych ran postrzałowych. Thea nie była zaniepokojona. 

Nah, wyglądała jak zupełnie normalna ludzka kobieta. 

Zamiast tego, czym była. 

A co do tego, czym było to "co"... tego nie wiedziała nawet Thea.




Rozdział 2

Niebieskie niebo odbijające się w górnym Loch Torridon było oszałamiającym widokiem z kamienistej plaży, na której stał Conall. Wzgórza Torridon otaczały glen, beinns z szczytami, które osiągnęły ponad trzy tysiące stóp wysokości. Stały one nad małymi wioskami wzdłuż linii brzegowej Loch Torridon z tak przesadzone szczyty i doliny, dały wygląd ogromnego, chropowaty zamek. Lasy kiełkowały w niektórych częściach górskiego krajobrazu, wymarzony plac zabaw dla wilków. 

Conall wziął głęboki oddech, czując lekki zapach lochu, świeże, rześkie powietrze szkockich wyżyn. Nie było piękniejszego miejsca w Szkocji niż Loch Torridon, z jego spokojnymi jeziorami i budzącymi respekt polanami stworzonymi przez wspaniałe beinny - wzgórza, które chroniły ich w tej przystani i zabezpieczały przed ludzką ingerencją. 

Jego wataha wilkołaków mieszkała w każdej wiosce, która otaczała brzegi jeziora. W Torridon zdarzali się sporadyczni ludzcy goście, gdyż nawet wąskie, jednotorowe drogi w tej części północnego zachodu nie były w stanie odstraszyć każdego człowieka. Ale wilki en masse emitowały energię, która odstraszała przeciętnego człowieka od zapuszczania się zbyt daleko w ich pobliże. Powiedziano mu, że to coś w rodzaju strachu. Jakby przeczuwały, że nie będą już na szczycie łańcucha pokarmowego, jeśli wjadą do Torridon. 

Nie żeby którykolwiek z członków jego stada odważył się skrzywdzić człowieka. 

"Masz zamiar stać tam cały dzień zwlekając?" 

Conall westchnął i odwrócił się od wspaniałego krajobrazu, który przypominał mu nie tylko o jego szczęściu, ale o ogromnej odpowiedzialności, która na nim ciążyła. Wszystko tutaj było jego. Ziemia, ludzie. Jego do dowodzenia i jego do ochrony. 

James, jego beta i najbliższy przyjaciel, stał w ogrodzie dużego domu Conalla nad jeziorem. 

"To już czas?" 

James przytaknął, jego wyraz twarzy był ponury. "Czekają na nas." 

Jak Conall wziął długie kroki w górę plaży do ogrodu, James skomentował, "Można by pomyśleć, że w dniu takim jak dziś, to przynajmniej wkurzyć go pada, aby odzwierciedlić sytuację." 

Strzelił do niego spojrzeniem. "Nie jest taka zła." 

"Tak, jest całkiem atrakcyjna." 

"To by się liczyło, gdyby miała twarz jak dupa borsuka". Conall otworzył drzwi kierowcy swojego Range Rovera Defendera i wsiadł. 

James chichotał, gdy wskakiwał na miejsce pasażera. "Na szczęście, ona nie. Cóż, ze zdjęć, które widzieliśmy. Te mogą być kłamstwem." 

"Looks dinnae znaczenie w umowie zaręczyn. Gdyby tak było, miałbym przejebane." 

Jego beta prychnęła. "Taka skromność." 

Jednak Conall nie był skromny. Jako alfa nie było niespodzianką, że był jednym z największych mężczyzn w swojej paczce. Stał na sześć stóp sześć, zbudowany z naturalnych mięśni, które ludzcy mężczyźni musieli godzinami pracować na siłowni, aby je utrzymać, i urodził się z większą nadprzyrodzoną siłą niż większość wilkołaków. To przyciągało do niego samice wilków. Ale to było pomimo głębokiej blizny, która ciągnęła się wzdłuż lewej strony jego twarzy, od czubka brwi do kącika ust. Kiedy jego rodzice (para alfa) zginęli, Conall musiał walczyć z wieloma wilkami, samcami i samicami, które chciały zostać alfą ostatniej watahy wilkołaków w Szkocji. Gdyby przegrał z którymś z nich, Conall zawsze byłby wodzem Klanu MacLennan, ale inny alfa podważyłby jego dowodzenie. 

Jeden z wilków był Kornwalijczykiem i był twardym, gładkim sukinsynem. Zanim jeszcze zmienili się w wilczą formę, rozciął twarz Conalla srebrnym ostrzem. Nie założył rękawic do trzymania broni, paląc sobie przy tym dłoń, by pokazać, jaki jest twardy. Srebro oznaczało, że blizna Conalla jest trwała. Kiedy w końcu zrzucili ludzką skórę i stoczyli honorową walkę, Conall upewnił się, że porażka Kornwalijczyka będzie trwała. Po tym jak wygrał tę walkę i został alfą, przez lata przybywało ich więcej, mając nadzieję, że uda im się go pokonać. 

Jak jego siostra, Callie, z dumą powtarzała głośno i często, Conall MacLennan był bardziej alfa niż większość. Ale nie sądził, że to był powód, dla którego wygrywał walki z wilkami, które przyszły odebrać to, co było jego. Wygrywał, bo bardziej mu zależało. Wilki z Clan MacLennan, z Loch Torridon, były jego rodziną. Jego ochroną. 

I właśnie dlatego miał zamiar zgodzić się na małżeństwo z samicą, której nie znał, aby zapewnić bezpieczeństwo stada. 

"Pamiętaj, że Canid może być alfą jednej z największych północnoamerykańskich paczek, ale to ty masz tu przewagę" - zaoferował James. 

Conall potrząsnął głową, gdy jechał jednotorową drogą lochside z jego domu w Inveralligin do Torridon Coach House, piętnaście minut jazdy wzdłuż wybrzeża na drugą stronę górnego lochu. Drogi były kręte, czasem ciemne, z brzozami srebrzystymi i jodłami łukowatymi z każdej strony. Jodły były bujne i zielone, podczas gdy brzozy wciąż były w okresie przejściowym z zimy na wiosnę, ich skąpe liście śliwkowe. Równie nagle droga zmieniała się, drzewa znikały z surowych wzgórz, otwierając się na widoki na jezioro lśniące w wiosennym słońcu. Nawet po tylu latach widok ten potrafił rozproszyć Conalla. 

Starsza para myśliwych, Grace i Angus MacLennan, prowadziła wozownię dla zbłąkanych ludzi, którzy znaleźli tu drogę, oraz dla odwiedzających wilkołaków. Byli częścią życia Conalla odkąd tylko pamiętał. Angus był kuzynem jego ojca, a on i jego żona byli pseudo-rodzicami Conalla i jego siostry. "Powiedziałbym, że jesteśmy na równi". 

"Nie według Smithiego," nie zgodził się James. "Finanse Canida wzięły ostro w łeb, gdy jego udziały w Opaque Pharmaceuticals stały się bezwartościowe. Opaque," prychnął. "Ironia." 

Peter Canid był Alfą Pack Silverton w południowym Kolorado. Zainwestował dużą część majątku stada w kilka przedsięwzięć biznesowych, w tym udziały w firmie farmaceutycznej, która upadła, gdy gazeta ujawniła jej nielegalne praktyki. 

"Canid nadal prowadzi największe stado w Ameryce". 

"A ty prowadzisz jedyną paczkę w Szkocji". 

Conall uśmiechnął się. "Jesteśmy potężni, ale jesteśmy mali". 

"Conall, Clan MacLennan jest pięć razy bardziej zamożny niż Pack Silverton. Mamy tu przewagę." 

Bogatszy niż nawet to, pomyślał Conall. Chociaż jego dziadek zmarł, zanim go poznał, Conall wiedział o nim wiele. Jego dziedzictwo było szanowane w Klanie MacLennan. Przyniosło im bogactwo, czyli odosobnienie, jeśli tego właśnie pragnął wilk. Jego ojciec przejął destylarnię whisky, którą założył jego dziadek, i przekształcił ją w jeden z największych eksportów whisky w Szkocji. Usytuowali destylarnię GlenTorr dwanaście mil na północ od Torridon w pobliżu Loch Maree. Nie było tam centrum dla zwiedzających, w obawie, że sprowadziłoby to zbyt wielu ludzi do ich małego raju. Kilka lat po tym jak Conall został alfą, GlenTorr stał się trzecią najlepiej sprzedającą się whisky ze Szkocji. Wataha mogła żyć szczęśliwie z jej dochodów. Co więcej, tata Conalla kupił udziały w największej firmie naftowej na Morzu Północnym. Conall sprzedał akcje i to, wraz z udaną firmą rybacką, którą zarządzała jego delta, Mhairi Ferguson, oznaczało, że Pack MacLennan żył wygodnie. 

Większość watahy pracowała przy różnych pracach w okolicy, zwłaszcza w Inverness, najbliższym mieście, a kilku innych mieszkało i pracowało dalej. Conall uzupełniał wszystkie ich dochody udziałem w majątku stada. 

Teraz Peter Canid oferował swoją drugą, najmłodszą córkę Siennę, w ramach umowy zaręczynowej, która odpowiadałaby obu paczkom. Conall zapłaciłby za Siennę pokaźny posag, a Canid i jego duża wataha - składająca się z imponującego odsetka wilków o randze wojownika - stałaby się potężnym sojusznikiem dla małej watahy Conalla. 

"Nie musisz tego robić, wiesz" - powiedział James, gdy Conall zaparkował Defendera na parkingu przy Coach House. 

Ignorując ten komentarz, Conall wysiadł i nie zawracał sobie głowy zamykaniem samochodu. Nikt nie odważyłby się go ukraść. 

"Callie doesnae chce, żebyś to zrobił". 

To zatrzymało Conalla w jego ścieżkach. Odwrócił się, by spojrzeć w twarz Jamesowi. "Callie jest romantyczką." 

Nadal mógł zobaczyć jej śliczną twarz czerwoną z frustracji, kiedy opowiedział jej o Siennej Canid. Posagi i umowy zaręczynowe nie były niczym niezwykłym w życiu wilkołaków. Były rasą pierwotną, a to oznaczało, że większość z nich nadal opierała swoje wyobrażenie o władzy na sile fizycznej. Na świecie było kilka samic alfa, ale samce przewyższały je liczebnie i niewiele z nich potrafiło pokonać samca alfa, gdy ten stanął naprzeciwko nich. To oznaczało, że niestety samce rządziły światem wilkołaków. 

Nie tak było w przypadku Paczki MacLennan. Wewnętrzny krąg Conalla nie był skoncentrowany na samcach, jak w większości paczek. Jego beta była samcem, ale jego delta była kobietą, a zanim zachorowała, Callie była jego główną wojowniczką. Jeśli chodzi o jego wojowników, to byli oni mieszanką samców i samic, a jego dwie uzdrowicielki po jednej z nich. 

Kłaniając się tradycji, Conall brzydził się, ale w tym przypadku, dla stada, zrobiłby to. Nawet jeśli oznaczało to zdenerwowanie jednej osoby, której nie znosił niepokoić. 

Udręka przeszła przez twarz Jamesa. "To ją rani, Conall. Czy nie mógłbyś przynajmniej poczekać, aż..." 

Wewnętrznie, wzdrygnął się. Zewnętrznie, zrobił groźny krok w kierunku swojego przyjaciela. "Do czego? Aż umrze?" 

"Wiesz, że nie miałem tego na myśli". James wzruszył bezradnie ramionami. "Chcę tylko, żeby była szczęśliwa". 

"Za bardzo zależy ci na szczęściu mojej siostry". Conall odszedł od swojego przyjaciela, szczerząc się z frustracji. Był dobrze świadomy, że jego beta była zakochana w jego siostrze. W normalnych okolicznościach dałby swoje błogosławieństwo, wdzięczny, że Callie będzie z kimś, kto dorównuje jej w sile ciała i ducha. Ale Callie nie była już alfą, którą kiedyś była. 

A zachęcanie do związku między nią a Jamesem doprowadziłoby tylko do złamania serca. 

Podrażniony tym, że James zdenerwował go na sekundy przed tym, jak miał spotkać się z Canidem, Conall próbował zrzucić z siebie to uczucie, wchodząc do Powozowni. 

Przywitała go Grace. Była drobną kobietą po siedemdziesiątce, a mimo to, ze swoimi ciemnobrązowymi włosami, jasnoniebieskimi oczami i dość pozbawioną zmarszczek, bladą skórą, nie wyglądała ani dnia po pięćdziesiątce. Kolejny powód, dla którego stado szukało odosobnienia. Mogli żyć dobre trzydzieści lat dłużej niż zwykli ludzie i starzeli się w wolniejszym tempie. 

Grace poklepała Conalla po ramieniu i mruknęła: "Są w pubie". 

Kiwnąwszy głową, przechadzał się wąskim korytarzem, który prowadził do pubu, czując, jak James wpada za nim w krok. Był tak wysoki, że musiał się schylić, aby uniknąć niskiego sufitu, który na szczęście otworzył się, gdy tylko wkroczył do przytulnego domu publicznego. 

Kominek, który zajmował większą część ściany, mieścił zapalony palnik na drewno. Pomimo jasnego słońca na zewnątrz, dni były wciąż chłodne tak daleko na wybrzeżu, i chociaż wilki nie odczuwały chłodu tak jak ludzie, ogień wciąż był mile widziany. Na przeciwległej ścianie znajdował się bar, tradycyjna lada z kasztanów, która błyszczała pod żarówkami świec osadzonymi w czarnych żelaznych oprawach. Angus, mąż Grace, stał za barem. Podzielili się skinieniem głowy na powitanie. 

Ponieważ był to poniedziałkowy poranek, w pubie było cicho. Nawet gdyby był ruchliwy, Conall wiedziałby, gdzie są Canidowie, zanim by ich zobaczył. Spotkał już Petera Canida. Miał jego zapach, a to było coś więcej niż tylko wyostrzone zmysły wilka. Conall miał dar odnajdywania ludzi. W innym życiu byłby doskonałym prywatnym detektywem. 

James podążył za nim, gdy ten przekroczył próg pokoju. 

Nie pytał Conalla, czy jest gotowy. Kanidy usłyszałyby teraz wszystko, co powiedzieli, nawet szeptem. Ale Conall mógł praktycznie wyczuć pytanie od swojego przyjaciela. 

Pragnąc, by jego siostra i James przestali się o niego martwić, Conall nie mógł wymyślić, co mógłby powiedzieć, by ich przekonać. Powinni go już znać. Absolutnie nie robiło mu różnicy, kogo poślubi. Nie był romantykiem jak Callie. Albo James. Nigdy nie kochał samicy inaczej niż rodzinną miłością, którą darzył matkę, a także Callie i członkinie stada. 

Ludzkie kobiety, te nie przerażone przez niego, były dobre do seksu, gdy Conall chciał mieć pod swoimi rękami delikatne i kobiece. Samice wilków były doskonałe do pieprzenia, dzikie i wolne. W stadzie było kilka samotnych wilków, które chętnie oddawały się przygodnemu seksowi z alfą, choć nigdy nie spędził nocy z samicą, która mieszkała na Loch Torridon. To było tylko proszenie się o kłopoty. 

Więc brak małżeństwa ze Sienną Canid nie robił Conallowi różnicy. Tak długo jak kobieta była chętna i nie była pod presją ojca, i że rozumiała, że ich układ był bardziej o interesach niż cokolwiek innego, to Conall byłby zadowolony. Byłoby miło, gdyby z biegiem lat rozwinęli wzajemną sympatię, ale Conall poradziłby sobie tak czy inaczej. 

Peter Canid i jego córka wstali od stołu przy oknie Tudorów. Jak większość alf, Canid był wysoki, ale kilka cali nieśmiały Conall wzrostu. Jego jasne, orzechowe oczy były twarde z determinacją. Z pewnością był ambitnym draniem, ale Conall czuł, że jest też uczciwy. 

Jeśli chodzi o Siennę, była prawie tak wysoka jak jej ojciec, wysportowana, silna. W wieku dwudziestu sześciu lat była pięć lat młodsza od Conalla. Miała jednak urodę kogoś starszego. Pewna siebie, nie dająca się łatwo zastraszyć. Jej zielone oczy spotkały się z oczami Conalla, oceniającymi, neutralnymi. Zazwyczaj samice wpatrywały się w jego bliznę przez kilka sekund, zanim zaczęły bezczelnie badać jego ciało. Samice wilków były przeważnie bardzo otwarte na seks. Ale Sienna była ostrożna. Nosiła swoje blond włosy spięte w wysoki kucyk, a na jej twarzy było niewiele makijażu. Nie potrzebowała go. Ubrana w koszulkę, kraciastą koszulę i dżinsy, również nie trudziła się, by zrobić na nim wrażenie. 

Conall od razu ją polubił. 

Aye, ona się nada. 

"Moja córka, Sienna" - przedstawił ją bez wstępów Peter. 

Wyciągnęła rękę do Conalla. "Miło cię poznać." 

Uścisnął ją, z jeszcze większym wrażeniem stwierdzając, że jej dłoń jest sucha. Nie była wtedy zdenerwowana. "Ciebie też miło poznać." Gestem wskazał na Jamesa. "Moja beta, James Cairn." 

"Proszę pana, w czym mogę pomóc?" 

Conall obrócił się na dźwięk podniesionego głosu Grace, akurat w momencie, gdy Angus ruszył z prędkością dużo młodszego wilka zza baru. Wysoki mężczyzna ubrany w dobrze dopasowany garnitur wszedł do pubu z Grace na piętach. Zatrzymał się gwałtownie, gdy stanął twarzą w twarz z Conallem. 

Mężczyzna był człowiekiem. 

Nieznajomym. 

Oczywiście to nie było nic nadzwyczajnego. 

Co jednak było, to sposób, w jaki patrzył na Conalla, jakby go znał. 

"Conall MacLennan?" zapytał mężczyzna, robiąc krok w jego stronę. 

Coś w tym człowieku spowodowało, że włosy na karku Conalla podniosły się. Spojrzał poza mężczyzną na Grace, wyczuwając, że ona również poczuła coś od nieznajomego. 

"On nie jest sam, Conall," Grace poinformował go. "Na zewnątrz są trzy SUV-y z uzbrojonymi ludźmi". 

Ta wiedza wkurzyła Conalla. Ludzie śmieli wchodzić na jego ziemię, uzbrojeni i obładowani. Po co? 

"Kto pyta?" zażądał od mężczyzny. 

"Conall MacLennan z Clan MacLennan?" Był Amerykaninem, podobnie jak Kanidyjczycy. 

Conall strzelił pytającym spojrzeniem do Canida, ale ten potrząsnął głową. Nie znał tego nieznajomego. Tego człowieka. 

"Jaki jest twój interes tutaj?" 

Szczere, ciemne oczy wpatrywały się w Conalla. W mężczyźnie unosił się powiew łagodnej kultury, takiej, której wilkołak nigdy nie mógłby mieć nadziei na odtworzenie. "Jestem Jasper Ashforth. Przybyłem aż z Nowego Jorku, aby się z tobą spotkać". 

"Czyżby?" Conall skrzyżował ręce na piersi. "Cóż, panie Jasperze Ashforth, choć może to tak dla pana nie wyglądać, jestem na spotkaniu biznesowym. Być może pan i ja będziemy mogli porozmawiać później". 

Ashforth potrząsnął głową. Ponury smutek markował szczerość w jego oczach. "Mamy mało czasu do stracenia, Alfie MacLennan". 

Każdy wilk w pomieszczeniu napiął się na ten tytuł. 

Historia nauczyła wilkołaki, że ogólnie rzecz biorąc, ludzie świadomi ich istnienia są niebezpieczni. 

"Masz jaja, żeby wchodzić na terytorium watahy i deklarować swoją wiedzę o nas, panie Ashforth," odpowiedział Conall, jego głos był niski z groźbą. 

Ashforth nawet nie mrugnął. W rzeczywistości zrobił krok bliżej do Conalla. "Potrzebuję pańskiej pomocy, komendancie MacLennan". 

"A dlaczego miałbym pomagać obcemu? I to w dodatku ludzkiemu?" 

"Ponieważ twoja siostra Caledonia umiera na rzadką chorobę likantropijną, której żaden lek na ziemi nie może wyleczyć ... a ja mogę ją uratować". 

James wessał oddech obok Conalla. 

Krew Conalla zaczęła robić się gorąca, a jego pazury swędziały, by się wysuwać. Nic tak nie podsycało jego temperamentu jak choroba trawiąca jego siostrę. Albo ludzie, którzy chcieli wykorzystać to przeciwko niemu jako słabość. 

Warczenie jego wilka weszło w jego słowa. "Radziłbym panu uciekać, panie Ashforth". 

Mężczyzna miał dobry zmysł, by wyczuć strach, jego piżmowy zapach łaskoczący powietrze. "Mogę to udowodnić. Proszę." 

James zacisnął dłoń na lewym ramieniu Conalla. Ten odwrócił się, by spojrzeć na swojego betę. Wyraz Jamesa graniczył z błaganiem. "Conall." 

Spojrzał na Petera i Siennę i powiedział: "Wygląda na to, że coś się pojawiło. Czy możemy przełożyć spotkanie na późniejsze popołudnie?". 

"Oczywiście." Peter skrzywił się na Ashfortha, zanim zwrócił się do Conalla. "Jeśli będziesz potrzebował mojej pomocy, daj mi znać". 

Conall skinął głową i ojciec z córką odeszli z pubu. Sienna rzuciła mu przez ramię ciekawskie spojrzenie, zanim wyszła, a Conall przeklął tę przerwę. Chciał, żeby umowa zaręczynowa została podpisana i załatwiona. 

W pubie były tylko trzy inne wilki, siedzące przy stoliku po drugiej stronie sali. Byli to trzej rybacy Mhairi, ale również rangi wojownika. Byli czujni, czekając na rozkazy Conalla. 

"Trochę prywatności, ludzie", powiedział. 

Przytaknęli i wyszli. 

Grace i Angus wciąż byli w pomieszczeniu. Conall nie prosił ich o wyjście. Kochali Callie jak wnuczkę. 

"Udowodnij to", zażądał od Ashfortha. 

W dłoni mężczyzny pojawił się nóż, ukryty w rękawie, a James kazał pchnąć się przed Conalla. Choć doceniając ochronę, uparcie odmawiał ruchu. Gdyby mężczyzna próbował zaatakować, Conall by go zabił. Koniec historii. 

Następnie ku osłupieniu Conalla, Ashforth otworzył marynarkę garniturową, wyrwał koszulę z paska i podniósł ją, aby pokazać twardy brzuch - w który następnie zanurzył nóż. 

"Co jest kurwa!" James szczeknął, cofając się przy tym dziwacznym akcie. 

Ashforth upadł na kolana, gdy wyjmował nóż, a z rany wypływała gęsta krew. Blady i drżący, upuścił nóż i sięgnął drżącą ręką do marynarki garnituru. Z grymasem spojrzał na Conalla, gdy wyciągnął fiolkę z tym, co wyglądało i pachniało jak krew. "To ... to jest ostatnie ... ostatnie z lekarstwa". Rzucił z powrotem krew, pijąc ją jak pieprzony wampir. Podczas gdy wampir nosił wygląd błogości po wypiciu krwi, Ashforth wyglądał na mdłego. 

"Patrz." Gestem wskazał na swoje jelita. 

I tak po prostu, rana się zagoiła. 

Mało tego, na twarz Ashfortha powrócił kolor, a on sam stał, wydawał się silniejszy, jakby wibrował energią, z którą nie wchodził. 

Conall nigdy nie widział czegoś takiego. 

Nadprzyrodzeni leczyli się szybciej niż ludzie i mogli przetrwać obrażenia, których ludzie nie mogliby przeżyć, ale nigdy nie widział, by nadprzyrodzony leczył się tak szybko jak ten. Jakby uraz nigdy nie miał miejsca. Co więcej, nie była to krew wampira czy wilkołaka. Pomimo tego, w co telewizja i filmy kazałyby ludziom wierzyć, krew wampira i wilkołaka nie leczyła człowieka z obrażeń (chociaż krew wampira była kluczowym składnikiem w przemianie człowieka w jednego z nich). 

"Co to do cholery było?" zapytał James. 

Z tymi swoimi szczerymi oczami, Ashforth zwrócił się zamiast tego do Conalla. "To było ostatnie z lekarstw krwi. Leczy wszelkie obrażenia, dolegliwości i choroby, śmiertelne lub inne. Wyleczy twoją siostrę." 

Powietrze wokół Jamesa zmieniło się wraz z jego furią. "Więc dlaczego nie dać go nam?" 

Conall przeciął mu spojrzenie. Uspokój się - powiedział. 

Jego beta zalśniła, ale przytaknęła. 

"Dlaczego potrzebujesz mojej pomocy?" zapytał Ashfortha. 

"Ta krew"-Ashforth potrząsnął pustą fiolką-"pochodzi od kobiety. Bardzo niebezpiecznej kobiety o nieznanym pochodzeniu. Odkryłem jej zdolności, gdy ją adoptowałem. I ..." Gestem wskazał miejsce do siedzenia. "Mogę?" 

Conall skinął głową, zajmując miejsce naprzeciwko mężczyzny. 

"Szef MacLennan-" 

"Mów mi Conall." 

Ashforth wydawał się mile zaskoczony ofertą. Przytaknął. "Conall, byłem zwykłym człowiekiem. Nie miałem świadomości istnienia świata nadprzyrodzonego. Prowadziłem dobrze prosperującą firmę telekomunikacyjną i uważałem się za błogosławionego człowieka. Kiedy adoptowałem tę dziewczynkę, moja żona i ja myśleliśmy, że robimy dobrą rzecz. Próbowaliśmy ją chronić, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że jest ... inna. Kiedy odkryliśmy, że ma zdolności uzdrawiania... cóż... wymagaliśmy od niej zbyt wiele. 

"U mojego syna zdiagnozowano IV stadium raka. Zastanawialiśmy się..." Wyglądał na autentycznie zawstydzonego, gdy wpatrywał się w okno, zagubiony we wspomnieniach. "Byliśmy zdesperowani i zapytaliśmy dziewczynę, czy pozwoliłaby nam spróbować jej krwi na naszym synu". Spojrzał z powrotem na Conalla, oczy dzikie z zachwytu. "To zadziałało. Jej krew uzdrowiła mojego chłopca. Uczyniła go nawet silniejszym. Zamiast się cieszyć, dziewczyna zdawała się nas bać. Nigdy byśmy jej nie skrzywdzili." Ashforth potrząsnął głową, najwyraźniej przerażony tą myślą. "Zapytaliśmy ją jednak, czy możemy zatrzymać fiolki z krwią, które od niej wzięliśmy, na wszelki wypadek. Zgodziła się, ale obawiam się, że źle zinterpretowała nasze działania. 

"Z wiekiem z zagubionej dziewczyny zmieniła się w bardzo gniewną młodą kobietę." Łzy rozjaśniły jego ciemne oczy. "Badałem świat zjawisk paranormalnych, próbując znaleźć dla niej odpowiedzi, ale nie mogliśmy znaleźć nic ostatecznego na temat tego, czym była. Stawała się coraz bardziej odległa, wymykająca się spod kontroli i agresywna. W końcu ... zabiła moją żonę i dwóch z jej ochrony." 

"Przykro mi to słyszeć, panie Ashforth. Ale nadal nie wiem, dlaczego mnie pan szuka." 

"Tak, wiesz, Conall." Pochylił się do przodu. "To było sześć lat temu. Od tego czasu ucieka, zostawiając ciała i ślad zniszczenia w całej Europie. Moim obowiązkiem jest znaleźć ją i upewnić się, że nie będzie mogła już nikogo skrzywdzić." 

Conall nie był pewien, czy to kupił. "To znaczy, że chcesz się zemścić?" 

Jego nozdrza rozbłysły. "Być może. Ale gdybyś widział, co zrobiła mojej żonie i tym ludziom, wątpię, żebyś mi tego odmówił." 

Kiwnąwszy głową w zamyśleniu, Conall wydał powolne westchnienie. "Jak dowiedziałeś się o mojej zdolności, Ashforth?". 

"Kontynuowałem swoje badania nad zjawiskami paranormalnymi, próbując znaleźć te odpowiedzi, których wcześniej nie mogłem znaleźć. A za pieniądze można kupić wiele informacji. Spotkałem wilka, który z tobą walczył. Powiedział mi, że kiedy masz już zapach, możesz go śledzić w dowolnym miejscu na świecie. To niezwykłe." 

To też nie do końca tak brzmiało. To nie było tak, że Conall chodził wąchając powietrze, aż znalazł swoją ofiarę. To było raczej tak, że miał wewnętrzny GPS, a zapach był kodem pocztowym. Brzmiało to jak dziwna zdolność, ale dopasowane do jego reputacji, oznaczało to, że żaden nadprzyrodzony na planecie będzie pieprzyć się z Conall MacLennan, wiedząc, że nie było nigdzie na ziemi mogą ukryć się przed nim, jeśli zrobili. 

"Więc," James przerwał, "pozwól mi to zrozumieć. Chcesz Conall znaleźć tę kobietę i przynieść ją z powrotem, a w zamian dasz nam jej krew, aby leczyć Callie? Co powstrzymuje Conalla przed znalezieniem kobiety i wzięciem jej krwi dla siebie?". 

Ashforth przytaknął. "Bo nie powiem ci, gdzie zacząć, gdzie znajdziesz jej zapach, dopóki nie zgodzisz się wydać Caledonii pod moją opiekę". 

"Nigdy." W głosie Conalla głęboko pobrzmiewał jego wewnętrzny wilk. 

Myśl o oddaniu Callie w ręce nieznajomego przyprawiała go o mordobicie. 

"Nigdy nie skrzywdziłbym twojej siostry," zapewnił Ashforth. "I mógłbyś wysłać jednego ze swoich ludzi, by z nią został. Ale jestem pewien, że zgodzisz się, że jako przezorny biznesmen, będę potrzebował Caledonii jako ubezpieczenia." 

"Gdzie byś ją trzymał?" zapytał James. 

Conall obciął mu filuterne spojrzenie za to, że w ogóle rozważał to pojęcie. 

"Wynająłem zamek na Loch Isla". 

"Zamek Cara?" 

Ashforth przytaknął, a Conall zwęził spojrzenie. Zamek, o którym mówił, znajdował się jakieś dziewięćdziesiąt minut w dół wybrzeża. Lord Mackenzie, który odrestaurował wielowiekowy zamek, był jego właścicielem. Conall nigdy wcześniej nie słyszał, żeby go wynajmował, więc najwyraźniej Ashforth zaoferował mu solidną zachętę. I Conall wiedział, dlaczego miałby to zrobić. Do zamku można było dotrzeć tylko łodzią, a kiedyś uważano go za jeden z najbardziej obronnych zamków w Szkocji. 

Ale to było wtedy. To było teraz. Mimo to nie podobało mu się, że Ashforth wybrałby na dziuplę gdzieś takie miejsce jak Zamek Cara. 

"Nie." 

"Conall." James skrzywił się. "Być może to Callie powinna podjąć decyzję." 

Ignorując go, Conall zwrócił się do Ashfortha. "Pozwól, że zapytam. Jeśli dinnae odzyskać dziewczynę, co stanie się z moją siostrą?" 

"Jeśli nie uda ci się jej odzyskać, lub jeśli ona cię zabije, uwolnię twoją siostrę. Ale jeśli mnie zdradzisz" - wyraz twarzy Ashfortha zwiotczał ze znużenia - "zatrzymam twoją siostrę i umrze ona na swoją chorobę, zanim kiedykolwiek będziesz miał szansę się z nią pożegnać." 

James rzucił się na Ashfortha, ale Conall był szybszy, wyrywając mu betę za szyję. James wyciągnął pazury. 

"Uspokój się." 

"Przepraszam, że jestem taki surowy," przeprosił Ashforth. "Ale zdesperowany człowiek robi to, co musi". 

"Conall," głos Grace przeciął pokój. 

Spojrzał na kobietę, którą uważał za dziadka. "Grace?" 

Wystąpiła do przodu, jej wyraz był jednym z rozdzierających serce smutków i nadziei. "Jeśli to by ją uratowało... powinniśmy spróbować?" 

"A co z dziewczynką?" Angus zmarszczył brwi. "Czy naprawdę możemy przehandlować życie dziewczyny za życie Callie?". 

"Ona jest morderczynią," odpowiedział Conall. "Nie mam skrupułów, by wydać ją w ręce, by uratować Callie. Nie zamierzam jednak oferować Callie jako zabezpieczenia". 

"To powinno zależeć od twojej siostry" - nie zgodziła się Grace. "Dinnae zabrać ten wybór od niej, Conall. Nie, gdy może to zmienić wszystko." 

Martwił się. Ale nadzieja w oczach Grace tugged na serce Conall. Callie może żyć. Jak prawdziwy wilk ponownie. Nie uwięziona w swojej ludzkiej połowie, aż zwiędnie do zera. 

Spojrzał na Jamesa. 

Nadzieja zakopała się w nim również. 

Callie i James. 

Byliby wolni, by być ze sobą. 

Wzdychając, Conall przytaknął. "Jeśli Callie się zgadza ... to ja też muszę." Odwrócił się do Ashfortha, którego całe oblicze było przekształcone z jego własnym rodzajem nadziei. "Ta kobieta. Kim ona jest? Gdzie ona jest?" 

"Nazywa się Thea Quinn. Ma dwadzieścia pięć lat, jest nieznanego gatunku i ostatnio widziano ją w Europie kontynentalnej, gdzie zamordowała sklepikarza." 

Czyż nie brzmiała jak urocza mała istotka. "Jeśli Callie się zgodzi, będę potrzebował zapachu Thei i listy jej znanych zdolności". 

Przewidywanie mrowiło we krwi Conalla. To było instynktowne, pierwotne. W głębi duszy wiedział, że Callie zrobi wszystko, by żyć. 

To znaczy, że nadszedł czas, aby Conall udał się na polowanie.




Rozdział 3

Bar i restauracja na Stolarskiej miały luźną, radosną atmosferę. Pachniał Guinnessem i dobrym jedzeniem, a jego żywa energia przypadła Thei do gustu. Stolarska była czystą, wybrukowaną cegłą ulicą tuż przy trzynastowiecznym rynku krakowskiego Starego Miasta. Tłoczyło się tu od turystów. Nie było to najlepsze miejsce na anonimowość, ale straszną pensję kelnerki nadrobiłaby napiwkami. 

Tak było, jeśli dostałaby tę pracę. 

Właścicielem baru był Irlandczyk Anthony Kerry i jego polska żona Maja. Kiedy Thea po raz pierwszy zapytała w barze o stanowisko kelnerki ogłoszone na tablicy na zewnątrz, Anthony ocenił ją z błyskiem w oczach. 

Potem, gdy przeprowadzał niezobowiązującą rozmowę kwalifikacyjną w swoim biurze, stał się wyraźnie niepewny. Nie była najbardziej żywiołową osobą na świecie. W rzeczywistości była małomówna i bez względu na to, jak bardzo potrzebowała gotówki, nie mogła się zmusić do odgrywania roli super entuzjastycznej amerykańskiej dziewczyny. To, co miała do powiedzenia dalej, nie pomogłoby w tej sprawie. 

"Straciłam wizę pracowniczą, więc musiałam poprosić o nowe papiery" - skłamała. "Nie mam też konta bankowego. Muszę otrzymywać wynagrodzenie w gotówce". 

Spojrzał z niedowierzaniem. "Zgubiłaś swoją wizę? Masz na myśli ten elektroniczny dokument, który wysyłają w dzisiejszych czasach?". 

Thea utrzymywała swój wyraz starannie pusty. "Tak, ten." 

Irlandczyk rozważał to przez chwilę. "Cóż, jeśli nie masz dokumentów ani żadnego formalnego dokumentu tożsamości, musiałbym ci zapłacić mniej niż wynosi reklamowana pensja". 

Oczywiście, że musiałby. Oni wszyscy tak robili. Thea rozumiała. Ona była ryzykiem. Musieli coś z niej wyciągnąć. Przytaknęła. 

"Czy znasz jakiś język polski?" zapytał Antoni. 

Kilka lat temu Thea mieszkała w Warszawie przez dziewięć miesięcy, co oznaczało, że znała trochę polskiego. Ashforth dogonił ją i wygonił z Polski, ale miała nadzieję, że zawrócenie w drugą stronę zrzuci drania z jej tropu. "Znam troszkę. Wystarczająco, aby zrozumieć." 

Wiem trochę. Wystarczająco, żeby sobie poradzić. 

Kiwnął głową, zadowolony. Ale potem zmarszczył brwi, wpatrując się w jej usta. "Czy kiedykolwiek się uśmiechasz?" 

Zmusiła swoje usta do zwinięcia się w kącikach. 

Antoni uśmiechnął się. "Nie do końca o to mi chodziło". 

"Mogę się uśmiechać i flirtować z najlepszymi z nich, jeśli oznacza to większe napiwki". 

Wyczuwając jej szczerość, przytaknął. "Dobrze. Damy ci próbę. Zaczynasz jutro. Możesz zacienić Maję na zmianie obiadowej, a potem będziesz sama na zmianie obiadowej." 

Przytakując, Thea zapytała: "Jaka jest pensja?". 

Odpowiedział, i zaniżył ją ponad to, co było nawet sprawiedliwe w jej okolicznościach. Drań. Mimo to, musiała opłacić czynsz za nędzne mieszkanie, które właśnie zabezpieczyła i miała nadzieję, że jej napiwki zrekompensują jej nowego szefa jako dupka. 

Wstał, a Thea poszła za nim. Obserwując, jak grzebał w szafce za biurkiem, Thea bała się pracy kelnerki, która ją czekała. To miejskie życie, które prowadziła, było tak dalekie od tego, czego w głębi duszy pragnęła, ale już dawno porzuciła marzenia o posiadaniu czegoś więcej. Liczyło się tylko przetrwanie. 

"Bądź tu jutro o jedenastej trzydzieści". Odwrócił się i wyciągnął cztery przedmioty pokryte cienkim plastikiem. "Twój uniform. Dwa tank topy, dwie koszulki. Możesz nosić z nim spódnicę, dżinsy lub spodnie, byle były czarne. Spódnice są preferowane." 

Niespodzianka, niespodzianka. "Założę dżinsy." I nie miała zamiaru nosić tank topów, ale nie musiał tego wiedzieć. 

Westchnął. "Maja mnie zabije za zatrudnienie złej dziewczyny. Twoją jedyną zbawczą łaską jest to, że jesteś cholernie wspaniała". 

Thea zmarszczyła brwi. Nie uważała się za gniewną. Raczej rezolutną, zrezygnowaną i starszą niż jej lata. "Nie jestem zła." 

"Cóż, jesteś czymś. Teraz na zewnątrz. Mam sprawy do załatwienia." 

Ładnie. "Do zobaczenia jutro." 

Nie odpowiedział i Thea wyszła do ruchliwej restauracji. Gdy mijała kelnerkę o długich, ciemnych blond włosach, młoda kobieta odwróciła się do niej. "Dostałaś tę pracę?" zapytała z polskim akcentem. W Polsce łatwo było mówić po angielsku, ponieważ większość Polaków, którzy pracowali w strefie turystycznej, dobrze znała język. 

Thea skinęła głową. 

Kobieta zrównoważyła swoją tacę na jednej ręce i wyciągnęła drugą. Uśmiechnęła się promiennie. "Jestem Zuzanna." 

Thea przyjęła dłoń z własnym uśmiechem. "Kate." Używała innego fałszywego imienia za każdym razem, gdy zmieniała kraj. 

"Kiedy zaczynasz?" 

"Jutro. Zmiana obiadowa." 

Zuzanna uśmiechnęła się jaśniej. "Do zobaczenia jutro". 

Thea skinęła głową i pomachała na pożegnanie, uspokojona, że w jej nowej pracy będzie przynajmniej jedna przyjazna twarz. 

Podróż pociągiem z Budapesztu na północ do Krakowa trwała nieco ponad dziesięć godzin. Po przyjeździe zatrzymała się w tanich hostelach, podczas gdy próbowała znaleźć właściciela, który pozwoliłby jej zostać bez żadnych normalnych procedur prawnych. To stawiało ją w gównianej sytuacji, bo oznaczało, że właściciel mógł ją wyrzucić w każdej chwili, ale to był jedyny sposób. Nie mogła zostawić śladu na papierze. Chociaż Thea miała talent do sprawiania, by ludzie widzieli to, co chcieli widzieć, nienawidziła używać tej zdolności. Za bardzo przypominało jej to, jakie to uczucie być na łasce kogoś innego. Czuć się inwigilowanym. Być pozbawionym tego, co czyniło cię tym, kim byłeś. 

Zdolność ta działała tylko na ludzi, chyba że znali jej słabość, a na świecie było tylko kilku ludzi, którzy ją znali. Przekonała się o tym, gdy przyszło jej zmierzyć się z wilkołakiem, którego Ashforth zmusił do współpracy. Thea domyślała się, że może być również bezużyteczne wobec innych nadnaturalnych. Nie przeszkadzało jej to. 

Rzadko korzystała z tej umiejętności, gdyż trzymała się krajów objętych porozumieniem wizowym Schengen. Były to kraje europejskie, które w większości zniosły kontrolę na granicach wewnętrznych, dzięki czemu turyści i goście mogli swobodnie przemieszczać się między nimi. Nadal wymagało to noszenia paszportu, którego Thea nie miała, ale było mniej niż kilka momentów, kiedy musiała użyć daru, by oszukać kontrolę graniczną, by myślała, że ma paszport i wizę Schengen. 

Odrzucając wspomnienia, o których wolałaby zapomnieć, Thea przechadzała się wąską uliczką i wyszła na główny plac. Średniowieczna starówka była oszałamiająca, uczta architektonicznych zachwytów, z których największe wrażenie robiła strzelista Bazylika Mariacka z czerwonej cegły i stojąca w centrum hala targowa z blond i czerwonego piaskowca. W hali targowej wszędzie było coś do oglądania, od filarów z wiszącymi latarniami po same filary. Jeśli przyjrzałeś się bliżej, mogłeś zobaczyć twarze z bulwiastymi nosami wyrzeźbione w kamieniu. 

Stragany sprzedające dzieła sztuki rozłożyły się na całym placu, podczas gdy restauracje rozstawiły się na zewnątrz wzdłuż obwodu. Wewnątrz hali targowej, znanej jako Sukiennice, Thea wędrowała obok straganu za straganem, gdzie wiele z nich sprzedawało te same przedmioty: polskie lalki, bursztynową biżuterię i turystyczne badziewie. 

Nie miała pieniędzy, by kupić którąkolwiek z tych rzeczy i naprawdę nie miała na to ochoty, ponieważ przyciskała do piersi swoje nowe koszule do munduru. Po prostu mijał czas, odkładała na później to, co nieuniknione: że musi wrócić do jednopokojowego mieszkania, które wynajmowała na skraju dzielnicy Nowa Huta. Brzuch burczał, sygnalizując, że pora wychodzić. Nie miała gotówki na jedzenie na mieście, a już kupiła jedzenie, które czekało na nią w mieszkaniu. 

Niechętnie opuszczając rynek, Thea wskoczyła do tramwaju i niecałe czterdzieści minut później wysiadła przy swoim kompleksie mieszkalnym. Był to jeden z wielu szarych, industrialnie wyglądających bloków mieszkalnych w tej części Krakowa. Mimo skweru z trawą i drzewami w środku, nic nie mogło upiększyć jej nowego sąsiedztwa. Okna na parterze miały ozdobne żelazne kraty. Thea wzdrygnęła się, omijając je. Nawet ich kwiatowe motywy nie mogły odwrócić uwagi od więziennego wyglądu. 

Ktoś wyłamał zamek w drzwiach jej bloku, prawdopodobnie wieki temu, i Thea poczuła, jak jej nastrój się obniża, gdy wchodziła do wilgotnego holu, a z jednego z mieszkań wydobywał się zapach marihuany. Budynek przypominał jej ten, w którym zatrzymała się w Budapeszcie, ale nie było to dla niej nic nowego. Przez ostatnie sześć lat było to wszystko, na co mogła sobie pozwolić. To było wszystko, na co stać było wielu ludzi, co oznaczało, że tak jak wszędzie, gdzie się zatrzymywała, sąsiedzi Thei byli mieszanką dobrych i niezbyt dobrych. 

Na trzecim piętrze, w swoim ciemnym mieszkaniu, zignorowała zapach wilgoci i zabrała się za podgrzewanie puszki zupy, którą kupiła wczoraj. W momencie, gdy usadowiła się, by obejrzeć program telewizyjny na tym nędznym telewizorze, który był dołączony do mieszkania, włosy na całym ciele Thei podniosły się. 

Zamarła, odwracając się od amerykańskiej komedii, którą oglądała. Gdy dreszcz przeszedł jej po kręgosłupie, Thea sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor. To uczucie, ta świadomość, różniły się od tych, których doświadczyła w Budapeszcie, gdy spotkała się z rewolwerowcem. Nie było tu dudniącego serca ani uczucia strachu. 

Ale to wciąż był sposób, w jaki jej ciało ją ostrzegało. 

W pobliżu był kolejny nadprzyrodzony. 

Odkładając miskę na stary, pokiereszowany stolik do kawy przed sobą, kroki Thei na bosych stopach były ledwo słyszalne dla ludzkiego ucha. Ale nadprzyrodzona istota mogłaby je usłyszeć, więc zamaskowała dźwięki swoich ruchów, używając talentu, który nazwała swoim darem maskującym. Przyciskając się do drzwi mieszkania, wyjrzała przez szkiełko. Mężczyzna i kobieta, którzy wydawali się być dalej niż w rzeczywistości, potknęli się na korytarzu, całując się. Upadli na ścianę w swojej pasji, młoda kobieta zachichotała, gdy wysoki mężczyzna oderwał się od niej i poszedł w stronę Thea's końca korytarza. 

"Wracaj", jęczała dziewczyna w akcentowanym angielskim. 

Mężczyzna spojrzał przez ramię na nią, a potem odwrócił się w stronę Thei, szczerząc się. Kiedy odwrócił głowę, światło z gołej żarówki nad głową złapało się w jego oczy i błysnęły one srebrem, jak płynna rtęć, zanim wróciły do normy. 

Wampir. 

Cóż, to tłumaczyło wszystkie włosy na jej ciele podnoszące się w ostrzeżeniu. 

Wampir zatrzymał się przy drzwiach obok jej i wetknął klucz w dziurkę od klucza. 

Wprowadziła się obok cholernego wampira! 

Oczywiście, że tak. 

Thea jęknęła do siebie i oparła czoło o drzwi. Musiałaby się przeprowadzić. Znaleźć gdzieś indziej miejsce, w którym mogłaby się zatrzymać. Życie w bliskości innego nadprzyrodzonego było zbyt niebezpieczne. 

"Co ty robisz?" Głos dziewczyny podniósł głowę Thei i okrzyk złapał ją w gardło, gdy jej oko spojrzało w niebieskie. 

Zamarła, płaszcząc się w ciszy. 

"Abram?" 

W końcu oko zaczęło się cofać, aż Thea mogła zobaczyć całą twarz wampira, a potem wreszcie jego ciało. Jego oczy zwęziły się na drzwiach Thei. 

"Abram." Dziewczyna wtuliła się w jego bok. "Zachowujesz się dziwnie". 

"Bardziej niż normalnie?" zapytał z brytyjskim akcentem. 

Thea obserwowała, jak skupił swoją uwagę na szyi dziewczyny i zmusiła się do zachowania spokoju, milczenia. Los dziewczyny nie był jej sprawą. Ostatnim razem, gdy wkroczyła, by pomóc człowiekowi, znów musiała uciekać. 

Nie mogła wziąć na siebie wampira dla obcej osoby. 

Po prostu nie mogła. 

Emocja, której Thea nie nazwałaby winą, przepełniła ją. 

"Zabierz mnie do środka," wyszeptała dziewczyna, ale Thea mogła usłyszeć każde słowo. "Zabierz mnie do środka i ugryź mnie jeszcze raz. Uwielbiam, kiedy zatapiasz we mnie swoje zęby". 

Oh. 

W takim razie. 

Nie trzeba czuć się winnym z powodu braku akcji ratunkowej. 

Wampir i jego ... cokolwiek ... zniknęli w mieszkaniu, ale nie przed tym, jak rzucił ostatnie ciekawskie spojrzenie na drzwi Thei. 

Skuliła się z ulgą, gdy wreszcie zniknął z pola widzenia. 

A potem Thea natychmiast wrzuciła wszystko do plecaka i wyniosła się stamtąd, zanim wampir postanowił zaspokoić własną ciekawość.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Skowyt księżyca"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści