Statek panny młodej

Rozdział 1 (1)

========================

jeden

========================

LONDYN, ANGLIA

MAJ 1862

Trzymaj się jeszcze trochę, moja owieczko". Mercy Wilkins przesunęła w ramionach leniwe niemowlę, nie zwalniając tempa.

Clara przestała reagować na Chilton Street, ale lekko ciepły oddech wydobywający się spomiędzy bezbarwnych warg dziewczynki powiedział Mercy, że nie jest jeszcze za późno... tak długo, jak przychodnia w Shoreditch nie była zatłoczona i jak długo dr Bates był dostępny. On wyleczy niemowlę, nawet jeśli Mercy nie będzie miała jak zapłacić za jego usługi.

"Nie martw się", mruknęła. "Jeśli nie będzie doktora Batesa, sprzedam swoje buty, aby zapłacić opłatę".

Mercy ignorowała zimną wilgoć między palcami, ściągniętą skórę na stopach, które nie były suche od czasu, gdy wiosna przegoniła chłód zimy i zaprosiła na swoje miejsce znajomego dręczyciela - deszcz.

Częste ulewy nie tylko przemoczyły jej półbuty, ale także zamieniły ulice w bagna błota i końskiego nawozu. Mieszanina sączyła się przez dziury w skórze palców i groziła wyssaniem butów z jej stóp.

Mocno zawiązała postrzępione sznurówki, co spowodowało ich zerwanie i zmusiło ją do ponownego zawiązania. Choć sznurówki nie sięgały już czubków jej butów, była szczęśliwa, że je ma, szczęśliwa, że w ogóle ma buty, gdy tak wielu nie nosiło na nogach nic poza szmatami.

"Chętnie wymienię moje buty na to, by zobaczył cię lekarz, moja słodka". Złożyła pocałunek na policzku Klary. Twarz niemowlęcia była tak blada jak mgła, która unosiła się nad dachami, i tak cienka i pusta jak szeregowe domy, które stały po obu stronach ulicy.

Kilku chłopców wpadło na Mercy, potrącając ją. Palce wsuwały się i wysuwały z kieszeni jej spódnicy ze zwinnością doświadczonego złodzieja. Nie miała nic, co chłopcy mogliby ukraść. Jej wygląd powinien był im to powiedzieć. Z wyjątkiem tego, że przy chorym niemowlęciu, może przypuszczali, że ma schowane pół pensa, żeby zapłacić lekarzowi.

Dostrzegła twarz jednego z chłopców, rozpoznając go mimo warstwy sadzy i brudu. "Pan Martins szuka kolejnego chłopca do sprzątania ulic. Idź z nim porozmawiać i zarabiaj na chleb w uczciwy sposób. Słyszycie mnie?"

Chłopak nie odpowiedział na jej komentarz, poza tym, że jeszcze bardziej wcisnął się w swój męski płaszcz i odchylił okrągłą czapkę, żeby osłonić twarz.

Mercy potrząsnęła głową, ale ruszyła przed siebie. Gdyby tylko pan Martins zaproponował jej pracę sprzątaczki, przyjęłaby ją w mgnieniu oka. Ale żadne jej błagania nie zmieniły jego zdania na temat powierzenia tej pracy młodej kobiecie.

"Niebo ocali nas wszystkich," wykrzyknął. "Co to za świat, że kobiety myślą, że mogą wykonywać pracę kolegi?"

Mercy chciała odpowiedzieć, że uniki między końmi i wozami, aby wytrzepać parujące stosy gnoju, nie wymagają żadnego specjalnego talentu. Z pewnością kobieta mogłaby wykonywać tę pracę równie dobrze jak mężczyzna. Ale pan Martins dał jasno do zrozumienia, że nie zatrudni jej, podobnie jak tuzin innych osób, do których podeszła tego dnia.

"Nieważne" - szepnęła. "Znajdę coś. Tylko poczekaj i zobacz."

Głowa Clary oblizała się, a Mercy ponownie przesunęła niemowlę. Nie mając całkiem dwóch lat, dziecko nie ważyło wiele więcej niż noworodek Twiggy. Mimo to, po noszeniu dziewczynki przez bloki, ramiona Mercy płonęły od ciężaru.

Przez mgiełkę unoszącą się w wąskiej uliczce dostrzegła Shoreditch Dispensary. Podobnie jak okoliczne firmy, wychylała się na zewnątrz i była podparta belkami do budynku po drugiej stronie ulicy. Belki były prawie jak laski, miały powstrzymać wiekowe, chwiejące się konstrukcje przed zawaleniem się w brud poniżej.

Pomiędzy wysokimi oknami wisiały sznury przemoczonych ubrań, tak wytartych i szarych, że przypominały szmaty, które Twiggy sortowała w fabryce. Ich przemoknięcie od niedawnego deszczu zmyło na chwilę brud, ale nigdy na długo. W tej części Londynu brud był równie stałym towarzyszem jak szczury.

"Prawie tam, drogie serce". Gdyby tylko wiedziała, jak bardzo chora jest dziewczyna, przyprowadziłaby ją wcześniej. Przynajmniej późnym popołudniem ulice nie były tak zatłoczone. I przynajmniej deszcz postanowił okazać trochę współczucia.

Doszedłszy do drzwi przychodni, Mercy chwyciła za klamkę, kopiąc butami o ceglany stopień, próbując pozbyć się błota. Gdy weszła do środka, przywitał ją ciemny mrok korytarza.

W korytarzu kucał starszy mężczyzna, kolebiąc się w ramię. Naprzeciwko niego siedziała matka, trzymając w ręku tobołek z kocami, w których tkwiła maleńka bosa stopa. Bezruch niemowlęcia, jak również puste spojrzenie matki, opowiadały historię, którą Mercy słyszała już zbyt wiele razy.

"Doktorze!" Mercy szła korytarzem, jej kroki skrzypiały i gniotły się z każdym krokiem. "Jestem w rozpaczliwej potrzebie pomocy".

"Poczekaj na swoją kolej, ty młoda kurwo", warknął starzec. "There be others needing the doctor first." Skinął na matkę i niemowlę. Kobieta wpatrywała się w wyblakłe zielone tapety, pozostałości po czasach, kiedy dom był wytworny i należał do zamożnej rodziny. Takie rodziny już dawno się wyprowadziły i zbudowały większe domy w częściach Londynu, o których Mercy tylko słyszała, ale których nigdy nie widziała.

Mercy patrzyła na nieruchomy zarys niemowlęcia, a następnie zwróciła się do starszego mężczyzny. "Lekarz może być w stanie uratować życie. Czy chcesz, aby dwoje dzieci zginęło zamiast jednego?".

Przytrzymała jego gniewne spojrzenie, aż w końcu spuścił wzrok na błotniste ślady stóp, które zabrudziły drewnianą podłogę.

"Doktorze," Mercy zawołała ponownie, gdy torowała sobie drogę do pokoju, którego dr Bates używał jako swojego biura. "Proszę, potrzebuję pańskiej pomocy. Natychmiast."

Widząc, że drzwi są uchylone, odbiła je biodrem. Masywne biurko ustawione w pobliżu zabitego deskami okna było zagracone książkami i papierami oraz kałamarzami. Zapalono lampion, który oświetlał jego zakurzony glob pomalowany w delikatne kwiaty. Ale doktora Batesa tam nie było.

Drzwi sąsiedniego pokoju uchyliły się i wyszedł z nich młody mężczyzna, którego ręka była owinięta bandażami. Nie poświęcił jej ani innym spojrzenia, jakby nie istnieli.




Rozdział 1 (2)

Dla niektórych łatwiej było udawać, że problemów nie ma. Ból serca, ciężary, potrzeby... to wszystko było czasem tak przytłaczające.

Waga Clary ciągnęła się za Mercy. Przez chwilę kusiło ją, żeby położyć się obok matki z martwym niemowlęciem i też wpatrywać się w tapetę. Ale na brzęk z otwartych drzwi, Mercy zmusiła się do ruchu, zbierając siły, by walczyć o jeszcze jedno życie.

"Pani doktor?" Weszła do pokoju nieproszona. "Czy może pan rzucić okiem na moją małą owieczkę?"

Przy samotnym stole w pokoju, młody mężczyzna stał przed umywalką z wodą, w której mył ręce. Obok umywalki leżały rozrzucone narzędzia i przybory - skalpel, małe nożyczki, nici do podwiązania i igły. Zrzucił swój płaszcz z oparcia pobliskiego krzesła, odsłaniając pasiastą kamizelkę i dobrze skrojoną koszulę, której rękawy podwinięte były do łokci. Jego ciemnobrązowe włosy były zmierzwione, prawdopodobnie w wyniku długiego dnia spędzonego w pośpiechu od jednej pilnej potrzeby do drugiej.

Jego twarz była nieznana, nie należała do zwykłych lekarzy, którzy poświęcali swój czas w przychodni. Ponieważ Clara potrzebowała natychmiastowej pomocy, ten człowiek musiał wystarczyć.

Zerknął w górę i przerwał szorowanie. Kąciki oczu i czoło zmarszczyły się ze zmęczenia. "Za chwilę do pani przyjdę". Nie mówił niemiło, tylko słabo.

"Nie mam chwili, proszę pana". Mercy przeszła przez pokój w kierunku łóżeczka. "To słodkie dziecko szybko upada, że jest."

Delikatnie Mercy opuściła dziewczynkę, której kończyny opadły, jej siły i życie zniknęły. Mercy opadła na kolana obok łóżeczka i pieściła policzek i czoło Klary, odgarniając kosmyki zmatowiałych włosów. Brudna twarz dziewczynki była wysuszona, oczy skurczone, usta popękane.

"Nie opuszczaj mnie, drogie serce. Życzliwy lekarz cię wyleczy. Obiecuję."

Na szczęście lekarz nie zwlekał, a zamiast tego szybko przeprawił się do nich. Uklęknął po przeciwnej stronie łóżeczka i sprawdził puls niemowlęcia, powietrze pilności emanowało z każdego energicznego ruchu, który wykonał. "Jakie są objawy u pani córki?" zapytał, podnosząc najpierw jedną, a potem drugą powiekę.

"Ona nie jest ..." Clara nie była córką Mercy. Tak, miały te same blond włosy. Ale czy lekarz nie mógł zauważyć, że Mercy nie nosiła obrączki?

Gdy tylko zadała to nieme pytanie, zganiła samą siebie. Opaska ślubna nie była potrzebna do posiadania dzieci, zwłaszcza nie tam, skąd pochodziła. Ten lekarz najwyraźniej też to wiedział.

Przyłożył instrument do klatki piersiowej Clary. "Jej objawy?"

"Ona nie może utrzymać niczego w dół, sir. Żadnych płynów ani ciał stałych. Wszystko wypływa w ten czy inny sposób".

Lekarz wstał tak nagle, że Mercy zaczęła. "Od jak dawna ma wymioty i biegunkę?".

"Zaczęło się to wczoraj wieczorem -"

"I dopiero teraz ją pan przywiózł?" Irytacja wyostrzyła jego głos.

"Przyprowadziłabym ją wcześniej, gdybym wiedziała, sir", odpowiedziała Mercy. Gdyby tylko matka Clary pomyślała, by wezwać ją wcześniej.

"Gorączka?"

"Przyszła i odeszła."

Lekarz mruknął coś pod nosem, gdy grzebał w zapasach w skrzyni. Wrócił z łyżeczką i małą brązową fiolką. "Normalnie sugerowałbym, aby dziecko wypiło łagodny roztwór soli i ciepłej wody, aż trucizna zostanie wyeliminowana i wymioty będą czyste."

"Trucizna, sir?"

"Jej objawy wskazują na cholerę infantum."

Dreszcz przeszedł Mercy po kręgosłupie. Większość ludzi nazywała to letnią biegunką, ponieważ pojawiała się w miesiącach letnich, kiedy upał sprawiał, że zanieczyszczenie ulic i rowów było niemal nie do zniesienia. W sierpniu ubiegłego roku patrzyła bezradnie, jak tuzin maluchów w jej sąsiedztwie zmarniał, w tym jej własny braciszek.

"To nie może być to, sir", powiedziała Mercy. "To jeszcze nie jest lato".

"Cholera infantum może zaatakować o każdej porze roku". Lekarz odkręcił pokrywkę na brązowej butelce i wlał skąpą ilość do łyżki. "Stan ten jest związany ze skażonym jedzeniem, prawdopodobnie zepsutym mlekiem".

Mercy użyła swoich palców, by przeczesać do tyłu włosy Clary. Mleko było rzadkością w slumsach. Czy matka Clary znalazła jakieś? Jeśli tak, dałaby je dziewczynce, oczekując, że ją odżywi, a nie zatruje.

"Podnieś jej głowę" - polecił.

Mercy podniósł ciało Klary.

Przyniósł łyżkę do ust dziewczyny. "Jest zbyt odwodniona i nie obudzi się, by pić. Naszą najlepszą nadzieją jest podawanie acetozonu co dziesięć do piętnastu minut."

Z zaskakującą czułością przechylił zawartość między jej wargi. Przez dłuższą chwilę obserwował bladą, nie reagującą twarz, zanim wyciągnął łyżkę i brązową butelkę do Mercy.

Wzięła przedmioty z wahaniem. "Sir?"

"Możesz podać następną dawkę, kiedy powiem ci, że nadszedł czas. Tymczasem ja przygotuję dla niej lewatywę".

Mercy przytaknęła.

Przeszedł przez pokój i ponownie poszukał w skrzyni. Potem rozłożył strzykawkę i cewnik i zaczął mieszać roztwór z kilku butelek. Od delikatnego kroju jego odzieży do sposobu, w jaki się trzymał, mogła zobaczyć, że był dżentelmenem. Ale dziwnie jego twarz i ramiona były tak zbrązowiałe od słońca jak u dokera.

Być może niedawno wrócił z Indii, Afryki lub jednej z innych tropikalnych kolonii. Słyszała, że w takich miejscach jest błogie ciepło przez cały rok. To właśnie takie miejsca zajmowały jej marzenia w zimie, kiedy mieli tylko tyle węgla, żeby nie zamarznąć na śmierć, ale nigdy nie było wystarczająco ciepło.

"Jest pan nowy w poradni, sir?" zapytała, pozwalając, by jej ciekawość jak zwykle wzięła górę.

"Nie." Jego mieszadełko zabrzęczało o szklany pojemnik, gdy mieszał mętny płyn. "Pomagam tylko dr Batesowi przez kilka dni od czasu do czasu, gdy jestem w mieście".

"Och, Dr. Bates. To dobry człowiek." Nie tylko nie pobierał od niej opłat za swoje zabiegi, ale zawsze był uprzejmy i oferował jej pomocne rady.

Przełknęła zawartość brązowej butelki. Ile dzisiaj policzyłby jej ten nowy lekarz? Czy oferta jej butów by wystarczyła? Były one ostatnią rzeczą, jaką posiadała, mającą jakąkolwiek wartość. Resztę swojego dobytku już dawno zastawiła. Czy tak jak niektóre kobiety, które znała, będzie musiała zacząć handlować przysługami za to, czego potrzebowała?




Rozdział 1 (3)

Sam pomysł ją odpychał. Ale kiedy przejechała palcem po delikatnym nosie Clary i prześledziła kontur jej twarzy aż do podbródka, mogła zacząć rozumieć, co doprowadza niektóre kobiety do tak desperackich środków.

Mercy zerknęła na lekarza i przyłapała go na wpatrywaniu się w nią. W połowie spodziewała się, że będzie czytał w jej myślach, że zobaczy w jego oczach lubieżne kalkulacje, takie same, jakie widziała w oczach Toma Kilkenny'ego, kiedy powiedział jej, że może być służącą w jego pubie. Wiedziała tak samo jak wszyscy inni, że kelnerki Toma robiły więcej niż podawanie kufli z piwem.

Powiedziała Tomowi, że wolałaby pójść do przytułku.

Roześmiał się tylko i ostrzegł ją, że przytułek zrujnuje jej piękne rysy i zamieni ją w dziwkę, tak że nikt nigdy nie będzie jej chciał.

Mercy musiała tylko pomyśleć o tym, jak bardzo Patience zmieniła się w ciągu kilku miesięcy, które spędziła w przytułku St. Matthew's Bethanl Green. Przed pobytem w tym miejscu Patience była jak rzadkie źdźbło zielonej trawy przebijające się przez stosy śmieci w ciemnej uliczce. Ale uschła tak, że kiedy Mercy odwiedzała przytułek, prawie nie rozpoznawała już swojej siostry.

Tym bardziej Mercy musiała znaleźć pracę, żeby Patience mogła znów mieszkać w domu.

Lekarz przeniósł swoją uwagę na Clarę, ale nie wcześniej niż Mercy dostrzegła współczucie w jego wyrazie twarzy. Współczuł jej, bo myślał, że Clara jest jej córką. Powinna go poprawić, ale co jeśli jego założenie zmotywowało go do cięższej pracy, aby uratować dziecko?

"Czas na kolejną łyżeczkę acetozonu" - powiedział, przygotowując cewnik.

Mercy wlała lek do łyżki, objęła Clarę wolną ręką, po czym powoli wlała płyn do ust dziewczynki w sposób, w jaki zrobił to lekarz. "Już jesteś, słodka".

Wyobraziła sobie uroczy uśmiech Clary, ten sam, którym obdarzyła Mercy wczoraj rano, kiedy Mercy dostarczyła pół bułki dzieciom mieszkającym w jej budynku. Od czasu do czasu pan Hughes, stary piekarz z High Street, dawał Mercy bułki, które stały się nieświeże. To był miły gest. Przypuszczała, że robił to dlatego, że kiedyś powstrzymała chłopca od kradzieży koszyka świeżego chleba z jego sklepu.

Nawet jeśli bułki były twardsze niż cynowy garnek, to i tak były pożywieniem. A Clara była jednym z dzieci, którym Mercy starała się pomagać, kiedy tylko mogła.

Pochyliła się i złożyła pocałunek na zapadniętym policzku Clary, czekając, aż poczuje słabe ciepło oddechu małej. Zamiast tego panował bezruch. Mercy usiadła tylko po to, by znaleźć szary płyn ściekający z kącika ust Klary.

Jej żołądek skręcił się z głęboką świadomością, taką, którą chciała zignorować. Przeciągnęła łyżkę pod wyciekającym lekarstwem i przyniosła ją z powrotem do ust dziewczyny. "Chodź teraz, baranku. Musisz to wziąć."

Próbowała wlać go do środka, ale ściekał z powrotem. Próbowała ponownie i ponownie, mrucząc: "Proszę słodka, proszę ...".

W końcu uświadomiła sobie, że delikatne palce szarpią łyżkę, próbując ją od niej odciągnąć. Oderwała wzrok od Klary, by znaleźć lekarza naprzeciwko siebie. Jego brwi rozchyliły się nad oczami pełnymi litości.

Jak on śmiał tak łatwo się poddać? Chciała odepchnąć jego rękę, wykrzyczeć swój protest i przylgnąć do łyżki, jakby w ten sposób mogła przylgnąć do nadziei. Ale widząc śmierć zbyt wiele razy w ciągu swoich osiemnastu lat, wiedziała, że walka byłaby daremna.

Zwolniła uchwyt i pozwoliła, by ręce opadły jej na kolana. Ból w klatce piersiowej nie był tak łatwy do uwolnienia. Zacisnął się tak mocno, że z trudem udało jej się wessać oddech. Potem walczyła, by odepchnąć ból, tak jak zawsze to robiła. Nauczyła się już dawno temu, by wypchać go z oczu, bo inaczej mogłaby oszaleć ze smutku.

"Przykro mi." Doktor usiadł z powrotem na piętach, haggardness żłobiąc więcej linii na jego twarzy.

Mercy pochyliła się nisko i ucałowała czoło dziewczynki, modląc się, by jej pocałunek namaścił dziecko podczas podróży do lepszego miejsca.

Z pewnością każde miejsce na niebie lub ziemi byłoby lepsze niż Londyn.




Rozdział 2 (1)

========================

dwa

========================

Jutro znów pan wróci, czyż nie?". Bates włożył ostatnie środki medyczne do skrzyni i zamknął wieko.

Joseph Colville skończył podwijać rękawy i fumbledował przy swoich mankietach, chwytając się każdej wymówki, jaką mógł znaleźć, aby uniknąć kolejnego dnia w Shoreditch Dispensary. "Obawiam się, że mam już plany na jutrzejszy dzień". Jego gra w krykieta w Marylebone Cricket Club była równie ważnym powodem jak każdy inny.

"A co z dniem następnym?" upierał się Bates.

"Wiesz, że wkrótce wyjeżdżam do Wiltshire. Muszę odwiedzić posiadłość i moją ciotkę, zanim minie zbyt wiele czasu".

Bates stanął na całej swojej wysokości, która spadła znacznie poniżej podbródka Josepha. Przy wzroście sześć stóp dwa, Joseph nie uważał się za przesadnie wysokiego, ale górował nad Batesem. Mimo że jego stary przyjaciel był drobnej postury, miał w sobie bezgraniczną energię, której Joseph mu zazdrościł. I bezgraniczne współczucie.

Prosta prawda była taka, że doktor Bates był święty. Jak inaczej mógłby poświęcić tyle czasu najbiedniejszym z biednych w Londynie?

"W takim razie po powrocie z kraju musi pan rozważyć dołączenie do mnie" - powiedział Bates. "Wstawiłbym za tobą dobre słowo w college'u, a ty mógłbyś poprowadzić kilka zajęć".

"Nie będą chcieli niedoświadczonego i młodego lekarza jak ja".

"Nonsens. Będą chcieli ciebie, i obaj o tym wiemy".

Joseph wzruszył ramionami. Był wybitnym uczniem. Jednak bardziej niż to, uczelnia będzie chciała go dla prestiżu, jaki przyniosą jego tytuły i bogactwo.

Bates przeczyścił gardło. "Jeśli uczyłeś, to mógłbyś spędzić resztę czasu tutaj w poradni. Okazuje się, że mój partner przechodzi na emeryturę tego lata i będę potrzebował kogoś na jego miejsce."

Odwracając się plecami do Batesa, Joseph wsunął ręce w płaszcz. Chociaż mężczyzna stał się dla niego jak ojciec, zastępując tego, którego Joseph stracił, nie mógł pogodzić się z życiem Batesa.

Znali się od czasu, gdy Joseph uczęszczał do Harrow School, gdzie doktor Bates pełnił funkcję chirurga parafialnego. Bates był tam, gdy Joseph otrzymał wiadomość, że jego rodzina zachorowała na cholerę podczas epidemii, która spustoszyła Londyn. Bates był tam, gdy Joseph dowiedział się, że jego matka, ojciec i brat zmarli.

Po ukończeniu przez Josepha studiów w Oksfordzie, Bates był tym, który wspierał go, gdy starał się o przyjęcie do Royal College of Physicians. Żaden z członków szlachty nie rozumiał, jak utytułowany lord Colville, baron Wiltshire, mógł odrzucić obowiązek wobec parlamentu i inne przywileje swojego stanowiska, by zająć się pracą prostego człowieka i zostać lekarzem.

Jego koledzy ze szlachty nie przejmowali się tym, że tytuł i majątek rodziny nigdy nie miały przypaść mu w udziale jako drugorocznemu synowi. Nie obchodziło ich, że wyczuwał Boże wezwanie, by zrobić ze swoim życiem coś więcej niż palenie cygar i picie brandy w The London Tavern oraz jedzenie kotletów z żółwia w jadalni Surrey Oak. Z pewnością nie rozumieli jego decyzji, by zostać lekarzem, a później chirurgiem okrętowym podczas rocznego rejsu do Indii. Jeszcze więcej plotek wywołał, gdy wkrótce po powrocie wyruszył ponownie jako chirurg okrętowy na kliperze herbacianym do Szanghaju.

Joseph nie potrafił wyjaśnić wyborów, których dokonał, nie potrafił wyjaśnić, co nim kierowało. Wiedział tylko, że musiał wyjechać. I wszystko co wiedział teraz to to, że będzie musiał wyjechać ponownie. Wkrótce.

Odkąd Kate Carnie przycumowała w zeszłym miesiącu, niespokojne pragnienie krążyło w nim tam i z powrotem, jak jeden z tygrysów w klatce, które widział w Indiach, zawsze niespokojny, zawsze pragnący się wyszaleć, jakby to mogło w jakiś sposób rozproszyć ciemność kryjącą się głęboko w jego duszy.

W biurze zapanowała cisza, potęgująca ostry stukot kropel deszczu o zabite deskami okno. Majowy wieczór wydłużył się, ale wraz z powrotem deszczu wkradły się cienie nocy. Lampion stojący na środku biurka nie zdołał odgonić mroku.

Joseph wzruszył ramionami, próbując rozładować napięcie, które narastało w jego klatce piersiowej, gdy przez cały dzień zajmował się jedną biedną duszą po drugiej. Ale napięcie tylko się wzmogło, jak struny skrzypiec dostrajane pod wprawnymi palcami mistrza. Zmusił się, by obrócić się i stanąć przed Batesem. Jego przyjaciel zasługiwał na prawdę z jego strony.

Bates opierał się o biurko, stopy miał skrzyżowane w kostkach, a ręce wygodnie złożone. Choć jego białe włosy stały w nieładzie, a garnitur był potargany, zachowywał dystyngowany wygląd. Joseph zawsze był zdumiony, że ten człowiek, który pracował tak bez wytchnienia, nigdy nie wydawał się zmęczony czy speszony.

Jego oczy były okrągłe za okularami w żółwim kolorze i wypełnione ojcowską troską, która wywołała niepożądany ból w sercu Josepha.

"Nie jestem jeszcze gotowy, by się ustatkować". Joseph zaoferował Batesowi jedyne wyjaśnienie, jakie był w stanie wymyślić, to samo, które dał lekarzowi, gdy był w domu po raz ostatni.

Starszy mężczyzna wykładał teraz w Królewskim Kolegium Lekarskim, gdzie wykorzystywał każdą okazję, by zachęcić swoich studentów medycyny do zastanowienia się nad trudną sytuacją biednych.

Nie było tajemnicą, że pierwsze miasto stało się narodową hańbą. W ciągu ostatniej dekady napływ robotników do Londynu znacznie przewyższył dostępność miejsc pracy i mieszkań.

Warunki w mieście osiągnęły poziom kryzysowy o nieznanej dotąd skali. Brak pracy i mieszkań prowadził do poważnego głodu, ubóstwa i chorób w przepełnionych slumsach.

Problemy te groziły zdławieniem życia w najwspanialszym mieście świata, tak jak smród i gęste ścieki w Tamizie groziły zdławieniem powietrza każdemu, kto je wdychał.

Bates chciał coś zmienić w Shoreditch Dispensary, dzień po dniu wyciągał rękę i okazywał współczucie cierpiącym ludziom. Ale jego wysiłki nie przyniosły żadnych zmian w społeczności Shoreditch, o ile Joseph mógł to stwierdzić. Budynek, ulica i okolica stały się jeszcze bardziej zniszczone od czasu, gdy Joseph był tam po raz ostatni. A ludzie stali się jeszcze bardziej zgorzkniali i z pustymi oczami.




Rozdział 2 (2)

Kłopoty wydawały się nie do pokonania, tak ogromne jak pasma górskie, które widział w Indonezji. Kto mógłby przeskalować taką przepaść między bogatymi a biednymi? Kontrast między dwoma odrębnymi światami wydawał się zupełnie nie do pogodzenia.

"Jak możesz to znieść, Bates?" Pytanie wymknęło się, zanim Joseph zdołał je powstrzymać.

"Znieść co?"

"Desperację w każdej twarzy, ból serca, możliwość zrobienia dla nich tak niewiele ...".

Bates patrzył na Josepha, jego mądre oczy zwężające się w myślach. Joseph doceniał to, że jego przyjaciel nigdy nie udzielał wymijających odpowiedzi. Mógł liczyć na Batesa w kwestii prawdy, nawet gdy nie była ona łatwa do usłyszenia.

"Może nie jestem w stanie pomóc wszystkim," powiedział powoli Bates, "ale pomagam tym, których Bóg stawia na mojej drodze każdego dnia. Jedno życie na raz, jedna mała różnica na raz. Moje metody nie są rewolucyjne. Ale robię tę małą część, do której Bóg mnie powołał, a kiedy jestem Mu posłuszny, On daje mi siłę, której potrzebuję, aby wykonać zadanie."

"A co z tymi, którym nie możesz pomóc?" upierał się Józef. "Jak to dziecko z cholerą infantum? Matka przyprowadziła ją za późno. Niemowlę było praktycznie martwe, kiedy przybyła."

"Czy masz na myśli dziecko, które przyniosła nam Mercy?"

"Jest zbyt młoda, by zostać matką." Józef nie mógł powstrzymać swojej ekscytacji. "W jej wieku nie powinna mieć żadnych dzieci, skoro wyraźnie nie ma pojęcia, jak się nimi zajmować".

Józef nie zgadzał się z każdą filozofią, którą jego przyjaciele wyznawali w odniesieniu do ubogich, szczególnie z tak dosadnymi stwierdzeniami jak: "Jeśli nie mogą się wyżywić, nie powinni się rozmnażać". Może nie posunął się aż tak daleko, by uważać, że biedni powinni przestać rodzić dzieci, ale po zaniedbaniach, których był świadkiem podczas pracy w przychodni, zaczynał myśleć, że biedne kobiety powinny być przynajmniej edukowane, jak opiekować się swoimi młodymi.

"Mercy nie była matką tego dziecka". Bates zdjął okulary i wytarł je brzegiem kamizelki. "Moim zdaniem matka była w pracy, a może sama była chora, tak że nie była w stanie przyprowadzić dziecka. A Mercy, widząc dziecko w potrzebie, pospieszyła ją tutaj w nadziei, że uda się ją uratować."

Joseph wyobraził sobie młodą kobietę pochyloną nad martwym dzieckiem, jej delikatne rysy napięte agonią, oczy puchnące z żalu. Ładne oczy, pamiętał, myśląc, zwłaszcza ich niebiesko-zielony kolor. "Musisz się mylić. Ona była matką niemowlęcia -".

"Miłosierdzie przychodzi cały czas z takim czy innym dzieckiem. Jest aniołem miłosierdzia w tej społeczności, choć o tym nie wie." Bates zachichotał delikatnie. "Jej imię z pewnością na nią przystało".

Ponownie, Józef wyobraził sobie kobietę, jak w końcu stanęła. Zaskoczyła Josepha, pochylając się i rozwiązując swój but. "Dziękuję za próbę, sir," powiedziała łamiącym się głosem. "Jestem panu bardzo zobowiązana". Następnie wyciągnęła z buta swoją stopę bez skarpet i wyciągnęła ją do niego. "Czy weźmie pan moje buty jako zapłatę, sir? To wszystko co mam."

Joseph próbował nie cofnąć się przed perspektywą dotknięcia brudnej wymówki dla buta, a tym bardziej przed pomysłem pozwolenia kobiecie na chodzenie boso po londyńskich ulicach. Oczywiście, nalegał, by zatrzymała swoje buty i nie żądał żadnej zapłaty. Domyślał się, że będzie potrzebowała każdego grosza, który znajdzie, by zapłacić grabarzowi za trumnę i odpowiedni pochówek.

"Mercy robi to, co do niej należy, by coś zmienić", kontynuował Bates. "Wyobraźmy sobie, że każdy zrobiłby to samo - wziąłby małą część w wyciąganiu ręki. A potem wyobraźmy sobie, że te wszystkie małe części zostałyby dodane razem. Bylibyśmy w stanie osiągnąć wiele dobrego."

Joseph przytaknął. Wiedział, że zmiany muszą się gdzieś zacząć. Lepiej zacząć od małych rzeczy, niż siedzieć i narzekać na problemy, jak to wielu jego rówieśników miało w zwyczaju. Słyszał o organizacjach tworzących organizacje charytatywne, o innych zatroskanych członkach klasy wyższej, którzy szczerze pragnęli nieść ulgę biednym, tak jak chciał tego jego ojciec. Ale czy to było zbyt mało, zbyt późno?

"Pytanie, które mam do ciebie, synu, jest następujące." Bates założył okulary i zerknął przez soczewki w swój bezpośredni sposób. "Do jakiej małej części Bóg cię wzywa? Czy szukasz Jego prowadzenia, czy też uciekasz przed nim?".

Joseph szarpnął za duże złote guziki swojego płaszcza. Przeciwstawił się konwenansom, zostając lekarzem. Pomagał marynarzom i pasażerom podczas ich podróży. Co więcej, nie domagał się uprzejmości i praw wynikających z jego stanowiska i tytułu. Czego jeszcze Bóg od niego oczekiwał? Czy nie robił już wystarczająco dużo?

Choć pytania dławiły go jak sadza, która przenikała miasto, przełknął gorzki smak. "Zawsze wiesz, jak zmusić mnie do głębszego myślenia".

Bates odepchnął się od biurka i przeszedł przez pokój w kierunku Josepha. Starszy mężczyzna chwycił go w uścisk, mocno ścisnął, a potem grzmotnął w plecy. Kiedy Bates odsunął się, nosił czuły uśmiech. "Możesz na mnie liczyć, Josephie, w każdej sprawie. Zawsze. Mam nadzieję, że to wiesz, synu".

"Oczywiście," odpowiedział Joseph. "Dziękuję. I podobnie."

"Czy to znaczy, że rozważysz partnerstwo?" Powaga w wyrazie Batesa powiedziała Josephowi więcej niż jego słowa. Bates potrzebował go, jeśli miał jakąkolwiek nadzieję na utrzymanie poradni otwartej na dłużej.

"Twoi studenci", powiedział Joseph, "czy żaden z nich nie jest chętny?".

Ramiona Batesa osunęły się w pierwszej oznaki zniechęcenia, jaką dziś okazał. "Potrzebuję kogoś, kto ma zarówno czas jak i pieniądze, Joseph. Większość z nich ma tylko czas, a nawet on jest ograniczony."

Joseph powstrzymał westchnienie. Nie był rozwiązaniem problemu Batesa. Z pewnością jego przyjaciel potrafił dostrzec, że nie był odpowiednim człowiekiem do zawarcia partnerstwa w poradni. Owszem, zależało mu na mieszkańcach tej społeczności i owszem, zawsze odchodził ze świadomością, że jego usługi są potrzebne i doceniane.

Ale misja tutaj była pasją Batesa, nie jego własną. Przynajmniej nie mogła być jego pasją w tym momencie życia.

"Przykro mi." Joseph ostrożnie dobierał słowa. "Nie mogę podjąć zobowiązania, którego obawiam się, że tylko bym złamał".

Starszy mężczyzna uśmiechnął się żałośnie, po czym poklepał policzek Josepha, zanim odwrócił się, by odejść. Bates wyszedł na korytarz i zamienił kilka słów z kierowcą ich powozu, który przybył chwilę wcześniej, aby przewieźć ich i sprzęt medyczny z powrotem do ich domów.

Kiedy wrócił do pokoju, niepokój na jego twarzy zniknął i rzucił Josephowi uśmiech. "Skoro nie mogę cię przekonać do pozostania, czy mogę liczyć na kolejną pokaźną darowiznę na koszty operacyjne poradni?".

"Uznaj to za zrobione." Węzeł wewnątrz jelita Josepha złagodniał nieco. Może nie mógł służyć biednym w sposób, w jaki robił to Bates, ale mógł przekazać swoje pieniądze na ten cel. Z pewnością to się liczyło.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Statek panny młodej"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści