Igrając z ogniem

Rozdział pierwszy

ROZDZIAŁ JEDEN

"Oczywiście nie rezygnuje pan ze swojego stanowiska" - powiedział Cayo Vila ze zniecierpliwieniem, nawet nie podnosząc wzroku znad szerokiej przestrzeni swojego granitowo-stalowego biurka. Z biurka roztaczał się wspaniały, sięgający od podłogi do sufitu widok na lśniącą, mokrą część londyńskiego City. Teoria robocza głosiła, że po prostu lubił wiedzieć, że jest on powszechnie pożądany przez innych, że cieszyło go to bardziej niż sam widok. To właśnie kochał Cayo Vila ponad wszystko: posiadanie rzeczy, których pożądali inni.

Dało to Drusilli Bennett ogromną satysfakcję, że nie będzie już jedną z nich.

Wydał niski, szyderczy dźwięk. "Nie dramatyzuj."

Dru zmusiła się do uśmiechu na widok mężczyzny, który przez ostatnie pięć lat dominował nad każdym aspektem jej życia, na jawie, w czasie snu i we wszystkim pomiędzy. Noc i dzień. Przez wszystkie strefy czasowe i w każdy mały zakątek globu, gdzie rozciągało się jego ogromne imperium. Była na jego zawołanie przez całą dobę jako jego osobista asystentka, zajmując się wszystkim, czym chciał się zająć, od różnych jego osobistych potrzeb po kaprysy jego szeroko zakrojonych interesów.

A ona go nienawidziła. Och, jak ona go nienawidziła. Tak było.

Przepełniało ją to, gęste i gorące, czarne i głębokie, sprawiając, że jej skóra zdawała się migotać nad kośćmi z powodu jego siły. Teraz, znając prawdę, trudno było sobie wyobrazić, że tak długo żywiła do niego łagodniejsze uczucia - ale to nie miało znaczenia, powiedziała sobie surowo. To wszystko już minęło. Oczywiście, że tak. On o to zadbał, prawda?

Poczuła gwałtowny przypływ tego ciężkiego rodzaju żalu, który zalewał ją w najdziwniejszych momentach tych dziwnych kilku miesięcy od śmierci jej brata bliźniaka Dominika. Życie, co zrozumiała aż nazbyt wyraźnie, było intensywne i często zbyt skomplikowane, by je udźwignąć, ale i tak się trzymała. Jaki miała wybór? Tylko ona mogła zająć się chorobą Dominika, jego uzależnieniami. Jego opieką. Jego górą rachunków za leczenie, z których ostatni w końcu zapłacił w całości w tym tygodniu. I była jedyną osobą, która musiała uporać się z zawiłościami jego śmierci, kremacji, smutnego końca. To było trudne. I nadal jest.

Ale to? To było proste. To był koniec traktowania siebie jako osoby, która najmniej liczyła się w jej życiu. Dru robiła co mogła, by zignorować kłębiące się poczucie upokorzenia, które towarzyszyło temu, co odkryła w aktach tego ranka. Zapewniała samą siebie, że i tak by zrezygnowała, w końcu, wkrótce - że odkrycie tego, co zrobił Cayo, było tylko drugorzędnym powodem do opuszczenia jego zatrudnienia.

"To jest moje wypowiedzenie", powiedziała spokojnie, tym spokojnym i niezachwianym profesjonalnym głosem, który był jej drugą naturą i który postanowiła, że nigdy więcej nie wykorzysta momentu, w którym wyjdzie z tego biurowca i odejdzie od tego człowieka. Odrzuciła lodowatą powłokę zewnętrzną, która chroniła ją przez te lata, która chroniła ją zarówno przed samą sobą, jak i przed nim. Będzie tak chaotyczna, emocjonalna i tak dramatyczna, jak tylko zechce, kiedy tylko zechce. Będzie się rozkręcać aż do samych kości. Już czuła, jak skorupa, którą tak długo się otaczała, zaczyna pękać. "Skuteczne natychmiast".

Powoli, z niedowierzaniem, z rodzajem groźby i tym niepokojącym pulsem władzy, który był unikalny, emanującym z niego jak nowy rodzaj elektryczności, Cayo Vila, bardzo sławny założyciel i dyrektor generalny Grupy Vila i jej imponującej kolekcji hoteli, linii lotniczych, firm i czegokolwiek innego, co wzięło jego fantazję, bogatszy niż wszystkie rodzaje grzechów i sto razy bardziej bezwzględny, podniósł głowę.

Dru złapała oddech. Jego czarne jak jet brwi były nisko osadzone nad ciemnozłotym żarem oczu. Ta zacięta, bezkompromisowa twarz, która stała się niemal brutalnie zmysłowa dzięki jego niezwykłym ustom, nad którymi codziennie śliniła się jakakolwiek liczba pneumatycznych celebrytek, została przyciągnięta do gromkiego wyrazu, który zwiastował tylko zło. Szok związany z jego pełną uwagą, uderzenie, którego te wszystkie lata bliskości nie zdołały złagodzić ani rozproszyć, odbił się na niej jak zawsze.

Tego nienawidziła najbardziej. Jej przeklętej słabości.

Powietrze zdawało się skwierczeć, sprawiając, że rozległa przestrzeń jego biura, wszystkie zimne współczesne linie i zamaszyste szkło, które zdawało się zapraszać do środka angielską pogodę, wydawała się mała i ciasna wokół niej.

"Proszę o wybaczenie?"

Mogła usłyszeć lilt hiszpańskiego smaku za jego słowami, wskazując na jego przeszłość i zdradzając lotny temperament, który zwykle trzymał pod ścisłą kontrolą. Dru powściągnęła niewielką falę uczucia, bardzo bliską dreszczowi, która przemknęła wzdłuż jej kręgosłupa. Nie bez powodu nazywali go hiszpańskim szatanem. Ona chciałaby go nazwać znacznie gorzej.

"Słyszałeś mnie." Brawura czuła się dobrze. Prawie oczyszczające.

Potrząsnął głową, oddalając ją. "Nie mam na to czasu," powiedział. "Cokolwiek to jest. Wyślij mi maila z zarysem swoich obaw i -"

"Masz," przerwała mu. Oboje zrobili pauzę; być może oboje zauważając fakt, że nigdy wcześniej nie odważyła się mu przerwać. Uśmiechnęła się chłodno do niego, jakby była nieświadoma jego zdumienia z powodu jej śmiałości. "Masz czas," zapewniła go. "Specjalnie wyczyściłam ten kwadrans na twoim grafiku".

Bardzo napięta chwila minęła wtedy między nimi o wiele za wolno, a on nie wydawał się tak bardzo mrugać. A ona poczuła siłę tej uwagi, jakby jego spojrzenie było gazowym ogniem, płonącym gorąco i dziko i zwęglającym ją tam, gdzie stała.

"Czy to jest pani wersja negocjacji, panno Bennett?" Jego ton był tak samo chłodny jak jej, jego północne bursztynowe spojrzenie o wiele gorętsze. "Czy zaniedbałem twoją ocenę wydajności w tym roku? Czy wzięłaś to na siebie, aby zażądać więcej pieniędzy? Lepszych świadczeń?"

Jego głos był kurtuazyjny, przycięty. Ta krawędź sardonicznego niezadowolenia z czymś ciemniejszym, bardziej dymnym, pod spodem. Za swoją profesjonalną zbroją, Dru poczuła, że coś się chwyta. Jakby mógł to wyczuć, uśmiechnął się.

"To nie są negocjacje i nie chcę podwyżki ani niczego innego," powiedziała rzeczowo, życząc sobie, by po tym wszystkim i tym, co teraz wiedziała, że zrobił, była odporna na niego i dzikie walenie serca, które wywoływał ten szczególny uśmiech. "Nie chcę nawet referencji. Ta rozmowa to tylko uprzejmość".

"Jeśli wyobrażasz sobie, że będziesz zabierać moje sekrety do któregoś z moich konkurentów," powiedział swobodnym, konwersacyjnym tonem, w który Dru znała go zdecydowanie zbyt dobrze, by uwierzyć, "powinnaś zrozumieć, że jeśli spróbujesz, poświęcę swoje życie, by cię zniszczyć. W sądach i poza nimi. Uwierz w to, jeśli nic innego".

"Nie kocham niczego bardziej niż dobrej groźby," odpowiedziała tym samym tonem, choć bardzo wątpiła, że to sprawiło, że jego żołądek węzeł w reakcji. "Ale to całkiem niepotrzebne. Nie interesuje mnie świat korporacji."

Jego usta przesunęły się w coś zbyt cynicznego, by być kolejnym uśmiechem.

"Proszę podać swoją cenę, panno Bennett," zasugerował, jego głos był jak dym i grzech, i wcale nie było dziwne, że tak wiele nieszczęsnych rywalek przeszło przez wszystkie szeroko otwarte oczy i zachwycone i dały mu, co tylko chciał, niemal w tej samej chwili, gdy tego zażądał. Był jak jakiś korporacyjny zaklinacz węży.

Ale ona nie była jednym z jego węży i nie chciała tańczyć do jego melodii, nieważne jak bardzo uwodzicielskiej. Tańczyła już zbyt długo i na tym się kończyło. To musiało się stać. I tak się stanie.

"Nie mam ceny", powiedziała z doskonałą szczerością. Kiedyś - wczoraj - mógł się do niej uśmiechnąć, a ona znalazłaby dla niego sposób na szturmowanie nieba. Ale to było wczoraj. Dziś mogła tylko podziwiać, jeśli to było słowo, jak bardzo była naiwna i łatwowierna. Jak dobrze ją ograł.

"Każdy ma swoją cenę". I w jego świecie, wiedziała, to była zawsze prawda. Zawsze. Jeszcze jeden powód, dla którego chciała z niego uciec. On.

"Przykro mi, panie Vila", powiedziała. Nawet wzruszyła ramionami. "Ja nie."

Już nie. Dominic odszedł. Nie była już jego jedynym wsparciem. A niewidzialne łańcuchy emocji i tęsknoty, które rządziły nią od tak dawna, nie mogły już dłużej trzymać jej tutaj. Nie teraz, gdy odkryła, zupełnie przypadkowo, co Cayo naprawdę o niej myśli.

Teraz tylko ją obserwował, te ciemne, bursztynowe oczy przesuwały się po niej jak dotyk jego rąk, cały ogień i żądanie. Wiedziała, co on widzi. Stworzyła swój wizerunek korporacyjny specjalnie po to, by trafić w jego gusta, by jak zwykle ulec jego preferencjom. Stała wysoko przed jego spojrzeniem, opierając się pragnieniu, by zamieszać ze swoją ołówkową spódnicą lub jedwabną bluzką, którą nosiła, obie w stonowanych kolorach, które preferował. Wiedziała, że zwodniczo prosty skręt, który utrzymywał jej ciemnobrązowe włosy w górze, był elegancki, doskonały. Nie było odważnej biżuterii, którą mógłby uznać za "rozpraszającą". Jej kosmetyki były starannie nakładane, jak zawsze, aby wyglądała świeżo i schludnie, jakby prawie w ogóle ich nie potrzebowała, jakby po prostu posiadała idealny odcień skóry, atrakcyjnie wycieniowane usta i jasne oczy bez wysiłku. Stała się tak dobra w odgrywaniu tej roli, w byciu dokładnie tym, czego on chciał. Robiła to od tak dawna. Mogła to robić we śnie. Miała.

Dru widział dokładnie moment, w którym zdał sobie sprawę, że ona mówi poważnie, że to nie jest tylko taktyka negocjacyjna, którą stosuje w ramach jakiejś strategicznej próby wyciągnięcia czegoś od niego. Że miała na myśli to, co mówiła, jakkolwiek niemożliwe było dla niego zrozumienie tego. Niecierpliwość zniknęła z jego bystrego spojrzenia i zmieniła się w coś znacznie bardziej wyrachowanego - niemalże rozmyślającego. Oparł się z powrotem na swoim masywnym, celowo onieśmielającym krześle, oparł szczękę na dłoni i uraczył ją całą siłą swojego błyskotliwego, niemożliwego skupienia, które czyniło go tak niszczycielskim przeciwnikiem. Nie było nigdy ostateczną odpowiedzią, nie dla Cayo Vila. To było miejsce, gdzie się zaczął. Tam, gdzie ożył.

I gdzie ona wysiadła, tym razem. Na dobre. Nie mogła się powstrzymać od małej satysfakcji, którą czerpała ze świadomości, że będzie jedyną rzeczą, której nie będzie mógł wywalczyć. Już nie. Nigdy więcej.

"Co to jest?" zapytał cicho, brzmiąc całkowicie rozsądnie, najwyraźniej doszedł do wniosku, że może manipulować nią lepiej z okazaniem zainteresowania tym, co może czuć, niż rodzajem ofensywnej strategii, którą mógłby inaczej zastosować. "Jesteś nieszczęśliwa?"

Co za niedorzeczne pytanie. Dru wydała z siebie krótki śmiech, który wyraźnie uderzył go w niewłaściwy sposób. Prawdę mówiąc, wiedziała, że tak będzie. Jego oczy zwęziły się, zdając się niemal świecić temperamentem, który pokazywał tylko tam, dobrze wiedziała. Tak rzadko uwalniał jego pełną siłę. Zwykle tylko czaił się, pod wszystkim, jak mroczna obietnica, której nikt nie chciał, by dotrzymał.

"Oczywiście, że jestem nieszczęśliwa," odpowiedziała, powstrzymując się od przewrócenia oczami przez najdrobniejszy pozostały strzęp jej niegdyś żelaznej kontroli. "Nie mam życia osobistego. W ogóle nie mam życia, w gruncie rzeczy, i nie mam go od pięciu lat. Zamiast tego zarządzam twoim."

"Za co jesteś wyjątkowo dobrze opłacana," zauważył. Z uszczypliwością.

"Wiem, że mi nie uwierzysz," powiedziała, prawie z politowaniem, co sprawiło, że jego oczy zwęziły się jeszcze bardziej, "i z pewnością nigdy nie odkryjesz tego na własną rękę, Bóg wie, ale w życiu jest coś więcej niż pieniądze."

Znowu to bystre bursztynowe spojrzenie.

"Czy chodzi o mężczyznę?" zapytał głosem, który mogłaby nazwać czymś w rodzaju niezadowolenia, gdyby należał do kogoś innego. Roześmiała się ponownie i powiedziała sobie, że nie słyszy w tym krawędzi, że powinien uderzyć tak blisko gorzkiej prawdy, której nie miała zamiaru uznać.

"Kiedy wyobrażasz sobie, że miałabym czas na spotkania z mężczyznami?", zapytała. "W przerwach między zadaniami i podróżami służbowymi? Będąc zajętą wysyłaniem pożegnalnych prezentów do wszystkich swoich byłych kochanków?".

"Ach," powiedział tonem, który postawił ją z powrotem w prawo, tak protekcjonalny był. "Teraz rozumiem." Jego uśmiech był wtedy zarówno protekcjonalny, jak i ostry jak brzytwa. Dru czuła, jak przeciąga po niej, wbijając się głęboko. "Sugeruję, by wzięła pani tydzień urlopu, panno Bennett. Być może dwa. Niech pani znajdzie plażę i jakieś ciepłe ciała. Wypij coś mocnego i podrap się po swędzeniu. Tyle razy, ile będzie trzeba. W tym stanie nie jest pani dla mnie w ogóle przydatna".

"To uroczy pomysł," powiedziała Dru, coś ciemnego i destrukcyjnego chrzęszczącego wewnątrz niej, przez usta, które czuły się blade z wściekłości, "i doceniam ofertę, naturalnie. Ale ja nie jestem panem, panie Vila." Pozwoliła, by wszystko, co do niego czuła - wszystkie te lata tęsknoty i poświęcenia, wszystkie rzeczy, o których myślała i miała nadzieję, wszystkie głupie marzenia, o których nie miała pojęcia, że zmiażdżył je w ich niemowlęctwie aż do dziś, nawet ta jedna skomplikowana i emocjonalna noc w Kadyksie trzy lata temu, o której nigdy nie rozmawiali i nigdy nie będą - płonęło przez nią, gdy wpatrywała się w niego. "Nie 'drapię swędzenia' z bezkrytyczną rezygnacją, zostawiając masy w moim śladzie, jak jakiś rodzaj nadmiernie seksownej Godzilli. Mam standardy."

Zamrugał. Nie poruszył ani jednego innego mięśnia, a mimo to Dru musiała nakazać sobie pozostanie w miejscu, tak potężnie czuła rzężenie jego temperamentu, kopnięcie tych bursztynowych oczu, gdy nurzały się w niej.

"Źle się czujesz?" zapytał z łagodną groźbą, tylko granitowa szczęka i głębszy akcent wskazywały na jego rosnącą furię. Ale Dru znała go. Znała znaki zagrożenia, kiedy je widziała. "A może całkowicie odszedłeś od zmysłów?"

"To się nazywa uczciwość, panie Vila," odpowiedziała z rześkością, która całkowicie zaprzeczyła alarmom dzwoniącym dziko wewnątrz niej, krzyczącym na nią, aby uciekać, aby odejść natychmiast, aby przestać drwić z niego, na litość boską, jak gdyby to miało skłonić go do bycia tym, kim sobie wyobrażała, że jest! "Rozumiem, że to nie jest coś, co jest ci znane, zwłaszcza nie ode mnie. Ale tak się dzieje, gdy ktoś jest tak beztrosko dominujący i niemożliwy, jak ty się szczycisz. Jesteś otoczony przez posłuszną komorę echa sługusów i akolitów, zbyt bojących się ciebie, by mówić prawdę. Powinienem wiedzieć. Przez lata udawałem, że jestem jednym z nich".

Stał przerażająco nieruchomo. Mogła poczuć, jak jego temperament rozszerza się, wypełniając pokój, aż zagrzechotało w oknach. Widziała, jak jego chude, umięśnione ciało wydaje się szumieć z wysiłku, który, jak sobie wyobrażała, musiał podjąć, by nie wybuchnąć razem z nim. Jego wzrok skupił się na niej, ciemny i wściekły. Nieskończenie bardziej zabójcze, niż chciała przyznać sama przed sobą.

A może chodziło o to, że była po prostu zbyt podatna na jego działanie. Wciąż. Zawsze, coś wewnątrz niej szeptało, sprawiając, że na nowo rozpaczała nad sobą.

"Sugeruję, abyś bardzo dokładnie przemyślała następną rzecz, która wyjdzie z twoich ust," powiedział w ten zwodniczo miarowy sposób, okrucieństwo, z którego słynął, bogate w jego głosie wtedy, rzucając jego zaciętą twarz w żelazo. "W przeciwnym razie możesz żyć, by tego żałować".

Tym razem śmiech Dru był prawdziwy. Jeśli, mogła przyznać sama przed sobą, trochę nerwowy.

"To jest to, czego nie rozumiesz," powiedziała, żal i satysfakcja i zbyt wiele innych rzeczy tupiących przez nią, sprawiając, że czuła się dziko i niebezpiecznie blisko pewnego rodzaju zaciętej, być może niezrównoważonej radości. Że się mu przeciwstawiała? Że faktycznie do niego dotarła, choć raz? Nie miała już pojęcia. "Nie obchodzi mnie to. Jestem w zasadzie kuloodporny. Co zamierzasz zrobić? Zwolnić mnie? Wpisać na czarną listę? Odmówić mi referencji? Proszę bardzo. Ja już odeszłam."

I wtedy, w końcu, spełniając marzenie, które pielęgnowała w takiej czy innej formie, odkąd podjęła tę okropnie pochłaniającą pracę, tylko po to, by opłacić rachunki Dominica - bo nie mogła nie kochać swojego brata, Mimo wszystko i dlatego, że była wszystkim, co miał, a to coś dla niej znaczyło, nawet gdy chciała, żeby tak nie było - Dru odwróciła się od Cayo Vila, jej osobistego demona i największej zmory jej istnienia, i odeszła z jego życia na zawsze.

Tak jak pierwotnie planowała, że kiedyś będzie.

Naprawdę powinny być przynajmniej trąbki. A już na pewno nie było śladu po tym ciężkim rodzaju udręki, która ją ogarnęła i sprawiła, że było to o wiele, wiele trudniejsze niż powinno.

Była już prawie przy drzwiach do zewnętrznego biura, gdzie jej biurko pełniło rolę strażnika tego najbardziej wewnętrznego sanktuarium, kiedy on wykrzyknął jej imię. Był to rozkaz, a ona była zbyt dobrze wyszkolona, by go zignorować. Zatrzymała się, nienawidząc siebie za posłuszeństwo, ale to był tylko ten ostatni raz, powiedziała sobie. Co mogłoby zaszkodzić?

Kiedy spojrzała przez ramię, poczuła dreszcz zaskoczenia, że był tak blisko za nią, a ona nie słyszała jego ruchu, ale nie mogła o tym myśleć - to ten wyraz jego twarzy ją uderzył, cały grzmot i ostrzeżenie, a jej serce zaczęło walić, mocno.

"Jeśli pamięć mnie nie myli," powiedział chłodnym tonem, który był w całkowitej sprzeczności z tą ciemną dzikością w jego wypalonym złotym spojrzeniu, "twój kontrakt stwierdza, że musisz dać mi dwa tygodnie po złożeniu wypowiedzenia."

To była kolej Dru, by mrugnąć. "Nie mówisz poważnie."

"Mogę być 'nadmiernie seksowną Godzillą', panno Bennett ..." Ugryzł każde słowo jak pocisk, którego nie powinna była czuć, a jednak bolało - bolało - i przez cały czas złoto w jego spojrzeniu zdawało się przeszywać ją, sprawiając, że przypominała sobie wszystkie rzeczy, o których wolałaby zapomnieć. "Ale to jeszcze nie przeszkodziło mi w przeczytaniu umowy. Dwa tygodnie, które, jeśli się nie mylę, obejmują kolację inwestorów w Mediolanie, którą spędziliśmy miesiące planując."

"Dlaczego miałabyś tego chcieć?" Dru odkryła, że obróciła się twarzą do niego bez zamiaru poruszania się, a jej ręce stały się pięściami u jej boków. "Czy jesteś aż tak perwersyjny?"

"Jestem zaskoczony, że nie znalazłaś jeszcze odpowiedzi na to od moich byłych kochanków, z którymi jesteś tak blisko, najwyraźniej," rzucił do niej, jego głos był sardonicznym paszkwilem. "Czy nie spędziłaś tych wszystkich godzin swojego zmarnowanego życia na ich udobruchaniu?".

Złożył ręce na piersi, a Dru znalazła się zauważając, jak zawsze, czystą, szczupłą doskonałość jego atletycznej formy. To była część tego, co czyniło go tak zabójczym. Tak zawrotnie nie do opanowania. Każdy centymetr jego ciała był precyzyjnie wyostrzoną bronią, a on nie miał oporów, by używać każdej części tej broni, która najlepiej mu służyła. To dlatego, rozumiała, stał nad nią w ten sposób, onieśmielając ją faktem swojego wzrostu, szerokością ramion, nieubłaganą siłą i potęgą swojej nieugiętej męskości. Nawet w szytym na miarę garniturze, który powinien był upodobnić go do jakiegoś dandysa, wyglądał na zdolnego do wszystkiego. Była w nim ta nuta dzikości, to stałe, ukryte zagrożenie, które nosił z dumą. Celowo.

Nie chciała widzieć go jako mężczyzny. Nie chciała pamiętać ciepła jego rąk na jej skórze, jego ust tak wymagających na jej. Umarłaby, zanim dałaby mu satysfakcję, widząc, że dotarł do niej teraz. Nawet jeśli wciąż czuła jego pieczenie, ten palący ogień.

"Wiesz, co mówią", mruknęła, brzmiąc prawie całkowicie spokojnie dla jej własnych uszu. Prawie zblazowana. "Ci, którzy sypiają z kimś dla pieniędzy, zarabiają każdy grosz".

Nie wydawał się w ogóle na to reagować, a jednak czuła, jak coś twardego i gorącego rozbłyska między nimi, niemal każąc jej się cofnąć, niemal każąc jej pokazać mu dokładnie, jak bardzo ją zdenerwował. Ale ona już z tym skończyła. Z nim. Nie chciała się przed nim płaszczyć. I skończyła też z cichym posłuszeństwem. Zobacz, co jej to dało.

"Weź sobie wolne na resztę dnia", zasugerował wtedy, pewna chrypka w jego głosie była jedyną nutą wściekłości, której nie mogła do końca zobaczyć, ale nie miała wątpliwości, że była bliska skroplenia ich obojga. I być może także cały biurowiec, w którym stali, jeśli nie całe City of London. "Sugeruję, żebyś zrobił coś, co ograniczy twoją nowo odkrytą chęć do szczerych komentarzy. Widzimy się jutro rano. O wpół do siódmej, jak zwykle, panno Bennett."

I nagle jakby zaświtało nowe słońce, kąpiąc Dru w jasnym, niemożliwym do osiągnięcia świetle. Wszystko stało się surowe i jasne. On stał tam, nie dalej niż trzy stopy od niej, zajmując zbyt wiele miejsca, ciemny i niemożliwy i słabo przerażający, nawet gdy był cichy i czujny. I nigdy nie przestałby. Rozumiała to w nim; rozumiała to tak, jak rozumiała własną zdolność do oddychania. Całe jego życie było świadectwem tego, że nie potrafił przyjąć odmowy, nie akceptował tego, co mówili mu inni, jeśli nie było to coś, co chciał usłyszeć. Nigdy nie spotkał zasady, której by nie złamał, muru, na który nie mógłby się wspiąć, bariery, której by nie zbił tylko dlatego, że ośmieliła się stanąć na jego drodze.

Brał. To było to, co robił. Na najbardziej podstawowym poziomie, to było to, kim był Cayo Vila.

Zabrał ją, a ona nawet nie wiedziała o tym aż do dzisiaj, prawda? Jakaś część niej - nawet teraz - żałowała, że nigdy nie otworzyła tej szuflady z aktami, że nie odkryła, jak łatwo wykoleił jej karierę trzy lata temu, a ona nigdy nie była mądrzejsza. Ale ona to zrobiła.

Widziała, jak cała reszta jej życia przelatuje jej przed oczami w obrzydliwej, nieskończenie przygnębiającej kaskadzie obrazów. Jeśli zgodziła się na jego dwa tygodnie, równie dobrze mogła umrzeć na miejscu. Właśnie tutaj, właśnie teraz. Bo zawładnąłby jej życiem tak, jak zawładnął jej ostatnimi pięcioma latami, i nie byłoby końca. Nigdy. Dru doskonale wiedziała, że była najlepszą osobistą asystentką, jaką kiedykolwiek miał. To nie była żadna nieskromność z jej strony - musiała być, bo potrzebowała pieniędzy, które jej płacił, i rozgłosu, jaki dawało jej jego nazwisko, kiedy przyszedł czas na wciągnięcie Dominica do najlepszych klinik i programów odwykowych w Stanach, za całe dobro, jakie z tego wynikło. I nadal wierzyła, że to wszystko było tego warte, bez względu na to, jak niewiele miała teraz do pokazania, bez względu na to, jak pusta i sponiewierana się czuła. Dominic nie umarł sam, na samotnym rogu ulicy w jakiejś zdesperowanej dzielnicy miasta, nigdy nie został zidentyfikowany, nie był opłakiwany ani nie tęsknił. To było to, co się liczyło.

Ale Dominic był tylko pierwszym, pierwotnym powodem. Jej żałosne uczucia do Cayo były drugim - i o wiele bardziej przerażającym - powodem, dla którego uczyniła się tak niezbędna dla Cayo. Była dumna ze swojej zdolności do służenia mu tak dobrze. Pozostawiało to dziś gorzki smak w jej ustach, ale to była prawda. Była taką masochistką i musiała z tym żyć. Gdyby została choćby jeden dzień dłużej, wszelkie szanse na odzyskanie życia, na zrobienie czegoś dla siebie, na życie, na wyczołganie się z tego strasznego dołka, w który sama się wpakowała, zniknęłyby w wielkim, czarnym, wypełnionym dymem wirze, jakim było Cayo Vila.

Kupiłby więcej rzeczy i sprzedał inne, zarobiłby miliony i zniszczyłby życie na życzenie, w tym jej. A ona nadal by mu dogadzała, wykonywała jego polecenia i wygładzała przed nim ścieżki, przewidywała każdą jego potrzebę i zatracała się, kawałek po kawałku i cal po calu, aż stała się niczym więcej niż przyjemnie wyglądającą, pogodną łuską. Robotem pod jego dowództwem. Niewolnicą uczuć, których nigdy, przenigdy nie będzie mógł zwrócić, mimo drobnych przebłysków, że jest inaczej, w odległych miastach, podczas skomplikowanych wieczorów, nigdy nie wypowiedzianych na głos, kiedy się skończyły.

Co gorsza, chciałaby zrobić to wszystko. Chciałaby być dla niego kimkolwiek, byle tylko móc być blisko niego. Tak jak od tamtej nocy, gdy w Kadyksie zobaczyła jego inną stronę. Trzymałaby się wszystkiego, prawda? Udawałaby nawet, że nie wie, że zmiażdżył jej marzenia o awansie jednym, brutalnym mailem. Była, wiedziała, dokładnie tak żałosna. Dokładnie tak głupia. Czy nie udowodniła tego każdego dnia przez ostatnie trzy lata?

"Nie", powiedziała.

Było to, oczywiście, słowo, które rzadko słyszał.

Jego czarne brwi obniżyły się. Jego twarde złote oczy błyszczały ze zdumienia. Te niemożliwie bujne usta, te, które sprawiły, że jego parada kochanek fantazjowała, że może być w nim jakaś miękkość, tylko po to, by zbyt późno odkryć, że to nie więcej niż miraż, spłaszczyły się złowieszczo.

"Co masz na myśli, nie?"

Lilt jego rodzimej hiszpańskiej kadencji sprawił, że słowa brzmiały niemal muzycznie, ale Dru wiedziała, że im grubszy był jego akcent, tym więcej kłopotów miała - i tym bliżej był ten jego wulkaniczny temperament do erupcji. Powinna była odwrócić się na pięcie i pobiec w bezpieczne miejsce. Powinna była posłuchać węzła w brzuchu i ciepła, które przesunęło się po jej skórze, paniki, która ją zalała.

"Rozumiem, że możesz nie znać tego słowa," powiedziała, brzmiąc być może bardziej umocniona, bardziej pewna siebie, niż było to mądre. Albo prawdziwe. "Wskazuje ono na niezgodę. Odmowę. Oba pojęcia, z którymi masz trudności, wiem. Ale to jest, z przyjemnością mówię, już nie mój problem."

"Stanie się twoim problemem," powiedział jej, z nutą, której nigdy wcześniej nie słyszała w jego głosie. Jego spojrzenie zwęziło się jeszcze bardziej, w dwie oburzone szczeliny złota, jakby nigdy właściwie nie widział jej aż do tej chwili. Coś w tym szczególnym sposobie, w jaki na nią patrzył, sprawiło, że poczuła się lekko. "I will-"

"Śmiało, zabierz mnie do sądu," powiedziała, przerywając mu ponownie niedbałym machnięciem ręki, które, jak mogła zauważyć, widocznie go rozwścieczyło. "Jak myślisz, co wygrasz?"

Po raz pierwszy od tak dawna, jak go znała, Cayo Vila zaniemówiła. Cisza między nimi była napięta i pozbawiona oddechu, a mimo to była w jakiś sposób głośna jak syrena. Wydawało się, że szumi. A on po prostu wpatrywał się w nią, porażony, z wyrazem, jakiego nigdy wcześniej nie widziała na jego bezwzględnej twarzy.

Dobre.

"Czy weźmiesz ode mnie moje mieszkanie?" kontynuowała, rozgrzewając się do tematu. Ośmielona, być może, przez jego bezprecedensowe milczenie. Przez chaos wewnątrz niej, który był w całości jego winą. "To tylko wynajęta kawalerka. Jest pan mile widziany. Jeśli chcesz, wypiszę ci teraz czek na całą zawartość mojego bieżącego konta. Czy tyle będzie trzeba?" Roześmiała się i mogła usłyszeć, jak odbija się to od szklanej ściany, schludnej przestrzeni jej biurka, nawet polerowanej podłogi, która sprawiała, że nawet zewnętrzne biuro wydawało się błyszczące i o tyle bardziej onieśmielające dla nieostrożnych. "Dałam ci już pięć lat. Nie dam ci jeszcze dwóch tygodni. Nie dam ci kolejnej sekundy. Wolałbym umrzeć."

Cayo wpatrywał się w swoją asystentkę, jakby nigdy wcześniej jej nie widział.

Było coś w sposobie, w jaki przechylała ten idealny, ładny owal swojej twarzy, sposób, w jaki jej zwykle spokojne szare oczy iskrzyły się siłą jej temperamentu, i coś w tych jej ustach. Nie mógł oderwać od nich wzroku.

Przez głowę przebiegło mu wspomnienie jej dłoni na policzku, jej szarych oczu, ciepłych i jakby czułych, jej ust - ale nie. Nie było potrzeby wracać do tego szaleństwa. Zbyt ciężko pracował, by wykreślić je ze swojej świadomości. To był jeden godny pożałowania wieczór w ciągu pięciu gładkich, wolnych od problemów lat. Po co w ogóle o tym myśleć?

"Wolałabym umrzeć", powiedziała ponownie, jakby miała błędne przekonanie, że nie usłyszał jej za pierwszym razem.

"To zawsze można załatwić", powiedział, szukając na tej twarzy, którą znał tak dobrze, a jednak tak słabo, jakiejś wskazówki, co do tego, co spowodowało to wszystko. Tu, teraz, dzisiaj. "Czy zapomniałeś? Jestem bardzo potężnym człowiekiem."



"Jeśli ma pan zamiar wygłaszać groźby, panie Vila", odpowiedziała w ten swój rześki sposób, "przynajmniej niech mi pan da komplement, że są one wiarygodne. Jest Pan wieloma rzeczami, ale nie jest Pan bandytą. Jako taki."

Po raz pierwszy od dawna, odkąd pamiętał - być może był dzieckiem bez ojca, którego matka, o czym wszyscy w wiosce wiedzieli aż za dobrze, była tak zhańbiona, że po jego narodzinach zabrała go do klasztoru, zamiast stawić czoła zapłacie za grzech w jego stale rosnącym ciele - Cayo był w rozterce. Być może rozbawił go fakt, że to jego osobista asystentka, jego uwielbiana sekretarka na litość boską, wywołała u niego taki poziom niezdolności, kiedy nic innego nie było w stanie tego dokonać. Ani kolejna wielomilionowa transakcja, ani jeden skandaliczny romans opisywany bez tchu i niedokładnie w tabloidach, ani jedno z jego nowych i - ośmielił się to powiedzieć - wizjonerskich przedsięwzięć biznesowych. Nic nie podpadło mu pod skórę. Nic nie wytrąciło go z równowagi.

Tylko ta kobieta. Tak jak już raz to zrobiła.

To było zabawne. Było. Był pewien, że w pewnym momencie będzie się z tego śmiał i to bardzo długo, ale najpierw? Potrzebował jej. Z powrotem w kolejce, tam gdzie jej miejsce, z powrotem bezpiecznie w roli, którą wolał, żeby grała, i zignorował mały szept wewnątrz niego, który sugerował, że nie będzie żadnej naprawy tego. Że już nigdy nie będzie tak komfortowo niewidzialna jak wcześniej, że jest już za późno, że działał na pożyczonym czasie od czasu incydentu w Kadyksie trzy lata temu, a to był tylko opóźniony upadek...

"Odchodzę," powiedziała mu, spotykając się z jego spojrzeniem jak niegrzeczne dziecko w trakcie męczącego strofowania, i wymawiając każde słowo, jakby podejrzewała, że jest zbyt zajęty tantrowaniem, aby usłyszeć ją inaczej. "Będziesz musiał pogodzić się z tym i jeśli czujesz, że to konieczne, aby złożyć pozew przeciwko mnie, mieć na to. Zarezerwowałem bilet na Bora Bora dziś rano. Jestem posortowany."

I wtedy, w końcu, jego mózg zaczął pracować ponownie. To była jedna rzecz dla niej, aby wziąć się do siebie, gdziekolwiek mieszkała w Londynie, lub nawet na tygodniowe wakacje do, powiedzmy, Ibiza, jak zasugerował. Ale Polinezja Francuska, cały świat? Nie do przyjęcia.

Bo nie mógł pozwolić jej odejść. Odmówił. I chciał to zbadać tak samo, jak ostatnim razem, gdy odkrył, że ona chce go opuścić. Trzy lata temu, zaledwie tydzień po tej nocy w Kadyksie, nie widział - i nadal nie widzi - sensu w drążeniu tematu.

To nie było nic osobistego, ani wtedy, ani teraz; ona była atutem. Pod wieloma względami najcenniejszym, jaki posiadał. Wiedziała o nim zbyt wiele. W zasadzie wszystko, od jego wzrostu, przez ulubione śniadanie, po preferowane usługi konsjerża we wszystkich większych miastach na świecie, nie mówiąc już o tajnikach sposobu, w jaki załatwiał swoje sprawy biznesowe. Nie mógł sobie wyobrazić, ile czasu zajmie wyszkolenie jej zastępcy, i nie miał zamiaru się o tym dowiadywać. Zrobiłby to, co zawsze - wszystko, co było konieczne, by chronić swój majątek. Cokolwiek by to nie było.

"Przepraszam za swoje zachowanie" - powiedział wtedy, niemal oficjalnie. Zmienił postawę i wsunął ręce do kieszeni spodni, bujając się na piętach w sposób, o którym wiedział, że jest przeciwieństwem agresji. "Wzięłaś mnie z zaskoczenia". Jej szare oczy zwęziły się podejrzliwie, a on żałował, że poświęcił czas, by nauczyć się czytać ją tak dokładnie, jak wiedział, że ona potrafi czytać jego. To stawiało go w niekorzystnej sytuacji, kolejne nieznane uczucie.

"Oczywiście nie pozwę cię," kontynuował, zmuszając się do utrzymania równego, cywilnego tonu, a resztę siebie w ryzach. "Po prostu źle zareagowałem, jak każdy. Jesteś najlepszą osobistą asystentką, jaką kiedykolwiek miałem. Być może najlepszym w całym Londynie. Jestem całkiem pewien, że o tym wiesz".

"Cóż," powiedziała, spuszczając wzrok, co uznał za niewytłumaczalnie fascynujące. Powiedziała wtedy coś niemal pod nosem, coś, co brzmiało bardzo podobnie do tego, że to nic, z czego można być dumnym, prawda?

Cayo chciał to drążyć, ale nie zrobił tego. Miał całkowity zamiar rozprawić się z nią szeroko i rozgryźć każdą z jej tajemnic, aż będzie pewien, że żadna nie pozostała, że już nigdy nie będzie mogła go zaskoczyć, ale nie teraz. Nie tutaj. Nie dopóki nie poradzi sobie z tą sytuacją w jedyny sposób, jaki znał.

Który miał ją zdominować, opanować i uczynić swoją, za pomocą wszelkich niezbędnych środków.

"Jak jednak musisz być świadomy", kontynuował, "będzie wiele papierów do podpisania, zanim będziesz mógł opuścić firmę. Umowy o poufności są najmniejszym z nich." Szybkim pstryknięciem ręki sprawdził zegarek na swoim nadgarstku. "Jest jeszcze wcześnie. Możemy wyjechać natychmiast".

"Wyjść?" powtórzyła, otwarcie marszcząc się teraz, co było, gdy przyszło mu do głowy, że nigdy nie widział jej tak wcześniej - zawsze była tak bardzo spokojna, z tylko dziwnym błyskiem w oczach, aby podpowiedzieć, co dzieje się w jej głowie. Nigdy nie chciał wiedzieć. Ale to było pełne zmartwienie, brwi ściągnięte, a jej usta zaciśnięte, a on był urzeczony. Dlaczego nie mógł oderwać swojej uwagi od jej ust? Linie, których nigdy wcześniej nie widział, czyniące gładką powierzchnię jej czoła bardziej interesującą? To sprawiało, że był zdecydowanie zbyt blisko niewygodnego stanu. Jakby była prawdziwą osobą, a nie tylko jego najcenniejszym nabytkiem, wykazującym zupełnie nowe cechy. Gorzej, jakby była kobietą.

Ale nie chciał o tym myśleć. Z pewnością nie chciał pamiętać jedynego innego razu, kiedy widział ją jako coś więcej niż swoją asystentkę. Nie chciał tej kobiety w swoim łóżku. Oczywiście, że nie chciał. Była zbyt sprytna, zbyt dobra w tym co robiła. Chciał, żeby była na jego zawołanie, u jego boku, tam gdzie jej miejsce.

"Cały mój zespół prawny jest w Zurychu", przypomniał jej delikatnie. "Z pewnością nie zapomniałaś o tym już w swoim pośpiechu do wyjazdu?".

Obserwował, jak sztywnieje, i myślał, że skrzywi się na pomysł szybkiej wycieczki do Szwajcarii, ale zamiast tego przełknęła. W sposób widoczny. A potem wzruszyła ramionami, jakby nie całkiem dwugodzinna podróż prywatnym odrzutowcem była podobna do próby ognia. Taką, przez którą była niechętnie skłonna przejść, jeśli miałoby to ją uwolnić od niego.

"Dobrze", powiedziała z niecierpliwym westchnieniem, które w najmniejszym stopniu go nie obchodziło. "Jeśli chcesz, żebym coś podpisał, cokolwiek, to podpiszę. Nawet w cholernym Zurichu, jeśli nalegasz. Chcę mieć to już za sobą."

A Cayo uśmiechnął się, bo miał ją.




Rozdział drugi

ROZDZIAŁ DRUGI

Zanim helikopter wylądował na lądowisku na dziobowej części luksusowego jachtu, Dru doprowadziła się do stanu, który mogła nazwać tylko stanem.

Wysiadła z eleganckiej maszyny dopiero wtedy, gdy zdała sobie sprawę, że nie ma innego wyboru, że pilot wyłącza helikopter i przygotowuje się do pozostania na pokładzie wielkiego jachtu - a Dru nie miała ochoty spędzać nie wiadomo ile czasu siedząc w helikopterze tylko po to, by udowodnić swoją rację. Była całkiem pewna, że Cayo ją tam zostawi.

Na pewnym poziomie miała gorzką świadomość, że naprawdę powinna była się spodziewać, że zrobi taki numer. Bezczelne uprowadzenie. Po prostu dlatego, że mógł.

Tak więc, mimo że chciała oddzielić od siebie całe światy, znalazła się na pokładzie podążając za zdecydowanym, atletycznym krokiem Cayo, zbyt zdenerwowana, by naprawdę podziwiać mieniące się błękitem morze ze wszystkich stron i to, czego się obawiała, czyli chorwacki ląd w oddali. Morskie powietrze wyrwało kosmyki jej włosów ze skrętu, który został starannie wykalibrowany, by przetrwać londyńską mżawkę, a ona rzeczywiście miała znajomy moment paniki, z przyzwyczajenia, jakby to powinno nadal mieć dla niej znaczenie, jak wygląda. Jakby nadal powinna się martwić, że on może uznać jej profesjonalny wygląd za niegodny w jakiś sposób. Przerażało ją, jak głęboko to w niej tkwiło, ta odruchowa potrzeba zadowolenia go. Rzucenie nałogu w Cayo Vila miało jej zająć o wiele więcej czasu, niż by chciała.

A fakt, że zabrał ją do złego kraju nie pomagał.

"Zdajesz sobie sprawę, że to jest porwanie, prawda?" zażądała. Nie po raz pierwszy. Różnica polegała na tym, że tym razem Cayo rzeczywiście zatrzymał się i spojrzał na nią, obracając powoli ciemną głowę, tak że jego twarde spojrzenie sprawiło, że każdy włos na jej ciele zakłuł się w oczy. Zassała oddech.

"O czym ty, u licha, mówisz?" zapytał jedwabiście. W jego najbardziej niebezpiecznym wydaniu, ale nie mogła pozwolić, by to ją onieśmieliło. Nie pozwoliłaby. "Nikt nie zmusił cię do wzięcia udziału w tej podróży. Nie było broni przy twoich plecach. Zgodziłaś się."

"To nie jest Szwajcaria" - zauważyła, starając się utrzymać na wodzy swoją rosnącą panikę. "To nawet nie przypomina Szwajcarii. Morze to martwa wskazówka i o ile się nie mylę, to jest Dubrownik."

Ukłuła palcem w ogólnym kierunku miasta z czerwonymi dachami i bielą, które przylegało do chropowatego wybrzeża u boku jachtu, oraz murów i twierdzy, które otaczały je tak ochronnie. Błękitne wody Adriatyku - bo wiedziała, gdzie jest, nie potrzebowała jego potwierdzenia, tylko wyjaśnienia - były tak samo piękne i zachęcające jak zawsze. Chciała wyrzucić go za burtę i patrzeć, jak te same wody pochłaniają go, cal po calu. Tylko fakt, że był o wiele większy od niej - i cały ten gładki mięsień, którego nie ufała sobie na tyle, by go dotknąć - powstrzymał ją przed próbą. I tylko ledwo ją powstrzymał.

Nie spojrzał w stronę brzegu. Dlaczego miałby to robić? Bez wątpienia wiedział, dokąd jadą, gdy tylko wspomniał o Zurychu w Londynie. Z pewnością wiedział, kiedy wylądowali na tajemniczym lotnisku gdzieś w Europie, a on popędził ją do helikoptera, zanim zdążyła się zorientować. To była dopiero niespodzianka dla niej.

"Czy powiedziałem Szwajcaria?" zapytał, ten jego głos był zwodniczo miękki i tym bardziej zabójczy dla niego, podczas gdy jego spojrzenie pozostało twarde. "Musiałaś mnie źle usłyszeć".

"Dokładnie, jaki jest twój plan?" rzuciła na niego, temperament i strach i coś innego, czego nie mogła całkiem zidentyfikować sloshing wokół wewnątrz niej, co sprawiło, że czuła się jak bomba o detonacji. "Czy jestem teraz twoim więźniem?"

"Jaka ty jesteś teatralna", powiedział, a ona miała wrażenie, że starannie dobierał słowa. Że znacznie ostrzejsze słowa czaiły się za tym spokojnym tonem, o którym wiedziała, że oznacza, że jest wściekły. "Jak udało ci się to ukrywać tak długo i tak dobrze?".

"Musiałeś mnie pomylić z kimś innym," rzuciła na niego Dru. "Nie zamierzam bezmyślnie wykonywać twoich poleceń -".

"Jesteś pewna?" To jego czarnozłote spojrzenie zrobiło się ciemniejsze, twardsze, gdy ją uciął. Sprawiło to, że poczuła się dziwnie pusta i zdecydowanie zbyt gorąca. Zapewniła siebie, że to był gniew, nic więcej. "Jeśli pamięć mnie nie myli, posłuszeństwo jest jedną z twoich mocnych stron."

"Posłuszeństwo było moją pracą," powiedziała z jakąś resztką swojej dawnej lodowatości. "Ale zrezygnowałam."

Patrzył na nią przez długą, duszącą się chwilę.

"Pani rezygnacja nie została przyjęta, panno Bennett," trzasnął, zacięty i rozkazujący. Jakby nie miała odwagi wspomnieć o tej sprawie ponownie. A potem odwrócił się do niej plecami i ruszył przez błyszczący, skąpany w słońcu pokład, jakby wszystko było już ustalone.

Dru stała tam, gdzie ją zostawił, czując się trochę głupio i bardziej niż trochę wytrącona z równowagi w swoim eleganckim ubraniu biurowym i delikatnych obcasach, które były zupełnie nieodpowiednie na łodzi. Zeszła ze szpilek i ujęła je w dłonie, próbując wdychać rześkie morskie powietrze. Próbowała oprzeć swoje teraz nagie palce o chłodny pokład, jakby to mogło ją uziemić.

Próbując oddychać.

Przysunęła się do polerowanej poręczy i oparła o nią łokcie, wpatrując się w toczące się fale, w przepiękne, skaliste wybrzeże, które kusiło w oddali, bogate, ciemne zielenie i zwietrzałe czerwienie skąpane w słońcu. Czuła, jak wszystko w niej się kręci i zmienia, cała ta walka i agonia, poświęcenie i sfrustrowana tęsknota. Żal. Nadzieję. Brutalna prawda, której część chciała się nigdy nie dowiedzieć. Wszystko to zdawało się pęcznieć w niej, jakby mogło ją rozerwać, jakby otworzyło drzwi do wszystkich rzeczy, które tłumiła przez cały ten czas, do kłamstw, które sobie wmawiała, i nie mogła ich z powrotem zamknąć. Nie mogła dłużej udawać.

Nieszczęście wzbierało w niej, gęste, czarne i duszące. I szybko. I przez chwilę nie mogła zrobić nic innego, jak tylko pozwolić, by ją pochłonęło. Było tak wiele rzeczy, których nie mogła zmienić, nie mogła pomóc. Nie mogła cofnąć się w czasie i uchronić ojca przed śmiercią, kiedy ona i Dominic byli jeszcze maluchami. Nie mogła uchronić matki przed ciągiem kochanków, z których każdy był bardziej złośliwy i obraźliwy niż poprzedni. Nie mogła uchronić słodkiego, wrażliwego Dominica przed wyborem zapomnienia, a następnie pogrążeniem się w nim, jego życie i narkotyki stawały się coraz trudniejsze z każdym rokiem, aż do momentu, gdy było to jedynie czekanie na jego nieunikniony i tragiczny koniec.

Długi, ciężki oddech, który wzięła, poczuł się poszarpany. Zbyt blisko bólu.

Była teraz wolna od tych obowiązków, to prawda, ale była też nieodwołalnie i niemożliwie samotna. Prawie nie pamiętała swojego ojca, a matka od lat nie potwierdzała jej istnienia. Zbudowała swoje życie wokół walki z chorobą Dominika, a gdy go zabrakło, pozostała tylko... pustka. Wypełni ją, obiecała sobie. Zbuduje życie oparte w końcu na tym, czego chciała, a nie jako pewnego rodzaju odpowiedź na ludzi i rzeczy, które na zawsze były poza jej kontrolą. Nie życie w opozycji do wyborów jej matki. Nie życie uzależnione od problemów Dominika. Życie, które było tylko jej, jakkolwiek by to nie wyglądało.

Wszystko, co musiała zrobić, to najpierw uciec z Cayo Vila.

Kolejna świeża fala bólu uderzyła w nią wtedy, równie trudna do zwalczenia. Ostrzejszy, w jakiś sposób. Mroczny i rozdzierający. Cayo. Trzy lata temu myślała, że coś w nim widzi, jakiś przebłysk człowieczeństwa, wskazówkę, że jest kimś więcej niż człowiekiem, którego udawał publicznie. A ona wzięła tamtą noc, kilka intymnych rozmów i jeden, nieprzemyślany, zbyt namiętny pocałunek, i zbudowała sobie cały wyimaginowany świat możliwości. Och, sposoby, w jakie go pragnęła, sposoby, w jakie w niego wierzyła - a przez cały ten czas on myślał o niej tak mało, że zablokował jej szanse na kolejne stanowisko w Vila Group, a tym samym na jakąkolwiek niezależną karierę. Bez słowa do niej. Bez żadnej rozmowy w ogóle.

Trzema niedbałymi zdaniami.

Panna Bennett jest asystentką, napisał maila do działu kadr niedługo po tej nocy, w którą tak głupio wierzyła, że wszystko między nimi się zmieniło. Złożyła podanie o pracę w marketingu, uważając, że najwyższy czas rozwinąć skrzydła w firmie, wziąć odpowiedzialność za własną karierę, a nie tylko wspierać jego. Z pewnością nie jest wiceprezesem. Szukajcie gdzie indziej.

On też nie ukrywał, że to zrobił. Dlaczego miałby to robić? To było w aktach Dru, gdyby tylko zechciała zajrzeć. Nie miała, aż do dzisiaj, kiedy robiła małe porządki w biurze. Była tak pewna, że po Cadiz wszystko było inne, jeśli nie wypowiedziane, to nie zaadresowane. Nie miała nic przeciwko temu, że nie dostała tej pracy; myślała, że ona i Cayo mają porozumienie - wierzyła, że są zespołem - ale nie miała nic przeciwko temu, żeby to zrobić.

Tak jej dopomóż, pomyślała teraz, zmuszając się do powstrzymania wściekłych, upokorzonych łez, których była zdecydowana nie wypłakać, nigdy więcej nie będzie tak głupia.

Wiedziała dokładnie, kim on był, kiedy ją zatrudniał, i wiedziała dokładnie, kim jest teraz. Spędziłaby resztę życia, zastanawiając się, jak udało jej się stracić to z oczu na tak długo, jak zdradziła siebie tak całkowicie dla życia w fantazji w swojej głowie, zbudowanej wokół jednego pocałunku, który wciąż sprawiał, że rumieniła się na wspomnienie, ale nie zapomni o sobie ponownie. Może to było zimne pocieszenie, ale to wszystko, co miała.

Znalazła go w jednym z wielu salonów jachtu, eleganckiej celebracji marmuru i szkła po ostentacyjnych spiralnych schodach, które były tak samo luksusowe jak wszystko inne na tym pływającym zamku, który wygrał w nocnej grze w karty od rosyjskiego oligarchy.

"Łatwo było to wziąć", powiedział z lekkim wzruszeniem ramion, kiedy zapytała, dlaczego chciałby mieć kolejny jacht w swojej kolekcji. "Więc go wziąłem".

Siedział teraz w zatopionej części wypoczynkowej z jedną ze swoich wymiennych i dobrze anonimowych towarzyszek, rozpływających się po nim, z napompowanymi piersiami i snopami pszennoblond włosów kaskadami tu i tam. Wyrzucił gdzieś marynarkę i wyglądał teraz na rozkosznie potarganego, biała koszula rozpięta przy kołnierzu, a jego oliwkowa skóra zdawała się błyszczeć. Dziewczyna skrzywiła się i skomlała coś, co brzmiało jak język czeski, kiedy zobaczyła Dru, jak wchodzi, tak jakby to obecność Dru utrzymywała uwagę Cayo na płaskim ekranie telewizora na wewnętrznej ścianie, a nie na atutach, które miała na widoku. Jakby, gdyby Dru nie było, mógłby rzeczywiście poświęcić jej trochę uwagi.

Zbliżasz się do końca swojej daty ważności - Dru rzuciła bezceremonialnie w stronę drugiej kobiety, ale zaraz się opamiętała. To nie była walka kotów. To nawet nie była rywalizacja.

Dru zbyt długo wmawiała sobie, że wszystko jest z nią w porządku, że wcale nie przeszkadza jej, że ten mężczyzna, który całował ją z takim żarem i tęsknotą w starożytnym mieście i który patrzył na nią, jakby była jedyną osobą na świecie, która może mieć dla niego znaczenie, zaspokajał swoje różne żądze z tymi wszystkimi anonimowymi kobietami. Dlaczego miałoby to mieć znaczenie? Kłóciła się z sobą tysiące razy w środku nocy, kiedy leżała sama, a on zajmował się swoją towarzyszką dnia. To, co nas łączy, jest o wiele głębsze niż seks...

To wszystko było takie rozpaczliwe. Tak złudne i strasznie, boleśnie żałosne.

Trzymała teraz w każdej ręce but, jak potencjalną broń, i pozwoliła sobie na ponurą chwilę rozbawienia, obserwując, jak wiecznie kalkulujące spojrzenie Cayo natychmiast przenosi się na ostre szpilki, jakby dołączył do niej, wyobrażając sobie, jak zatapia je głęboko w jego szyi. Uśmiechnął się i zwrócił uwagę na telewizor i wszechmocny zwój nowojorskiej giełdy u dołu ekranu, jakby tak szybko ocenił zagrożenie i tak łatwo je oddalił.

I ją. Znowu. Jak zawsze.

"Skończyłaś już z tym swoim małym wybrykiem?" zapytał. Poczuła, jak serce jej przyspiesza, ten sam gniew - na niego i, co gorsza, na siebie - wstrząsnął nią, sprawiając, że prawie zadrżała.

"Chcę wiedzieć, co się stanie, gdy zostawisz mnie na tej łodzi," odpowiedziała Dru, przełykając słowa. "Czy po prostu będziesz mnie tu więzić na zawsze? To wydaje się co najmniej niepraktyczne. Łodzie w końcu dokują, a ja potrafię pływać."

"Sugeruję, aby wzięła pani głęboki oddech, panno Bennett," powiedział tym obrzydliwie protekcjonalnym tonem, nie zadając sobie nawet trudu, aby ponownie na nią spojrzeć, całe jego chude ciało obrażało w swoim bezinteresowności. "Staje się pani histeryczką".

Tego było już za wiele, w końcu. Nawet nie pomyślała.

Odchyliła jedno ramię do tyłu w chwili rozdzierającej, być może szalonej, przytłaczającej umysł wściekłości i rzuciła butem.

W jego głowę.

Przeleciał przez powietrze, a zły obcas zdawał się niemal świecić, i wyobraziła sobie, że trafia go prosto między szydercze, niemożliwe oczy...

Ale wtedy sięgnął w górę i wyrwał ją z lotu w ostatniej chwili, jego ręka była zbyt duża i męska w stosunku do delikatnego punktu obcasa.

Kiedy wtedy na nią spojrzał, jego ciemnozłote spojrzenie płonęło oburzeniem. I czymś jeszcze - czymś, co zdawało się odbijać w niej echem, twardym i głośnym. Oczekiwanie? Wspólne wspomnienie starej ulicy, ten wybuchowy pocałunek? Ale nie, to było niemożliwe. Nic więcej niż jej rozpaczliwe fantazje w akcji po raz kolejny.

Dru lekko dyszała, jakby to była ona w zawziętej ucieczce. Jakby teraz trzymał ją w ten sposób, schwytaną w swoją twardą dłoń. Ten sam strumień dzikiego, gorącego ciepła, który, jak chciała, był zwykłą furią, zdawał się zwijać w niej, a potem pulsować nisko, tak jak zawsze, gdy był blisko.

"Następnym razem", powiedziała mu spomiędzy zębów, jej druga ręka zaciskająca jej pozostały but, obcas pierwszy, "nie spudłuję".

Po raz kolejny, zaskoczyła go. I podobało mu się to równie mało jak w Londynie.

Jej szare spojrzenie było czujne i zamierzone, a jemu nie podobały się wszystkie rzeczy, które mógł w nim dostrzec, z których żadnej nie rozumiał ani nie chciał próbować zrozumieć. Nie podobał mu się słaby rumieniec na jej policzkach, ani sposób, w jaki wyglądała z gołymi stopami i włosami innymi niż idealne, po raz pierwszy od tak dawna, jak ją znał. Seksowna.

Musiał oderwać wzrok od jej spojrzenia, a kiedy to zrobił, spojrzał w dół na złośliwą szpilkę, którą przystawiła mu do gardła. Była to broń, z pewnością, ale był to również jeden z tych delikatnych, nikczemnie kobiecych butów, o których nie chciał myśleć w odniesieniu do swojej osobistej asystentki. Nie chciał wyobrażać sobie, jak wsuwa ten zgrabny bucik na te swoje eleganckie stopy, których nigdy wcześniej nie zauważył, ani myśleć o tym, co ta zuchwała wysokość obcasa zrobi z jej biodrami, gdy będzie chodzić...

Niech ją szlag trafi.

Cayo podniósł się powoli na nogi, nie odrywając oczu od jej oczu.

"Co mam z tobą zrobić?" zapytał, zniecierpliwiony jej buntem. I równie niecierpliwy z powodu własnego niepowodzenia w zakończeniu tej rozpraszającej i zakłócającej sytuację, która już dawno wymknęła się spod kontroli. Ale te zabłąkane kosmyki jedwabistych ciemnych włosów drażniły krzywiznę jej ust, jej podbródek, a on nie mógł odwrócić wzroku.

"Przez te wszystkie lata miałeś wiele możliwości zrobienia czegoś ze mną", zauważyła, w czymś mniej niż jej zwykły rześki ton. Jakby gotowała się z wściekłości, której nie powinien uznać za tak zniewalającą jak on. "Mogłeś na przykład pozwolić mi przenieść się na inne stanowisko w twojej firmie. Mogłeś pozwolić mi odejść dzisiaj. Zamiast tego zdecydowałeś się mnie porwać".

Nagle Cayo przypomniał sobie, że nie są sami. Odrzucił czepliwą blondynkę niedbałym machnięciem ręki i zignorował nadąsany wyraz, który po nim nastąpił. Kobieta skuliła się i zamruczała wychodząc z salonu, irytując go o wiele bardziej niż powinna. Czy jedna kobieta w jego zwykle starannie kontrolowanej egzystencji nie mogła dziś zrobić tego, czego sobie życzył? Czy wszystko musi być próbą?

Rzucił sztylet Drusilli na fotel, na którym była blondynka, i zastanawiał się, dlaczego w ogóle prowadzi tę rozmowę. Dlaczego jeszcze bardziej zachęcał Drusillę, pozwalając jej mówić do niego tym zdecydowanie lekceważącym tonem?

I dlaczego, u licha, miał zupełnie niecharakterystyczną potrzebę wyjaśnienia powodów, dla których odrzucił jej ofertę awansu trzy lata temu? Co się z nim działo? Ostatni raz, kiedy bronił lub usprawiedliwiał swoje zachowanie, to... nigdy.

"Nie dzielę się swoimi rzeczami," powiedział wtedy, chłodno, czysto, by postawić ją na swoim miejscu. Zesztywniała, a potem przez jej szare oczy przemknęło to, co mogło być tylko bólem. I po raz pierwszy od lat Cayo poczuł, jak przesuwa się przez niego najsłabsza nuta czegoś, co mogło być wstydem. Zignorował to.

"Zapytałbym cię, jakim jesteś człowiekiem, by powiedzieć coś tak rozmyślnie obraźliwego i graniczącego z socjopatią, ale proszę." Drusilla prychnęła, jej oczy wciąż były zranione, czego nienawidził bardziej niż powinien. "Oboje już wiemy dokładnie, jakim człowiekiem jesteś, prawda?".

"Dokumenty nazywają mnie siłą natury," odpowiedział, jego głos lekki, jeśli nie zimny, i było to przypomnienie. Ostatnie, które planował jej dać. Nie był człowiekiem, który cierpi z powodu niesubordynacji, a jednak tolerował ją przez wiele godzin, aż do próby ataku na jego osobę włącznie. Gdyby była mężczyzną, odpowiedziałby tym samym.

Basta ya! pomyślał, niecierpliwiąc się. Dość tego.

Znalazł się w jej kierunku, śledząc nerwowe przełknięcie, które zrobiła, gdy się zbliżył, jakby nie była ani tak zdegustowana, ani tak beznamiętna, jak się wydawało. To samo, uwodzicielskie wspomnienie przetoczyło się potem w jego wnętrzu i wstrząsnęło nim. Niebezpiecznie obudzone.

Przesunęła ciężar ciała z jednej bosej stopy na drugą, przypominając mu przy tym, że tak naprawdę jest kobietą. Nie doskonałym robotem zbudowanym tylko po to, by służyć mu jak każdy dobry asystent. Że jest zrobiona z gładkiego, miękkiego ciała i że jej nogi są doskonale uformowane pod tą gładką spódnicą. Że nie była lodową rzeźbą z jego wyobraźni, ani cieniem. I że sam zasmakował jej ciepła.

To też mu się nie podobało. Ale i tak pozwolił, by jego wzrok padł na nią, zauważając jakby po raz pierwszy, że jej szczupła sylwetka miała bujne krągłości we wszystkich właściwych miejscach, gdyby tylko pozwolił sobie zwrócić na nie większą uwagę. Coś w jej rozczochranych włosach, temperamencie w jej spojrzeniu, kompletnym braku jej zwykłego spokojnego wyrazu, działało na jego skórę. Jego serce zaczęło bić w rytmie, który zwiastował tylko zło i sprawiał, że myślał o rzeczach, o których wiedział, że nie powinien. Te smukłe nogi owinięte wokół jego talii, gdy trzymał ją pod ścianą na starym mieście. Jej usta gorące i mokre pod jego dotykiem. Ta jej chłodna kompetencja, na której polegał przez te wszystkie lata, topniejąca wokół niego...

Nie do przyjęcia. Był powód, dla którego nigdy nie pozwolił sobie na myślenie o tej nocy, do cholery. Cholerna ona.

"Nazywanie cię siłą natury raczej zdejmuje z ciebie odpowiedzialność, prawda?" zapytała, jakby nie zauważyła lub nie przejęła się tym, że przyciskał się do niej, choć widział, jak jej palce zaciskają się wokół buta, który wciąż trzymała w jednej ręce. "Nie jest pan śmiertelnym huraganem ani trzęsieniem ziemi, panie Vila. Jest pan izolowanym, samolubnym człowiekiem ze zbyt dużą ilością pieniędzy i zbyt małymi umiejętnościami społecznymi".

"Uważam, że wolałem cię taką, jaka byłaś wcześniej," zauważył wtedy, jego głos jak ostrze, choć nie wzdrygnęła się.

"Uległą?"

"Cicha."

Jej usta wykrzywiły się w coś zdecydowanie zbyt zimnego, by być uśmiechem. "Jeśli nie chcesz słyszeć mojego głosu lub moich opinii, wystarczy, że pozwolisz mi odejść," przypomniała mu. "Jesteś tak dobry w odrzucaniu ludzi, prawda? Czy nie widziałam, jak robiłeś to tej biednej dziewczynie niecałe pięć minut temu?".

Skorzystał z przewagi wzrostu i pochylił się nad nią, umieszczając swoją twarz zupełnie za blisko jej twarzy. Czuł najsłabszą nutę czegoś słodkiego - mydła lub perfum, nie potrafił określić. Ale pożądanie przeszło przez niego, wzniecając płomienie. Pamiętał, jak chował twarz w jej szyi, a potrzeba zrobienia tego ponownie, teraz, wyła przez niego, szokując w swojej intensywności. I nie wiedział, czy ją podziwiać, czy chcieć ją zdławić, kiedy nie poruszyła się nawet o cal. Kiedy nie okazała żadnego szacunku dla własnego bezpieczeństwa. Kiedy, zamiast tego, aż się wzdrygnęła w kolejnym buncie.

Miał dziwne uczucie - nie nazwałby tego przeczuciem - że ta kobieta może być jego śmiercią. Otrząsnął się z tego, zirytowany na siebie i na ten rodzaj przesądnych głupot, które, jak sądził, zostawił za sobą w swoim nieszczęśliwym dzieciństwie.

"Dlaczego tak bardzo przejmujesz się losem 'tej biednej dziewczyny'?" zapytał, jego głos zanurzał się coraz niżej, im bardziej się wściekał. "Czy ty w ogóle znasz jej imię?"

"A ty?" rzuciła z powrotem na niego, nawet pochylając się bliżej w oburzonym podkreśleniu, jakby sekundy dzieliły ją od szturchnięcia go czymś więcej niż jej słowa. "Jestem pewien, że sporządziłem zwykłą umowę o nieujawnianiu informacji, kiedykolwiek i gdziekolwiek ją odebrałeś -".

"Dlaczego obchodzi panią, jak traktuję swoje kobiety, panno Bennett?" zapytał lodowato. Niebezpiecznie. W tonie, który powinien był ją uciszyć na wiele dni.

"A dlaczego nie?" kontrargumentowała, biczując się na niego, wybitnie nie uciszona.

I nagle zrozumiał, co się dzieje. To było aż nazbyt oczywiste, a co go martwiło, to fakt, że nie widział, jak to się w niej gotowało, jak musiało przez lata. Nie pozwolił, by jedna bezsensowna noc, celowo zignorowana niemal natychmiast po tym, jak się wydarzyła, prześladowała go lub wpłynęła na ich relacje zawodowe. Myślał, że ona też nie.

"Być może", zasugerował tonem, który nie zniósł więcej jej nonsensów, "kiedy zapytałem cię, czy był jakiś mężczyzna, a ty zaprzeczyłaś, nie byłaś całkowicie szczera, prawda?".

Przez chwilę tylko wpatrywała się w niego, pusto. Potem wciągnęła oddech, gdy zszokowane, niedowierzające zrozumienie zalało jej spojrzenie - po czym nastąpił nagły przypływ świadomości, gorący i nieomylny. Szarpnęła się do tyłu. Ale on już to widział.

"Żartujesz", odetchnęła. Brzmiała na przerażoną. Zbulwersowana. Może trochę za bardzo przerażona i zbulwersowana, dojść do tego. "Naprawdę myślisz ... Ty?"

"Ja", zgodził się, cały ten simmering furii przesuwając się wewnątrz niego, przetaczając się do czegoś innego, coś, co pamiętał aż za dobrze, pomimo jego twierdzeń, że jest inaczej. "Nie byłabyś raczej pierwszą sekretarką w historii, która nieco smutno zadurzyła się w swoim szefie, prawda?". Pochylił głowę, czując wielkoduszność. "I wezmę za to odpowiedzialność, oczywiście. Nie powinienem był dopuścić do tego, by doszło do Kadyksu. To była moja wina. Pozwoliłem ci na rozrywkę ... pomysłów."

Wydawała się blednąć przed nim, i pomimo siebie, pomimo tego co powiedział i czego chciał, wszystko o czym mógł myśleć to ta dawna noc, hiszpańskie powietrze miękkie wokół niego, gdy wracali z bodegi do hotelu, świat przyjemnie zamazany i jej ręka wokół jego talii, jakby potrzebował pomocy. Wsparcia. A potem jej usta pod jego, jej język, jej smak, o wiele bardziej odurzający niż manzanilla, którą wypił w jakimś pokręconym hołdzie dla dziadka, którego śmierci tego samego dnia nie chciał opłakiwać. Zamiast tego pocałował ją. Była ściana. Słodka ciemność. Jego ręce na jej krągłościach, jego usta na jej szyi... Po tych wszystkich latach, wciąż mógł poczuć jej smak.

Okłamywał się. To nie była tylko irytacja, gniew, który poruszał się w nim, czyniąc go twardym i gotowym, sprawiając, że jego krew ścigała się w żyłach. To było pragnienie.

"Byłabym bardziej skłonna mieć 'zadurzenie' w Ponurym Żniwiarzu," mówiła wściekle, jej słowa potykając się o siebie, jakby nie mogła powiedzieć ich wystarczająco szybko. "To brzmi nieskończenie lepiej, w rzeczywistości, kosa i wszystko. I byłam twoją osobistą asystentką, a nie sekretarką-".

"Jesteś tym, czym mówię, że jesteś". Jego ton był jedwabisty i złośliwy, jakby to mogło wygnać wspomnienie, albo umieścić je tam, gdzie jego miejsce. A także jej i tego napędzającego ją pragnienia z nim. "Coś, co wydaje się, że dziś całkowicie zapomniałaś, wraz ze swoim miejscem."

Zassała oddech, a on znów to zobaczył - ten błysk skwierczącej świadomości, seksualnego żaru. Pamięć. To światło w jej szarych oczach, które już raz widział i wcale nie zapomniał, tak jak sobie wmawiał, że to zrobił. Tak jak chciał to zrobić.

Więcej kłamstw, wiedział teraz, gdy jego ciało szumiało z potrzeby posmakowania jej. Posiąść ją.

"Nie zmarnowałam ani jednej sekundy 'rozrywania pomysłów' na temat twojego pijanego chamstwa w Kadyksie," wysyczała na niego, ale jej głos złapał i wiedział, że była tak samo kłamcą jak on. "O jednym małym pocałunku. A ty? To dlatego zablokowałeś mi ten awans? Jakiś rodzaj zazdrości?"

Nie był zazdrosny, oczywiście, to był śmieszny pomysł - ale chciał tego jej smaku i chciał jej spokoju, a był tylko jeden sposób, który mógł wymyślić, aby osiągnąć obie te rzeczy naraz. Powiedział sobie, że to strategia.

Serce mu waliło. Chciał mieć na niej swoje ręce. Chciał.

Strategia, pomyślał ponownie.

I nie do końca wierzył we własną historię, ale i tak pochylił głowę i pocałował ją.

To było tak, jakby powietrze między nimi po prostu stanęło w płomieniach.

A może to była ona.

To nie może się powtórzyć - powiedział.

Dru nie miała jednak czasu na dalsze myślenie. Jego usta znalazły się na jej, jego piękne usta, twarde i okrutne i niemożliwe, a on zamknął dystans między nimi tak bezwzględnie, jak zrobił wszystko inne. Tak jak zrobił to lata temu na ciemnej ulicy, w głębokich cieniach hiszpańskiej nocy. Jedna ręka przesunęła się przez jej biodro do małej części pleców, przyciągając ją do ściany jego klatki piersiowej, nawet gdy jego usta przejęły kontrolę nad jej ustami, domagając się, by go wpuściła, nalegając, by odwzajemniła pocałunek.

I, Boże pomóż jej, zrobiła to.

Upuściła drugi but, straciła rozum i zrobiła to.

To było takie gorące. Wreszcie - wyszeptał mały głosik, natarczywy i wesoły. Smakował pożądaniem i rozkazem, a ona była oszołomiona, tak oszołomiona, że zapomniała o sobie.

Zapomniała o wszystkim oprócz ciepła tych ust, sposobu, w jaki odchylił głowę, by pocałować ją głębiej, sposobu, w jaki jego dłoń na małej części jej pleców wcisnęła się w nią, a z kolei ona wcisnęła ją w twardą granitową przestrzeń jego chudej klatki piersiowej. Jej piersi były zbyt pełne i niemal obolałe, gdy spłaszczały się o niego, w niego, a wszędzie, gdzie się dotykały, czuła się jak w gorączce, a ona odwzajemniała pocałunki, bo smakował jak czary i przez jedną krótką, palącą, szokującą chwilę nie pragnęła niczego więcej niż zatracić się w zaklęciu, które ledwo rozumiała.

Ale ona chciała. Pragnęła prawie bardziej, niż kiedykolwiek pragnęła czegokolwiek innego, nieubłagany pociąg jego ust, jego smak, on, ryczący przez nią, zmieniający ją, zmieniający wszystko...

Przerwał pocałunek, by wymamrotać coś szorstkiego po hiszpańsku, a rzeczywistość ponownie uderzyła w Dru. Tak mocno, że była zdumiona, że jej kości nie roztrzaskały się od uderzenia.

Uderzyła na oślep w jego klatkę piersiową i była całkowicie zbyt świadoma nie tylko tego, że postanowił ją puścić, ale że to tak, jakby sama jej krew domagała się, by pozostała dokładnie tam, gdzie była, przyciśnięta do niego, tak jak już raz to zrobiła i to ze szkodą dla siebie.

Cofnęła się o stopę, potem o kolejną. Zbyt ciężko oddychała, balansując na krawędzi straszliwej paniki, i obawiała się, że wystarczy najsłabszy powiew wiatru, by rzucić ją w jej objęcia. Przez mgłę, która zdawała się zakrywać jej wzrok, nie widziała nic poza jego zakapturzonym, niebezpiecznym, ciemnobursztynowym spojrzeniem i tymi ustami - tymi ustami - tymi ustami.

Powinna wiedzieć lepiej. Wiedziała lepiej. Czuła, jak histeria w niej pęcznieje, nie do odróżnienia od guzka w gardle i bicia pulsu. Jej żołądek skręcił się i przez przerażającą chwilę nie wiedziała, czy ma się rozchorować, czy zemdleć, czy też może zastosować jakąś przerażającą kombinację tych dwóch rzeczy.

Ale wessała kolejny oddech i ten szczególny kryzys jakoś minął. On nadal tylko ją obserwował. Jakby dokładnie wiedział, jak mocno jej krew pompuje się przez jej ciało i gdzie zdaje się gromadzić. Jakby wiedział dokładnie, jak bardzo bolą ją piersi i gdzie stwardniały. Jakby wiedział, jak płonęła dla niego, i zawsze tak było.

Dru nie mogła tego znieść. Nie mogła tu stać. Obróciła się więc na bosych piętach i wyszła z salonu.

Nabrała tempa, gdy zaczęła wbiegać po wielkich schodach na pokład, wiedząc, że oddycha tak ciężko, że równie dobrze mogłaby szlochać. Może i tak było.

Ty mały głupcze, powtarzał jakiś głos w jej głowie. Jesteś niczym innym jak panną Havisham z drugiego planu i dwa razy bardziej smutna...

Zamrugała w jasnym policzku słońca, kiedy wybuchła na pokład, chwilowo oślepiona. Spojrzała przez ramię, kiedy mogła zobaczyć, a on był tuż obok, jak wiedziała, że będzie, chudy i ciemny i te gorące, wymagające oczy, które wyglądały prawie jak złoto w adriatyckim słońcu.

"Gdzie idziesz?" On drwił z niej, te nikczemne brwi jego podniesione. Te usta - Boże, te usta - "Myślałem, że nie zależy ci na małym pocałunku?".

To diabeł albo głębokie morze, pomyślała, świadoma, że teraz prawie na pewno histeryzuje. Ale jej serce było już złamane. Nie mogła znieść nic więcej. Nie mogła przeżyć tego ponownie. Nie była pewna, czy przeżyłaby to za pierwszym razem, chodź nie było to możliwe.

Dru po prostu odwróciła się, wzięła rozbieg w stronę burty jachtu o jedno piętro wyżej od morza i skoczyła.




Rozdział trzeci

ROZDZIAŁ TRZECI

Właściwie to rzuciła się z boku tej przeklętej łodzi.

Cayo stał przy barierce i patrzył na nią, gdy wypłynęła na powierzchnię wody i zaczęła płynąć w kierunku odległego brzegu. Walczył, by wepchnąć wszystkie te potrzeby i żądze z powrotem tam, gdzie ich miejsce, zamknięte w najgłębszych zakamarkach pamięci.

Jak to się stało? Znowu?

A jednak zdawał sobie sprawę, że nie może winić nikogo poza sobą. Co tylko pogarszało sprawę.

"Czy to Dru?" Głos, który dobiegł z lekko za nim, był zszokowany.

"'Dru?" Cayo powtórzył lodowatym echem.

Nie chciał wiedzieć, że miała przypadkowe przezwisko. Nie chciał myśleć o niej jako o osobie. Nie chciał znowu tego odurzającego smaku jej w ustach, ani tej szalonej tęsknoty za nią, która szturmowała go, czyniąc go tak twardym, że graniczyło to z bólem, a ponadto obcym dla siebie. Nie chciał żadnej z tych rzeczy. Ale ten ciemny bęben, który sobie wmawiał, był tylko temperamentem bijącym coraz goręcej wewnątrz niego, czyniąc go kłamcą po raz kolejny.

"Mam na myśli pannę Bennett, oczywiście", członek załogi obok niego, główny steward, jeśli Cayo się nie mylił, aż się zająknął. "Proszę mi wybaczyć, sir, ale czy ona ... upadła? Czy nie powinniśmy pójść i pomóc jej?".

"To doskonałe pytanie", mruknął Cayo.

Obserwował ją przez długą, napiętą chwilę, tam w błękitnym strumieniu wody, jej pociągnięcia długie i pewne. Był niemal zmuszony podziwiać jej wolę i krwawy umysł, który dziś pokazała. W zasadzie nadal wykazywała. Nie mówiąc już o jej wdzięku i umiejętnościach w wodzie, nawet w pełnym ubraniu. Musiał walczyć ze sobą, by zapanować nad swoim ciałem, by odepchnąć gęste, prawie płynne pożądanie, które wciąż pompowało przez niego i to coś w nim, co było teraz zbyt czujne i nie zatrzymałoby się na tym pocałunku. O, nie. To był rodzaj pocałunku, który rozpoczął gorące sprawy i gdyby nie Drusilla, nawet by się nie zastanawiał - wziąłby ją tam i wtedy, na podłodze salonu, jeśli byłoby to konieczne.

I pod ścianą. I w dół, wśród miękkich poduszek w kąciku wypoczynkowym. I tak w kółko, tylko po to, żeby sprawdzić całą tę szokującą chemię, która wybuchła wokół nich - którą, jak sam sobie wmawiał, całkowicie zapomniał, aż do momentu, kiedy wszystko, o czym myślał, było na nowo. Tylko po to, by zobaczyć, co oni z tego zrobią.

Ale to była Drusilla.

Cayo zawsze był człowiekiem praktycznym. Delikatny i skupiony we wszystkim, co robił. Nigdy nie zbaczał z wytyczonej przez siebie drogi, nigdy nie miał pokusy, by spróbować. Z wyjątkiem jednego niefortunnego poślizgu w Kadyksie tamtej nocy i powtórzenia go dzisiaj na tym jachcie.

To były dwa poślizgi za dużo. I to było dość. Musiał odzyskać kontrolę nad sobą i tam pozostać.

Patrzył, jak przewraca się na plecy w wodzie, bez wątpienia sprawdzając, czy nie ma potencjalnego pościgu, i walczył z tą częścią siebie, która sugerowała, żeby po prostu ją tam zostawić. Zmarnowała już zbyt wiele jego czasu. Jego harmonogram był dziś wypełniony po brzegi, a on odrzucił wszystko na bok, żeby spróbować powstrzymać ją przed odejściem. Dlaczego to zrobił? A potem ją pocałował?

To nie miało znaczenia, powiedział sobie bezlitośnie. Była dla niego zbyt cenna jako jego asystentka, by ryzykować jej utonięcie, oczywiście. Albo żeby została jego kochanką, czego jego ciało wciąż entuzjastycznie się domagało. To samo postanowił trzy lata temu, kiedy ubiegała się o ten awans. Postanowił, że powinna zostać dokładnie tam, gdzie była, i wszystko powinno pozostać dokładnie takie, jak przed ich wyjazdem do Hiszpanii. Nadal nie rozumiał, dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić, skoro przez tak długi czas wszystko było tak idealne, poza dwoma pocałunkami, które w ogóle nie powinny mieć miejsca.

Nie rozumiał, dlaczego tak desperacko chciała opuścić jego zatrudnienie, ani dlaczego nagle była na niego tak wściekła. Ale czuł się pewien, że jeśli rzuci na ten problem wystarczająco dużo pieniędzy, cokolwiek to było, a zwłaszcza jeśli nie było to nic więcej niż jej zranione uczucia, uzna, że to zniknie. Usta mu się wykrzywiły. Ludzie zawsze tak robili.

"Sir? Może jedna z motorówek? Tylko, że ona ma trochę daleko, teraz ...?" steward zapytał ponownie, brzmiąc jednocześnie bardziej uległy i bardziej zmartwiony niż wcześniej, wyczyn, który mógłby rozbawić Cayo, gdyby nie był wciąż tak sprzeczny z własnym temperamentem.

Nie podobało mu się to uczucie - niepewność i brak równowagi. Nie podobało mu się to, że Drusilla w ogóle sprawiała, że się czuł, a tym bardziej w taki sposób. Była idealną osobistą asystentką, kompetentną i niezawodną. I bezosobowa. Dopiero gdy zobaczył ją jako kobietę, wpadł w kłopoty. Zaczął się czuć tak, jak wyobrażał sobie, że czują się inni, mniejsi mężczyźni. Niepewny. Nawet potrzebujący. Zupełnie niepodobny do siebie i wszystkiego, co reprezentował. Przerażało go to aż do samych kości.

Nigdy więcej, przysięgał sobie, gdy był jeszcze tak młody. Żadnych więcej uczuć. Przez pierwsze osiemnaście lat swojego życia czuł zbyt wiele i tylko przez to cierpiał. Zdecydował, że z tym skończył - że uleganie takim rzeczom jest dla człowieka, którym nie miał zamiaru nigdy się stać. Słaby. Łatwowierny. Pospolitym. Nie chciał być żadną z tych rzeczy, nigdy więcej.

I pozwolił, by to kierowało nim przez prawie dwie dekady. Jeśli coś było poza jego zasięgiem, po prostu poszerzał swój zasięg, a potem i tak to brał. Jeśli coś nie było na sprzedaż, wywierał presję, aż okazywało się, że jednak jest - i to często po niższej cenie dzięki jego machinacjom. Jeśli kobieta go nie chciała, po prostu starał się zaspokoić jej pragnienie, cokolwiek by to nie było, dopóki nie uznała, że być może była zbyt pochopna w swojej początkowej odmowie. Jeśli jakaś cholerna asystentka chciała opuścić jego miejsce pracy, po prostu ją zastępował, a jeśli uważał, że powinna zostać, dawał jej wszystko, czego chciała, aby to zrobiła. Kupował, co tylko chciał, bo mógł. Ponieważ już nigdy nie będzie tym małym chłopcem, naznaczonym wstydem swojej matki, który miał być niewiele więcej wart niż grzech, który go stworzył. Ponieważ nie dbał, nie mógł i nie chciał dbać.

Nie, żeby teraz mu zależało, zapewniał sam siebie. Nie bardzo. Ale cokolwiek to było w nim - z jego głębokimi pazurami i napędzającą żądzą, z jego szaloną obsesją na punkcie kobiety, która próbowała go dziś opuścić już dwa razy - było zbyt blisko. O wiele bliżej, niż powinno być. Pompowało w jego krwi. Sprawiła, że stał się twardy. Sprawiało, że pragnął.

To było oburzające. Odmówił, by pozwolić mu na więcej trakcji. Odmówił.

"Przygotuj jedną z motorówek," powiedział niskim głosem i usłyszał za sobą wybuch akcji, jakby cała załoga jachtu była postawiona na krawędzi noża, czekając na usłyszenie rozkazu. "Sam po nią przyjdę".

Wykrył nutę zaskoczenia w natychmiastowej twierdzącej odpowiedzi, którą otrzymał, bo oczywiście był Cayo Vila. Coś, co dziś wyraźnie stracił z oczu. Nie zbierał kobiet ani pracowników, dostarczano mu je, jak każdą inną paczkę. A jednak oto był, uganiając się za tą kobietą. Po raz kolejny. To było niemożliwe, niewyobrażalne - a mimo to robił to.

Pozostawało więc tylko jedno pytanie. Czy wychodził, by wciągnąć ją z powrotem na jacht i dalej tolerować ten śmieszny kawałek teatru, dopóki nie dostanie tego, czego chciał? Czy też miał zamiar utopić ją gołymi rękami, rozwiązując w ten sposób problem raz na zawsze?

W tej chwili, pomyślał, jego zwężone spojrzenie na jej zdeterminowaną sylwetkę, jak to zrobiło jej upartą drogę przez morze, z dala od niego, nie miał pojęcia.

"Czy zamierzasz wejść do łodzi? Czy też tak bardzo podoba ci się pływanie, że planujesz zrobić z tego noc?" Cayo trzasnął z wygodnego siedzenia na ławce w szykownej małej motorówce, gdzie wylegiwał się, cały mroczny i groźny nad nią.

Dru zignorowała go. Albo próbowała, w każdym razie.

"Do brzegu jest dalej niż wygląda," kontynuował tym samym ściętym tonem. Te jego usta wykrzywiły się w jednym kąciku, choć nie było w nich zupełnie nic z uśmiechu. "Nie mówiąc już o prądzie. Jeśli nie będziesz ostrożna, może się okazać, że zostaniesz zmieciona aż do Egiptu."

Dru kontynuował pływanie, czując się całkowicie zbyt blisko ponurego stanu. A może to była porażka? Czy naprawdę pocałowała go w ten sposób? Znowu? Cadiz to jedno. Tamtej nocy był zupełnie inny i wydawało się to tak organiczne, tak usprawiedliwione, biorąc pod uwagę okoliczności. Ale nie było usprawiedliwienia dla tego, co stało się dzisiaj. Wiedziała, jak mało o niej myślał. Wiedziała. A mimo to, pocałowała go w ten sposób. Chętnie i dziko. Ból, żądanie i gorąc...

Nigdy by sobie tego nie wybaczyła.

"Egipt byłby znacznie lepszy od kolejnej chwili spędzonej w twoim towarzystwie -" rzuciła w jego stronę, ale uciął ją po prostu, klikając palcami w stewarda, który obsługiwał dla niego zgrabny, mały statek. Silnik zaryczał, zagłuszając to, co mogła powiedzieć dalej.

Dru przestała pływać i zaczęła stąpać po wodzie, obserwując z konsternacją i niemałą irytacją, jak mała jednostka zapętla się wokół niej, pozostawiając ją bezradnie w zbiegającym się kręgu jej śladu. Dostała w twarz policzkiem wody morskiej i musiała szorować oczy, żeby je oczyścić. Kiedy otworzyła je ponownie, silnik znów ucichł, a łódź była zdecydowanie za blisko. Znowu. Co z kolei oznaczało, że on był o wiele za blisko. Jak mogła być na środku morza i wciąż czuć się tak uwięziona? Tak osaczona?

"Wyglądasz jak szop", powiedział w swój tępy, niegrzeczny sposób. Jakby był przez nią osobiście urażony.

"Och", odpowiedziała, jej głos był kruchy. "Czy spodziewałeś się, że zachowam idealnie umalowaną twarz podczas pływania dla mojego życia? Oczywiście, że tak. Wątpię, żebyś nawet wiedziała, co to jest maskara. Że wymaga aplikacji i nie pojawia się w magiczny sposób, by ozdobić rzęsy każdej kobiety, która przypadkiem spojrzy na ciebie."

Wymagało to o wiele więcej siły niż powinno, aby powstrzymać się od ponownego pocierania oczu, o tusz, który bez wątpienia zsunął się z jej własnych rzęs, aby pokryć jej policzki. To nie ma znaczenia, trzasnęła na siebie i odkryła, że jest zaskoczona i lekko zbulwersowana siłą swojej własnej próżności.

"Nie chcę myśleć o twoim tuszu do rzęs ani o twojej umalowanej twarzy", odpowiedział tym swoim zwodniczo gładkim głosem, tym, który sprawiał, że jej kości wydawały się mięknąć wewnątrz jej skóry. "Chcę udawać, że ten dzień nigdy się nie wydarzył i że nigdy nie musiałem widzieć poza idealnie pogodną maską, którą zwykle nosisz".

"Podczas gdy ja, pan Vila, nie mógłbym mniej dbać o to, czego pan chce".

To go rozbawiło. Mogła zobaczyć, jak jego wersja śmiechu przesuwa się po tej zaciętej, fascynującej twarzy, rodzaj światła nad ciemnością. Musiała przełknąć wbrew własnej reakcji i powiedziała sobie, że to morze. Sól. Wysiłek. Nie on. Nie skutki pocałunku, które woda powinna była już dawno zmyć.

Boże, była takim strasznym kłamcą.

"To, co robisz i czym się nie przejmujesz", odpowiedział głosem przechodzącym w gładki i ostry, jak precyzyjnie szlifowana stal, "to jedne z bardzo wielu rzeczy, których nie chcę o tobie wiedzieć". Jego twarde usta wykrzywiły się w zimną, drapieżną wersję uśmiechu. Dru wolałaby stanąć twarzą w twarz z rekinem, szczerze mówiąc. Liczyła, że miałaby o wiele większe szanse. "Wiem, że jest pani doskonale zdolna do rozeznania mojego znaczenia, panno Bennett. Będę czekać."

Dru znowu dreptała po wodzie, i podczas gdy słowa, które chciała rzucić w niego tłoczyły się na jej języku, przełknęła je z powrotem, trochę boleśnie, i przejrzała swoją sytuację. Prawda była taka, że była zmęczona. Wyczerpana. Zużyła całą swoją energię na przetrwanie ostatnich lat; zostało jej niewiele, a to, co miała, zmarnowała na dzisiejszą walkę z Cayo.

Jakby dla podkreślenia tej myśli, kolejna fala uderzyła w jej twarz, sprawiając, że lekko się zakrztusiła, a następnie schowała się pod wodą. Tam, gdzie tylko przez sekundę mogła unosić się pod powierzchnią i pozwolić sobie poczuć, jak bardzo jest złamana. Jak bardzo poobijana. Rozdarta przez ten zagmatwany dzień. Przez długie lata, które go poprzedzały. Przez pocałunki, które nigdy nie powinny mieć miejsca i brata, który nigdy nie powinien był jej tak zostawić. Czuła, jak jej ciało drga, jakby szlochała tam, pod wodą. Jakby w końcu poddawała się temu wszystkiemu.

Tego było już za wiele. Pięć długich lat zamartwiania się, pracy i wyobrażania sobie świetlanej przyszłości, w którą nigdy do końca nie wierzyła. Nie do końca. Ale próbowała. Kiedy Dominic był wolny od swoich nałogów, mówiła sobie. Kiedy pracowała tak ciężko, bo chciała, a nie dlatego, że musiała. Marzyła o tym i przekonywała siebie, że to się stanie, jeśli tylko będzie wystarczająco ciężko pracować. Marzyła o tym, by wyjść ze zgniłego dzieciństwa do czegoś jaśniejszego, prawda? Dlaczego nie to?

I wtedy nadszedł ten straszny dzień, kiedy otrzymała wiadomość, że Dominic nie żyje. Musiała śledzić Cayo przez zakład produkcyjny w Belgii, zachowując się tak, jakby jej serce nie zostało wyrwane z ciała i wytłoczone w zapomnienie pół świata dalej, nie żeby Cayo zauważył jakąś różnicę. Nie żeby pozwoliła mu to zobaczyć. Upewniła się, że wszystkie rachunki i długi Dominica zostały spłacone, podczas gdy przysadzisty i obejmujący wszystko smutek skulił się na niej, czekając. Tylko czekał. Ona też to zignorowała. Uważała, że jej zadaniem jest ignorowanie tego, udawanie, że wszystko jest w porządku. Była dumna ze swojej zdolności do bycia idealną dla Cayo. Spełniać jego potrzeby bez względu na to, co się z nią działo.

Czytając ten e-mail wczesnym rankiem w Londynie i widząc jej lata z Cayo dla fikcji, które naprawdę były, wylądował zabójczy cios. To była ostatnia kropla. I część jej chciała po prostu zatopić się jak kamień, głęboko w objęciach Adriatyku, i skończyć z tym wszystkim. Po prostu pozwolić temu wszystkiemu odejść. Czy Dominic nie zrobił tego samego, pod koniec dnia? Dlaczego ona nie powinna? Co ona w ogóle trzymała?

Ale Cayo pomyślałby, że to wszystko o nim, prawda? Wiedziała, że tak będzie. A ona nie mogła na to pozwolić. Po prostu nie mogła.

Kopnęła, mocno, i wystrzeliła z powrotem na powierzchnię i słońce, wciągając gwałtowny oddech, gdy jej wzrok skupił się na Cayo. Wciąż tam siedział, wyraźnie rozdrażniony, jakby nie miało dla niego znaczenia, czy zatonie, czy popłynie, tylko to, że zakłóca mu popołudnie.

W jakiś sposób było to ożywiające.

Nie pójdzie znowu na dno, zrozumiała wtedy, wpatrując się w niego, w tego człowieka, któremu poświęcała się dzień w dzień, dzięki własnemu bogatemu życiu fantazji. Nie złamałaby się, nie dla Cayo, nie dla niczego.

Jak mogłaby? Ona już była złamana.

I w tym była siła, pomyślała, wycierając wodę z twarzy i udając, że nie czuje pod oczami żaru, który wskazywał, że to nie do końca morze, które szorowała.

Obiecuję ci, Dominiku, pomyślała zawzięcie, swoją własną małą modlitwę, że odejdę wreszcie od tego mężczyzny i zabiorę cię na Bora Bora tak, jak zawsze chciałeś. Oddam cię wiatrowi i wodzie, tak jak przysięgałem. A wtedy oboje będziemy wolni.

Przełknęła więc gorzkie słowa, które chciałaby wyrzucić z siebie, żeby poczuć się lepiej z tym, jak wielkim była głupcem, i podpłynęła do burty łodzi. Sięgnęła w górę, by chwycić się jej krawędzi. Cayo przesunął się, przysuwając to swoje napięte ciało jeszcze bliżej. Był bardziej wściekły, niż kiedykolwiek go widziała. Czuła to równie łatwo jak słońce daleko nad głową, morze dookoła.

"Dobrze," powiedziała, przechylając głowę, by spojrzeć na niego, jakby żadna z tych rzeczy nie przeszkadzała jej w najmniejszym stopniu. "Wsiądę do łodzi".

"Wiem, że będziesz," zgodził się jedwabiście. Wściekle, pomyślała. "Ale skoro już cię tu mam, panno Bennett, porozmawiajmy o warunkach, dobrze?".

Dru puściła jedną ręką nadburcie i użyła jej do ulizania włosów do tyłu od twarzy. Skręt, który starannie stworzyła tego ranka w Londynie, już dawno zniknął i wyobraziła sobie, że ciemna masa jej włosów zwisała wokół niej jak wodorosty. Na szczęście była pewna, że Cayo głęboko by tego nie pochwalił. Ten mały kopniak przyjemności pozwolił jej po prostu unieść na niego brwi i czekać. Jakby nic z tego jej nie bolało. Jakby żaden z tego nie ranił jej w ogóle.

"Wyobrażam sobie, że cały ten pokaz był obliczonym wysiłkiem, by skłonić mnie do uznania, że w rzeczywistości jesteś osobą," powiedział w ten swój nieznośny sposób, tak bardzo protekcjonalny, że Dru nie byłaby wcale zaskoczona, gdyby pozostawił ślady.

"Jak dobrze, że zignorowałeś prawie wszystko, co faktycznie powiedziałam," mruknęła w podobnym tonie, nawet gdy patrzyła na niego ostrzegawczo.

"Podwoję twoją pensję," powiedział jej, jakby jej nie słyszał.

Dru była zmuszona obliczyć, jak wiele pieniędzy jej oferował, i zastanawiać się, przez najkrótszą zdradziecką sekundę, czy naprawdę trzeba było od niego uciekać... Ale oczywiście tak było. Mogła z nim zostać, albo odzyskać szacunek do samej siebie, cokolwiek z niego zostało. Nie mogła mieć obu. Dzisiejszy dzień z pewnością to udowodnił.

Było tyle rzeczy, które chciała powiedzieć, ale sposób, w jaki na nią patrzył, sprawiał, że Dru podejrzewała, że jeśli powie którąkolwiek z nich, zostawi ją w wodzie. Doskonale wiedziała, jak bezwzględny potrafi być. Więc tylko trzymała się boku małej motorówki, delikatnie bujając się wraz z nią we wznoszeniu i opadaniu fal, i obserwowała go.

"Jest mi zimno", powiedziała chrupko, bo w każdej innej rzeczy, którą mogłaby pomyśleć, żeby powiedzieć, były pola minowe. "Czy zamierzasz pomóc mi do łodzi?"



To była krótka, intensywna chwila, a potem pochylił się, wsunął ręce pod jej ramiona i podniósł ją z wody, jakby ważyła nie więcej niż dziecko. Woda wyciekła z jej mokrego ubrania, gdy jej stopy dotknęły śliskiego dna małej łódki, a ona nagle zdała sobie sprawę ze zbyt wielu rzeczy. Mokry materiał jej spódnicy, dziesięć razy cięższy niż powinien, zbyt ciasno oplatał jej biodra i uda. Śliskiej wilgoci jej bluzki, która rozpłaszczyła się na jej skórze pod wpływem morskiej bryzy. Ciężka plątanina jej mokrych włosów, które plątały się w tę i z powrotem w fatalnym bałaganie. Wszystko to sprawiło, że poczuła się zdecydowanie za zimno i, o dziwo, coś bardzo podobnego do bezbronności.

Ale potem spojrzała w górę, a powietrze zdawało się opróżniać z jej płuc. Nie musiała widzieć jego oczu, żeby wiedzieć, że wpatrywał się w sposób, w jaki jej przemoczone ubranie dopasowywało się do jej krągłości i, co potwierdził szybki rzut oka w dół, nie pozostawiało nic dla wyobraźni. Jej bluzka była miękka, szara, gdy była sucha, ale mokra była prawie półprzezroczysta i ukazywała jasny, magentowy stanik, który miała pod spodem.

Dru nie była w stanie przetworzyć kalejdoskopu emocji, które ją wtedy ogarnęły: żal, zażenowanie, ta straszna bezbronność, te podwodne szlochy grożące ponownym rozlaniem się. Jeszcze raz spojrzała tęsknie na morze i gdyby nie było jej tak zimno, mogłaby równie dobrze rzucić się w nie z powrotem.

"Nawet o tym nie myśl" - wymruczał, a wtedy kilka rzeczy stało się jednocześnie.

Łódka ruszyła do przodu, bez wątpienia w odpowiedzi na jakiś sygnał Cayo, a Dru byłaby się o niego przewróciła, gdyby nie chwycił jej w pasie i nie posadził na nieskazitelnie białych poduszkach obok siebie. Miała wrażenie jego siły i ciepła, a w jej wnętrzu pojawił się ten dziki, desperacki przypływ pożądania, który sprawił, że znienawidziła siebie na nowo, a potem siedziała obok niego, gdy łódź kierowała się w stronę pokładu wielkiego jachtu, mokra spódnica swędziała i okropnie się o nią ocierała, a jej włosy szalały na wietrze.

Cayo nie odezwał się ponownie, dopóki nie znaleźli się bezpiecznie na pokładzie, a jeden z jego milczących i pozbawionych wyrazu członków załogi nie zarzucił jej na ramiona bardzo ciepłego, bardzo dużego ręcznika. Wycelowała wdzięczny uśmiech w głównego stewarda, kiedy owinęła miękki ręcznik ciasno wokół siebie, a potem poczuła się bardzo podobnie do dziecka z plakatu Les Misérables, kiedy skierowała swoją uwagę z powrotem na swojego byłego pracodawcę. Cayo, naturalnie, spoglądał na nią jak jakiś nietykalny hiszpański bóg, a całe jego niebezpieczne piękno lśniło w ostatnim słońcu dnia.

Członkowie załogi zniknęli, jakby widzieli, że zbliża się burza. Gdyby miała choć trochę rozumu, zrobiłaby to samo. Zamiast tego stała i czekała, plecy proste jak linijka, a jej wyraz twarzy, miała nadzieję, tak pogodny, jak to tylko możliwe, gdy wciąż była tak mokra i rozbita. Cayo zsunął okulary przeciwsłoneczne na swój wyniosły nos i spojrzał na nią z błyskiem w tych ciemnozłotych oczach, który powinien ją stchórzyć na pięćdziesiąt kroków - a był znacznie bliżej niż to.

"Jestem pewien, że wiesz dokładnie, gdzie na tym jachcie są dodatkowe ubrania" - powiedział cicho. Nie ufała temu tonowi. Sugerował on wielkie okropności czające się pod nim. "Proponuję, żebyś z nich skorzystała. Następnie przyjdź do mnie. Zachowamy się jak cywilizowani, profesjonalni ludzie. Omówimy bardziej szczegółowo warunki twojego dalszego zatrudnienia. I będziemy udawać, że reszta tego dnia nigdy nie miała miejsca".

Dru wymusiła uśmiech. Wmawiała sobie, że jest całkowicie niezadowolona.

"Było mi zimno i chciałam wyjść z wody," powiedziała. "Mimo to zrezygnowałam." Wzruszyła ramionami na jego niedowierzający wyraz twarzy. "Mogę albo powiedzieć ci to, co chcesz usłyszeć, a potem zniknąć przy pierwszej dostępnej okazji, albo mogę być szczera i mieć nadzieję, że pozwolisz mi odejść z jakąś godnością. Twój wybór."

Patrzył na nią tak, jakby już dawno zniszczył ją samą siłą tego spalającego spojrzenia i patrzył na jakąś resztkę popiołu tam, gdzie kiedyś stała. Odwróciła na niego wzrok i wmówiła sobie, że gęsia skórka jest tylko z zimna.

"Z pewnością zostawiliśmy dziś godność daleko w tyle, ty i ja," powiedział bardzo niskim głosem, który zdawał się przeszywać ją dreszczem, a może po prostu zadrżała w odpowiedzi, nie potrafiła powiedzieć.

"Twój wybór pozostaje taki sam," udało jej się powiedzieć, jakby nie zauważył. Jakby to nie miało znaczenia. Jakby to było dla niej łatwe i nie czuła czegoś zdecydowanie zbyt podobnego do szlochu, do rozpaczy, zatykającego tył jej gardła. "Godność czy nie."

Przez chwilę nie było żadnego dźwięku oprócz bryzy oceanicznej, i fal o kadłub jachtu.

"Idź się umyć, panno Bennett" - powiedział wtedy Cayo, tak miękko, ciemno i groźnie, a jego akcent zbyt intensywny, by mógł być czymkolwiek innym niż wściekłość, i to wszystko powinno ją przerazić. Naprawdę powinno, gdyby jakaś część jej pozostała niezmącona. Niezłomna. "I porozmawiamy."

Ale kiedy Dru weszła jakiś czas później do luksusowego, wyłożonego ciemnym drewnem i ozdobionego żyrandolami gabinetu, który był częścią jego rozległego apartamentu głównego, nie była, jak dobrze wiedziała, "wyczyszczona" w sposób, jakiego oczekiwał. Stał przy biurku, z telefonem komórkowym przyłożonym do ucha, rozmawiając szorstkim tonem, który wskazywał, że zajmuje się tym czy innym aspektem swojej działalności. Prawdopodobnie mogłaby się dowiedzieć, który to aspekt, gdyby tylko chciała, gdyby słuchała uważnie, tak jak robiła to automatycznie wcześniej - ale nie chciała robić żadnej z tych rzeczy, które robiła wcześniej, prawda? Wszystkie one doprowadziły ją tutaj. Więc zamiast tego, po prostu czekała.

I nie była zaskoczona, gdy odwrócił się, by na nią spojrzeć i zatrzymał się. Potem się skrzywił.

"Muszę iść", powiedział do telefonu i zakończył połączenie szarpnięciem ręki, nie odrywając od niej oczu.

Minęła ostra, napięta chwila, a potem kolejna.

"Co do cholery masz na sobie?" zapytał.

"Nie byłam świadoma, że istnieje jakiś dress code, którego mam przestrzegać" - odpowiedziała, jakby go nie rozumiała. "Ostatnia kobieta, którą widziałam na tej łodzi, zaledwie godzinę lub tak niedawno, wyglądała na noszącą nić dentystyczną jako wyraz mody".



"Nie jest już z nami", powiedział, jego oczy wąskie i wrogie, "ale to nie wyjaśnia, dlaczego jesteś ubrany jak ..." Jego głos rzeczywiście trajkotał.

"Normalny człowiek?" zapytała. Wiedziała, że nie spodoba mu się to, co nosiła, prawda? Wybrała te ubrania świadomie. Mogła to przyznać. "Niech pan da spokój, panie Vila. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. To nie może być pierwszy raz, kiedy widzi pan kobietę w dżinsach".

"Pierwszy raz widzę panią w dżinsach". Jego głos był wtedy twardy, tak twardy jak sposób, w jaki na nią patrzył. Tak samo twardy jak sposób, w jaki jej puls wydawał się skakać pod jej skórą. To sprawiło, że gęsia skórka podniosła się na jej ramionach. "Ale nie miałem pojęcia, że twoje włosy są tak ..." Cokolwiek rozbłysło w jego spojrzeniu, a następnie sprawiło, że skóra Dru wydawała się rozciągać mocno, a potem kurczyć się w niej. "Długie."

Dru wzruszyła ramionami, jakby była nim zupełnie niezrażona i ruszyła dalej w głąb pokoju, siadając na jednym z pluszowych foteli, który był ustawiony pod kątem dla najlepszego widoku na morze przez szerokie okna. Miał rację - wiedziała, gdzie przechowywane są wszystkie dodatkowe ubrania. Wszystkie rzeczy, które Cayo trzymał w zapasie dla każdej niespodziewanej kobiety, jak również szkieletową szafę, którą trzymał zarówno dla niej, jak i dla siebie, gdyby jego biznes sprowadził ich tu niespodziewanie.

A mówiąc "Cayo trzymał zapasy" miała na myśli oczywiście to, że ona sama.

Po tym jak zmyła z siebie morze i swoją własną autodestrukcyjną reakcję na niego w ciągu tego długiego dnia, a zwłaszcza ten denerwujący pocałunek, wytarła się ręcznikiem, a następnie otworzyła małą awaryjną walizkę, którą zainstalowała w biurach i rezydencjach, które najczęściej odwiedzał, rozrzuconych tu i tam po całym świecie.

W środku walizki znajdowała się wyprasowana w plastiku konserwatywna szara garsonka, dwie bluzki do wyboru, jedna w kolorze bladego różu, druga w niedopowiedzianym taupe, oraz zmiana bielizny w nienachalnym, nieciekawym beżu. Spakowała spinki do włosów i odpowiednie narzędzia do ujarzmienia ich falującego bałaganu w profesjonalną gładkość. Była tam mała torebka z preferowanymi przez nią kosmetykami i druga z podstawowymi kosmetykami. Były tam rozsądne buty, które pasowałyby do wszystkiego, i czarny kaszmirowy kardigan na wypadek, gdyby poczuła się wezwana do wystąpienia "na luzie". Spakowała nawet asortyment akcesoriów, wszystkie konserwatywnie stylowe, żeby mogła wyglądać tak samo spójnie jak zawsze, nawet gdyby znalazła się na pokładzie dzięki jednej z zachcianek Cayo w ostatniej chwili. Innymi słowy, spakowała wszystko, co mogło być jej potrzebne, by ponownie wcielić się w rolę jego podręcznego robota bez najmniejszej zmarszczki.

I nie była w stanie się do tego zmusić.

Zamiast tego pozwoliła swoim włosom wyschnąć naturalnie, gdy nie spieszyła się z ubieraniem, i teraz zwisały ciemnymi falami na jej plecach. W jednej szafie znalazła parę białych dżinsów, bardziej dopasowanych niż lubiła, co było do przewidzenia, biorąc pod uwagę gazelowate proporcje większości jego gości, a w drugiej śliczną bluzkę palazzo w żywy niebiesko-biały wzór, która była luźna i swobodna i równoważyła dżinsy. Wrzuciła na siebie łupkowo-szarą chustę, by chronić się przed morskim powietrzem teraz, gdy nadszedł wieczór i temperatura spadła, a stopy i twarz pozostawiła całkowicie nagie.

Wyglądała jak... sama. W końcu. Jednak Cayo wpatrywał się w nią, jakby była duchem.

"Czy to kolejna wersja wyrzucenia się za burtę, panno Bennett?" zapytał, jego głos był jak smycz w całym cichym pokoju. To sprawiło, że jej serce skoczyło do dzikiego galopu w jej piersi. "Kolejna desperacka oferta o moją uwagę?".

"To ty chciałeś rozmawiać, nie ja" - odpowiedziała, przywołując skądś zimny uśmiech, choć wcale nie czuła zimna. Nie wtedy, gdy była blisko niego. Bez względu na to, co robił. "Byłabym całkowicie szczęśliwa, gdybym usunęła się spod blasku twojej uwagi. Na dobre."

Ten mięsień w jego chudej szczęce poruszył się, ale nic innego nie zrobił. Był jak kamienna rzeźba gotującej się wściekłości.

"A co jeśli potroję twoją pensję?" Jego głos był zimny, a zarazem ponury, jego ciemne oczy płaskie i rozważające. "Mówiłaś, że mieszkasz w wynajętej kawalerce? Kupię ci mieszkanie. Penthouse, jeśli chcesz. Wybierz dzielnicę Londynu, którą wolisz".

Tak wiele z niej tęskniło, by to zrobić. Kto by nie chciał? On oferował jej zupełnie inne życie. Bardzo, bardzo dobre życie, za cenę pracy, którą zawsze lubiła, aż do dzisiaj.

Ale... co wtedy? zapytała samą siebie. Czy to, co zaproponował, nie było niczym więcej niż sterylną formą prostytucji, kiedy wszystko zostało powiedziane i zrobione? Oddać mu się, a on za to zapłaci. I zrobiłaby to, wiedziała z pustą, bolesną pewnością, nie dlatego, że miało to sens finansowy, nie dlatego, że miała tyle zyskać - ale dlatego, że tęskniła za nim. Ponieważ on wykorzystywałby jej umiejętności, a ona marzyłaby o jeszcze jednej nocy, takiej jak ta w Kadyksie. Jeszcze jednym pocałunku, takim jak ten dzisiejszy. Co by się z nią stało po kolejnych pięciu latach? Dziesięciu? Zawstydziłaby pannę Havisham w jej kupionym i opłaconym londyńskim mieszkaniu, codziennie przebierając się w swój korporacyjny kostium, by lepiej zadowolić jego, jego ulubiony mały automat ....

Widziała to aż nazbyt wyraźnie i zrobiło jej się niedobrze. Byłoby łatwiej, gdyby mogła robić to po prostu dla pieniędzy, tak jak robiła to na początku. Ale ona była zbyt daleko posunięta. Przynajmniej, pomyślała teraz, wiedziała o tym. Z pewnością to było coś. Pierwszy krok.

"Nie chcę mieszkać w Londynie", powiedziała mu. Podniosła ramię, a potem je opuściła. Zignorowała sposób, w jaki skręcał się jej żołądek, i tę wyjącą, złamaną część jej serca, która chciała go w jakikolwiek sposób mieć. Nawet teraz. Nawet w taki sposób. "Nie chcę mieszkania".

"Gdzie, więc?" Podniósł brew. "Czy starasz się o dom? Posiadłość? Prywatną wyspę? Myślę, że mam wszystkie z powyższych".

"Rzeczywiście masz," odpowiedziała. Wyciągnięcie wszystkich informacji, które znała o nim i jego licznych i różnorodnych aktywach, było niemal pocieszające - aż przypomniała sobie, jak bardzo zawsze była dumna z tego, że tak rzadko musiała sięgać do komputera, aby uzyskać dostęp do danych Cayo. To był jeszcze jeden dowód na to, jak głęboko była żałosna. "Posiada pan szesnaście nieruchomości mieszkalnych, z których część to także posiadłości. Jest pan również właścicielem trzech prywatnych wysp, a także skromnej kolekcji atoli. To według ostatniego wyliczenia. Zawsze wydajesz się nabywać więcej, prawda?".

Cayo oparł się z powrotem o szerokie biurko, które rozciągało się przez środek pokoju, jakby to był tron, na którym spodziewał się być czczony i skrzyżował ręce na piersi, a ona nie mogła zaprzeczyć intensywności tego północnego spojrzenia. Czuła je jak ogień, aż do gołych podeszew swoich stóp. Jej palce skrzywiły się lekko w odpowiedzi, a ona zgięła stopy, by to powstrzymać. I wciąż tylko ją obserwował, to jego spojrzenie ciemne i poruszające, a ona nie miała pojęcia, co widział.

"Wybierz jedną." To był rozkaz.

"Nie możesz mnie odkupić", powiedziała, jej własny głos tak samo cichy jak jego. Tak samo świadomie. "Nie chcę twoich pieniędzy".

"Każdy ma swoją cenę, panno Bennett". Potarł jedną ręką swoją szczękę, rozważające światło w jego niepokojących oczach. "Zwłaszcza ci, którzy twierdzą, że nie mają, zwykle stwierdzam".

"Tak", powiedziała, przesuwając się w swoim krześle, gdy jakiś rodzaj niepokoju zawirował przez nią. Chciała szybko przebrnąć przez to, desperacko. Chciała być po drugiej stronie, kiedy już znajdzie siłę, by się mu przeciwstawić, odejdzie i będzie żyła bez niego. Chciała, żeby to już było zrobione; nie chciała tego robić. "Wiem, jak działasz. Ale nie mam już rodziny, której mógłbym zagrozić lub uratować. Żadnych niespłaconych długów, które mógłbyś wykorzystać na swoją korzyść. Żadnych głębokich, mrocznych sekretów, które możesz zagrozić ujawnieniem lub zaproponować głębsze ukrycie. W ogóle nic, co mogłoby mnie zmusić do podjęcia pracy, której nie chcę, obawiam się."

Obserwował ją tylko w ten swój sposób, jakby nie robiło mu różnicy, co do niego powiedziała. Bo, zdała sobie sprawę, nie miało. Nie dla niego. Był nie do ruszenia. Ściana. I może nawet lubił patrzeć, jak ona walczy z samym żelazem jego woli. Niczego by mu nie odmówiła. Desperacja przepłynęła przez nią jak gorączkowy przypływ prądu i Dru nie mogła już dłużej siedzieć bezczynnie. Podniosła się na nogi, a potem odsunęła się od niego, jakby stojąc oddała mu ziemię.

"Panno Bennett," zaczął głosem, który rozpoznała. Był to głos, którego używał, aby uspokoić swoje ofiary, zanim zadał im zabójczy cios. Znała go aż za dobrze. Słyszała go w stu pokojach zarządu. W tysiącu rozmów konferencyjnych.

Nie mogła tego znieść tutaj, teraz. Wycelowane bezpośrednio w nią.

"Po prostu przestań!" słyszała, jak woła sama siebie. Była w niej jakaś nieubłagana siła, rozpacz i desperacja pęczniejąca na potęgę, a ona nie mogła zrobić nic poza posłuszeństwem. Zmierzyła się z nim ponownie, jej ręce kulące się w pięści, podczas gdy parzący żar zagrażał tyłowi jej oczu. "Dlaczego to robisz?"

"Mówiłem ci," powiedział niecierpliwie, tak zimny i zakazujący i zirytowany, podczas gdy ona rozpadła się na tyle kawałków przed nim. "Jesteś najlepszą osobistą asystentką, jaką kiedykolwiek miałem. To nie jest komplement. To stwierdzenie faktu."

"To może być prawda," udało jej się powiedzieć, walcząc, by zachować dla siebie wir emocji wewnątrz niej. "Ale to nie wyjaśnia tego". Kiedy przesunął ciężar ciała, jakby zamierzał się kłócić, bo oczywiście to zrobił, zawsze to robił, wyrzuciła w górę ręce, jakby mogła go powstrzymać. "Mógłbyś mnie zastąpić piętnastoma doskonałymi asystentami, flotą wyszkolonych i gotowych do służby w ciągu godziny. Mogłabyś zastąpić mnie kimkolwiek na całym świecie, gdybyś tylko zechciała. Nie ma absolutnie żadnego powodu dla żadnej z tych rzeczy - ani trzy lata temu, ani teraz!".

"Najwyraźniej", powiedział zimno, "twoja cena jest wyższa niż większości".

"To szaleństwo." Strząsnęła włosy z twarzy, nakazała sobie nie wybuchać łzami. "Nie potrzebujesz mnie".

"Ale ja cię chcę." Szorstki. Bezkompromisowy.

I wcale nie w sposób, w jaki go pragnęła. To było doskonale widoczne.

To było tak, jakby coś w niej pękło.

"Nigdy nie zrozumiesz!" Przestała próbować się powstrzymywać, trzymać w ryzach. Jaki to miało sens? "Był ktoś, kogo kochałam. Ktoś, kogo straciłam. Lata, których nigdy nie mogę odzyskać." Nie obchodziło ją, że jej głos był równie drżący, co głośny, że jej oczy były mokre. Nie przejmowała się tym, co może zobaczyć, gdy na nią spojrzy, ani nie martwiła się, że może podejrzewać, iż mówi o czymś więcej niż o swoim bracie. Dała sobie na to pozwolenie, prawda? To było to, co wyglądało jak klapsy. "Nie ma takiej sumy pieniędzy, którą możesz mi zaoferować, która mogłaby naprawić rzeczy, które są zepsute. Nic, co zwróci mi to, co straciłam, co zostało mi odebrane. Nic." Ani, co gorsza, tego co mu dała, głupia, że była. Odetchnęła z trudem i kontynuowała. "Chcę zniknąć w świecie, gdzie Cayo Vila nie ma znaczenia, ani dla mnie, ani dla nikogo innego."

Tego ostatniego fragmentu pragnęła najbardziej.

I w cięciu odrobiny niepożądanej samoświadomości, zaakceptowała smutną prawdę rzeczy. Nie musiał oferować jej mieszkań, posiadłości czy wysp. Nie musiał rzucać na nią swoich pieniędzy.

Gdyby powiedział, że jej pragnie i choć raz miał na myśli, że jej pragnie...

Gdyby, nawet teraz, przyciągnął ją do siebie i powiedział, że po prostu nie wyobraża sobie życia bez niej...

Była w nim ta mała masochistka, Dru wiedziała aż za dobrze, która pracowałaby dla niego za darmo, gdyby tylko tak jej pragnął.

Ale Cayo nie chciał nikogo takiego. Zwłaszcza nie jej. Mogła sobie wmawiać, że jest do tego niezdolny, że nigdy nie zaznał miłości i nigdy nie zazna - ale to nie było nic więcej, jak tylko ładny blask na tej samej brzydkiej prawdzie. Rozumiała to wszystko.

A mimo to, tęskniła za nim.

"Przedstawiłeś swój punkt widzenia", powiedział po napiętej chwili.

"W takim razie, proszę. Pozwól mi odejść." To było trudniejsze do wydusienia niż powinno być. Nienawidziła siebie za to.

Przez chwilę myślała, że może, a jej żołądek opadł. Niedowierzanie, skłamała sobie.

W jego fascynujących oczach pojawiło się dziwne światło - ale potem jego twarz jakby się zamknęła i pociemniała, a on wyprostował się na całą swoją wysokość, by móc spojrzeć na nią z góry. I przypomniała sobie, że to był Cayo Vila, a on niczego nie przepuszczał. Nigdy się nie ugiął. Nigdy nie szedł na kompromis. Po prostu szedł dalej, aż wygrał.

Nie mogła zrozumieć, dlaczego wydaje jej się, że nie może oddychać.

"Jesteś mi winna dwa tygodnie" - powiedział, jakby wydawał wyrok więzienia. "Zamierzam je mieć. Możesz przez te dwa tygodnie wykonywać swoją pracę i wypełnić swoje zobowiązania umowne wobec mnie, albo po prostu będę cię trzymał przy sobie jak psa na smyczy, wyłącznie z przekory."

Ale nie wyglądał na złośliwego. Wyglądał na coś znacznie bliższego smutkowi i to sprawiło, że jej żołądek się skręcił. Znowu. I ta straszna tęsknota znów w niej puchła, sprawiając, że ją bolało. Sprawiła, że zaczęła marzyć - ale jej życzenia były niebezpieczne i za każdym razem rozdzierały ją na strzępy. Odrzuciła je na bok.

Cayo uśmiechnął się, jakby z daleka, twardo i mrocznie.

"Pani wybór, panno Bennett".




Rozdział czwarty

ROZDZIAŁ CZWARTY

Powinien być szczęśliwy - lub co najmniej zadowolony.

Cayo oparł się z powrotem na swoim krześle i wpatrywał się w stół pokryty białym lnem, który rozciągał się na długości formalnej jadalni w apartamencie prezydenckim hotelu Principe di Savoia w Mediolanie, obserwując małą kolację, którą kazał Drusilli zorganizować w jednym z najbardziej prestiżowych miejsc w Europie. Pokoje w tym rozległym apartamencie sprawiały wrażenie, jakby należały do rodziny królewskiej, były tak oszałamiające, wszystkie z wysokimi sufitami, starannie dobranymi antykami i najwspanialszym włoskim rzemiosłem na każdym kroku. Bogactwo i elegancja zdawały się mienić z samych podłóg i tańczyć w powietrzu wokół nich.

Inwestorzy byli pod wrażeniem, jak można się było spodziewać. Palili cygara i śmiali się głośno nad resztkami ostatniego z siedmiu dań, którymi się delektowali. Ich radość zdawała się odbijać rykoszetem od mahoniowych ścian pokrytych panelami i błyszczeć z imponujących żyrandoli ze szkła Murano, które wisiały nad nimi, w pełnych przepychu czerwieniach i błękitach, i bez wątpienia znajdzie odzwierciedlenie w wielkości ich inwestycji, zgodnie z planem. To będzie kolejny sukces, Cayo wiedział bez najmniejszych wątpliwości. Więcej pieniędzy, więcej władzy dla Grupy Vila.

A jednak jedyne, na czym mógł się dziś skupić, to Drusilla.

"W porządku", rzuciła na niego na jachcie, te jej szare oczy były zarówno wściekłe, jak i coś znacznie mroczniejszego, jej usta niemalże drżały w sposób, który sprawił, że poczuł się niespokojny. Niespokojny. "Nie mam zamiaru dłużej grać z tobą w tę grę. Jeśli chcesz swoje dwa tygodnie, będziesz je miał - ale to koniec."

"Dwa tygodnie jako mój asystent lub mój pupil," powtórzył. "Nie obchodzi mnie, które."

Roześmiała się i był to pusty dźwięk. "Nienawidzę cię".

"To mnie nudzi," odpowiedział, jego spojrzenie twardo na jej. "A ponadto, czyni cię tylko jedną z wielu".

"Przez to rozumiesz, jak mniemam, cały świat?" prychnęła na niego. Jej ton, sposób w jaki stała tam z rękami w pięściach - to sprawiło, że nabrał podejrzeń.

"Sugerowałbym, żebyś zastanowiła się dwa razy, zanim spróbujesz sabotować mnie w jakimś pasywno-agresywnym pokazie w swoich ostatnich dniach ze mną, panno Bennett," ostrzegł ją, a spojrzenie, jakie wtedy na niego skierowała, powinno było go spopielić żywcem. Być może tak było. "Nie spodoba ci się rezultat".

"Proszę się nie martwić, panie Vila," powiedziała, jego imię niskie, ciemne przekleństwo, uderzające go w sposób, którego nie do końca rozumiał. "Kiedy zdecyduję się pana sabotować, nie będzie w tym nic w najmniejszym stopniu pasywnego".

Oddalała się od niego tego popołudnia, a on nie widział jej ponownie aż do następnego ranka, kiedy to pojawiła się w jego apartamencie podczas śniadania, ubrana w doskonale nie wyróżniający się rodzaj profesjonalnego ubrania, które zwykle nosiła. Żadnych obcisłych białych dżinsów, które lizałyby jej długie nogi, by go drażnić i przypominać mu, jak kiedyś zaciskały się na jego biodrach. Żadnych dzikich cygańskich włosów, które burzyłyby jego koncentrację i wdzierały się do jego snów. Usiadła na krześle z tabletem na kolanach i zapytała go, jak to robiła już tysiące razy wcześniej, bez szczególnego nacisku czy porządku dziennego, czy jego plany na dzień odbiegają od zapisanego planu.

Jakby poprzedni dzień nigdy nie miał miejsca.

Gdyby nie wiedział lepiej, pomyślał teraz, obserwując ją przez zwężone oczy, mógłby sobie niemal wyobrazić, że w ogóle nic się między nimi nie zmieniło. Że nigdy nie zrezygnowała, że nigdy nie zmusił jej do oddania mu swoich zakontraktowanych dwóch tygodni.

Że nigdy nie całowali się w ten sposób, ani nie pozwolili, by ich temperament rozgorzał, ujawniając zbyt wiele rzeczy, o których nie chciał myśleć, i zbyt wiele ciepła.

Prawie.

Dziś wieczorem wyglądała profesjonalnie i chłodno jak zawsze, a jej uroda, której nie mógł już ignorować, była godnym pozazdroszczenia akcentem jej cichej kompetencji. Miała na sobie prostą niebieską sukienkę z dopasowanym żakietem, który podkreślał jej powściągliwą i zdolną formę elegancji, jej znak rozpoznawczy. W sytuacjach takich jak ta działała jak jego prawa ręka, jego tajna broń, sprawiając wrażenie, jakby nie wygłaszał prezentacji mającej zaowocować hojnymi inwestycjami, lecz dzielił się fascynującą okazją z niedoszłymi przyjaciółmi.

Sprawiła, że wydawał się o wiele bardziej ujmujący i czarujący niż był, doszedł do wniosku w trakcie długiego wieczoru i zastanawiał się, jak to się stało, że nigdy wcześniej nie widział tego tak wyraźnie. Dała mu ten ludzki dotyk, którego tak wielu wściekłych i pokonanych rywali twierdziło, że mu brakuje.

Obserwował, jak to robiła dzisiejszego wieczoru - oświetlając starannie wybraną grupę dziesięciu inwestorów swoją uwagą, sprawiając, że mówili o sobie, pozwalając każdemu z nich poczuć się interesującym i ważnym. Wartość. Wsłuchiwała się w ich słowa, przewidywała ich pytania, uspokajała ich i śmiała się z nimi po kolei, a wszystko to w ten swój chłodny, inteligentny sposób, który wydawał się całkowicie autentyczny, a nie ckliwy. Zjedli ją.

A dzięki niej Cayo mógł po prostu być swoim bezwzględnym, skupionym sobą i nikt nie czuł się nadmiernie onieśmielony czy broniony.

Siedziała teraz na dalekim końcu bogato zastawionego stołu, ze swoim tabletem w ręku, jak zawsze, od czasu do czasu stukając w niego, gdy odpowiadała na pytania i zaspokajała różne potrzeby wszystkich wokół. Sprawiała, że wyglądało to tak łatwo. Była gładka i rzeczowa, jak gdyby było rzeczą naturalną, że francuski biznesmen zażądał masażu Reiki o drugiej nad ranem i ucieszyła ją możliwość skontaktowania się z konsjerżem w jego imieniu. Była jego chodzącym komputerem, lokajem i, jeśli Cayo był szczery, jego prawdziwym second-in-command. Inteligentna, niezawodna, a nawet godna zaufania. Powinien był zachęcić ją do odejścia od niego trzy lata temu, kiedy chciała dostać ten awans. Mogłaby już teraz prowadzić dla niego firmy. Była tak dobra.

I oczywiście dlatego tak bardzo nie chciał jej na to pozwolić.

Albo jeden powód, w każdym razie, pomyślał teraz, ciemno zniecierpliwiony sobą. Bezczynnie ściskał swój kieliszek do wina, udając, że zwraca uwagę na rozmowę, która toczyła się wokół niego. Nie żeby ktoś oczekiwał, że go oczaruje, oczywiście. Ani nawet tego, że będzie szczególnie uprzejmy. To było zadanie dla Drusilli.

Jest wspaniała, pomyślał i zignorował nagły ból, który pojawił się, gdy pomyślał, jak szybko jej nie będzie. Jak szybko będzie musiał wymyślić nowe podejście, nową grę, aby uzyskać to, czego chciał od inwestorów, bez jej zręcznego dotyku, jej cichego, prawie niewidocznego wsparcia.

I jak szybko będzie musiał zmierzyć się z tym upartym czymś w sobie, czego nie chciał przyznać: jak bardzo chciał, żeby odeszła, i z jego rosnącym podejrzeniem, że chodziło o znacznie mniejszy interes, niż to, co wygodnie mu było przyznać. Nawet przed samym sobą.

"Proszę mi zaufać, panie Peck", usłyszał, jak mówi do zadowolonego z siebie dżentelmena po swojej lewej stronie, dziedzica tego, co pozostało ze stalowej fortuny w jednym z tych mniejszych, brzydko nazwanych amerykańskich miast, sprawiając, że mężczyzna nadyma się, jakby dzieliła się z nim wielką pewnością siebie, "to jest ten rodzaj posiłku, który zmieni pańskie życie. Trzy gwiazdki Michelin, naturalnie. Zrobiłem ci rezerwację na jutro o dziewiątej".

Wyprostowała się wtedy, a jej spojrzenie spotkało się z jego spojrzeniem w dół długości stołu, ze wszystkimi inwestorami i dymem z cygar oraz skoncentrowanym bogactwem pomiędzy nimi. To było tak, jakby reszta pokoju pogrążyła się w ciemności, jakby przestała całkowicie istnieć i nie było nic poza Drusillą. Nic poza przeszywającym uderzeniem ich połączenia. I zobaczył prawdę na tej jej pięknej twarzy, którą teraz potrafił odczytać aż za dobrze. Poczuł, że go to kopie, jakby sięgnęła po resztki stołu, po resztki uczty, którą wszyscy dzielili, i po pieniądze, które wygrali, i wymierzyła złośliwy cios najbliższym tępym przedmiotem. Mocny, prosto w jego splot słoneczny.

Nienawidziła go. Nie zastanawiał się zbytnio nad tym, kiedy to powiedziała, ponieważ tak wiele osób mówiło to samo przez lata, że było to jak biały szum. Ale zaczynał wierzyć, że rzeczywiście to mówiła. I więcej, że uważa go za potwora.

Nic z tego nie było nowe. Nic z tego nie było zaskakujące. Ale to było: dobrze wiedział, że zachowywał się jak potwór.

Dobrze by było, gdyby o tym pamiętał.

Dużo później tej nocy, inwestorzy w końcu odeszli, udając się do swoich własnych rozpust, łóżek lub obu, a Cayo stwierdził, że nie może spać.

Przeszedł przez wielki pokój apartamentu, nie zauważając otaczającego go bogactwa, od obrazów, które zdobiły ściany ogromnej, przestronnej przestrzeni, po ręcznie dmuchane oprawy oświetleniowe na każdym kroku i zapierające dech w piersiach antyki porozrzucane wokół. Wypchnął się na taras, który otaczał apartament i z którego roztaczał się wspaniały widok na Mediolan. Iglice słynnego Duomo w centrum miasta przebijały się przez noc, świecąc na tle wilgotnej, chłodnej ciemności. W pogodny dzień Alpy byłyby tam w oddali, ośnieżone i piękne, a on miał fantazyjne wyobrażenie, że mógłby je wyczuć, przyglądając się im i czuwając. Ale nie widział nic poza Drusillą. Jakby go nawiedzała, a jeszcze nawet go nie opuściła.

Potwór, pomyślał ponownie, słowo na gorzkiej pętli w jego głowie. Ona uważa cię za potwora.

Nie wiedział, dlaczego to miało dla niego znaczenie. Dlaczego przeszkadzało mu to w odpoczynku. Ale był tutaj, patrząc na śpiące miasto w środku nocy.

Nie mógł przestać odtwarzać w głowie wydarzeń minionych dni i z trudem rozpoznawał siebie we własnych wspomnieniach. Gdzie była jego słynna kontrola, która sprawiała, że tytani przemysłu bali się przed nim? Gdzie był ten chłodny umysł, który zawsze prowadził go tak bezbłędnie i który sprawił, że niejeden konkurent oskarżył go o bycie bardziej maszyną niż człowiekiem? Dlaczego tak bardzo przejął się rezygnacją jednej asystentki, którą zamienił w... tego stwora, który ryczał, groził i porwał ją przez całą Europę?

To było tak, jak przewidział jego dziadek tak dawno temu, pomyślał, dawno zapomniane wspomnienie wypływające wbrew jego woli, wciąż wypełnione całym nieszczęściem i bólem młodości. Przeszedł na skraj tarasu i stanął tam, nie zwracając uwagi na wilgotne powietrze, zimno, miasto rozpościerające się przed nim. I wtedy znalazł się w czasie i w miejscu, które lubił najbardziej na świecie: w swoim domu. A dokładniej do miejsca, w którym się urodził i które opuścił osiemnaście lat później. Na dobre.

Cała wioska przewidziała, że nie dojdzie do niczego. Zrodzony z grzechu i stworzony ze wstydu - szydzili, tak często w twarz, jak i za plecami. Spójrz na jego matkę! Zobacz, jak się zachowała! Porzucona dziwka, zmuszona do spędzenia reszty swoich dni w klasztorze jako pokuty. Nikt by się nie zdziwił, gdyby jego własne życie podążyło tą samą drogą. Nikt by się nie zastanawiał, gdyby skończył tak samo zhańbiony i odrzucony jak ona, zanim zniknęła za murami klasztoru.

Nikt nie spodziewał się, że Cayo Vila będzie czymś więcej niż plamą, którą już był na imieniu swojej rodziny.

Właściwie to było wszystko, czego od niego oczekiwano. To było, cała mała wioska i jego dziadek zgadzali się, jego przeznaczenie. Jego los. To właśnie stało się z dziećmi takimi jak on, uczynionymi w hańbie i odrzuconymi przez oboje rodziców.

A jednak, mimo to, tak bardzo się starał. Jego usta wykrzywiły się teraz, wspominając te puste, bezowocne lata. Tak bardzo chciał należeć, odkąd jako mały chłopiec po raz pierwszy zrozumiał, że nie należy. Był posłuszny dziadkowi we wszystkim. Wyróżniał się w szkole. Pracował bez wytchnienia w małym rodzinnym zakładzie szewskim i nigdy nie narzekał, podczas gdy inni chłopcy w jego wieku grali w futbol i włóczyli się beztrosko. Nigdy nie walczył z tymi, którzy rzucali w jego stronę obelgi i wyzwiska - przynajmniej nigdy nie został przyłapany. Każdym swoim oddechem, słowem i czynem starał się udowodnić, że nie zasługuje na pogardę, która mu się należała. Próbował pokazać, że jest bez winy. Że należy do wioski, do swojej rodziny, pomimo tego, jak się tam znalazł.

Naprawdę wierzył, że uda mu się ich przekonać. Ten stary prąd frustracji przesunął się wtedy przez niego, jakby wciąż miał moc, by go zranić. Nie ma, powiedział sobie. Oczywiście, że nie. Do tego potrzebne byłoby serce, a on przez ponad dwadzieścia lat obywał się bez niego. Celowo.

"Spełniłem swój obowiązek" - powiedział mu dziadek rano w dniu jego osiemnastych urodzin, prawie zanim Cayo zdążył się w pełni obudzić. Jakby nie mógł dłużej czekać, tak wielki był ciężar, który nosił przez te wszystkie lata. "Ale teraz jesteś już mężczyzną i musisz sam dźwigać ciężar wstydu swojej matki".

Cayo pamiętał spojrzenie na surową twarz dziadka, tak bardzo podobną do jego własnej, światło w ciemnych oczach, gdy spotkały się z jego. To był pierwszy raz w jego życiu, kiedy widział staruszka wyglądającego na szczęśliwego.

"Ależ, abuelu" - zaczął, myśląc, że uda mu się przedstawić swoją argumentację.

"Nie jesteś moim wnukiem", powiedział starzec, z tą straszną nutą ostateczności w swoim głosie. Jego stary, skostniały podbródek uniósł się z jakąś straszną dumą. "Zrobiłem dla ciebie to, co musiałem, a teraz umywam od tego ręce. Nigdy więcej nie nazywaj mnie abuelo."

I Cayo nigdy tego nie robił. Nie kiedy zarobił swój pierwszy milion. Nie wtedy, gdy w wieku dwudziestu siedmiu lat kupił każdy kawałek nieruchomości w tej przeklętej wiosce, każdy dom i każde pole, każdy sklep i każdy budynek. Nawet wtedy, gdy stał nad łóżkiem starca w szpitalu i patrzył beznamiętnie, jak człowiek, który go wychował - jeśli tak można to nazwać - oddycha ostatni raz.

Nie było żadnego pojednania. Nie było żadnych oznak żalu, żadnych zwrotów akcji w ostatniej chwili, zanim śmierć przyszła po staruszka trzy lata temu. Cayo miał wtedy trzydzieści trzy lata i był kilkakrotnie milionerem. Posiadał więcej rzeczy niż mógł zliczyć. Mała hiszpańska wioska położona na wzgórzach Andaluzji nie była dla niego ważna.

Nie widział siebie jako jakiejkolwiek plamy na białych ścianach wioski, kiedy był wożony po ulicach w Lexusie, i bardzo wątpił, że któryś z mieszkańców pomylił go z kimś innym. Nie odważyliby się, biorąc pod uwagę, że trzymał w ręku ich życie i środki do życia. Nie uważał siebie za osobę mającą cokolwiek wspólnego z tym miejscem, z prowincją Kadyks, Andaluzją, czy nawet samą Hiszpanią. Z trudem przypominał sobie, że kiedykolwiek tam mieszkał, a tym bardziej nie czuł nic do małostkowych ludzi, którzy tak nim gardzili - a teraz byli zmuszeni nazywać go gospodarzem.

"Nie ty!" sapał jego dziadek, wynurzając się ze swojej ostatniej choroby tylko na krótko, tylko raz, aby spojrzeć na Cayo z przerażeniem. To było jakieś piętnaście lat temu. "Ay dios mio!"

"Ja" - potwierdził zimno Cayo, stojąc u stóp szpitalnego łóżka.

Stary człowiek skrzyżował się, jego ręce były splecione z artretyzmem, wątłe i drżące. Cayo był niewzruszony.

"Diabeł jest w tobie", wykrztusił ten człowiek, który dzielił z nim krew, jego głos był nikłą nicią dźwięku w cichym pokoju. "Zawsze był w tobie".

"Moje przeprosiny," powiedział Cayo. Jego głos był suchy. Prawie niedbały. Co taka mała, skurczona łuska człowieka mogła mu teraz zrobić? Wydawało się prawie jak sen, że kiedykolwiek miał siłę, by skrzywdzić Cayo. A tym bardziej, że mu się to udało. "Byłem wtedy twoim obowiązkiem, a teraz jestem twoim przekleństwem."

Jakby całkowicie się zgadzał, starzec nie wypowiedział kolejnego słowa. Znowu się tylko skrzyżował i wkrótce potem odszedł.

A Cayo nie czuł absolutnie nic.

Nie pozwalał sobie na żadne uczucia, odkąd wyszedł z tej wioski w swoje osiemnaste urodziny. Tego dnia obejrzał się za siebie. Opłakiwał to, co uważał za stracone. Czuł się. Zdradzony. Odrzucony. Wszystko to, co czuje słaby mężczyzna - chłopiec. A kiedy w końcu zebrał się w sobie i zaakceptował fakt, że był sam, że nigdy nie był nikim innym, jak tylko samotnym i nigdy już nie będzie, otrząsnął się i zamknął tę żałosną część siebie, która wciąż trzymała się tych wszystkich bezproduktywnych uczuć. Zostawił swoje serce w górskim mieście swojej młodości i nigdy nie miał powodu, by tego żałować. Lub, dla tej sprawy, zauważyć jego brak.

Więc nie czuł nic, kiedy wszedł do sali, gdzie czekała Drusilla, jej wyraz twarzy był starannie neutralny, jak przystało na osobistą asystentkę dobrze opłacaną za brak reakcji na cokolwiek w życiu jej szefa. Nie czuł nic podczas długiej drogi powrotnej do hotelu w Cadiz City, w dół od gór z ich mauretańskimi wioskami i w kierunku Costa de la Luz, jak podróż przez jego własne wspomnienia. Nie czuł nic przez resztę tej długiej nocy, chociaż manzanilla najpierw rozluźniła jego język, a później kazała mu całować Drusillę pod ścianą w wąskim pasażu na starym mieście, podnosząc ją wysoko do siebie, tak że jej nogi oplatały jego biodra, zatapiając się w miodowym cieple jej ust, jej pocałunku.

W ogóle nic.

Jej usta oczarowały go, pełne i śliskie w stosunku do jego. A to smukłe ciało, te zmysłowe krągłości, ten czarujący poślizg jej ciała względem niego. Znowu był twardy, wspominając to, jakby nadal był na tej ciemnej ulicy miasta trzy lata temu, a nie w chłodnej mediolańskiej nocy, tu, teraz. I to zdradzieckie serce, które myślał, że wyszkolił się, by wiedzieć lepiej, wybijało rytm, który sprawiał, że kwestionował rzeczy, których nie powinien. Sprawiło, że pragnął tak mocno, tak głęboko, że zaczął czuć się bardziej jak potrzeba. Wykrztusił z siebie zgryźliwe hiszpańskie przekleństwo, które nie przyniosło żadnego widocznego efektu, i potarł dłońmi twarz.

Cokolwiek to było, jakiekolwiek straszliwe szaleństwo, które opanowywało go wbrew jego woli i poza jego kontrolą, musiało się skończyć.

Madre de Dios, ale to musiało.

Dru zadrżała, gdy uderzyło w nią zimne powietrze, zaciągając mocniej wokół siebie swoją chustę i żałując, że nie ubrała się do łóżka w coś bardziej treściwego niż jedwabna piżama w kolorze szampana, którą oddany lokaj apartamentu prezydenckiego przygotował wraz ze strojem, który założyła na kolację. Od wielu godzin próbowała zasnąć. Leżała w swojej sypialni, patrząc na cały jej przepych, jakby złote i kremowe krzesła w stylu empire lub pozłacany szkarłatny szezlong były winne jej sytuacji.

Dlaczego mu uległa? Dlaczego zgodziła się pracować przez dwa tygodnie, których zażądał? Minęły dwa dni, odkąd się wycofała, a ona wciąż nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Nie w sposób zadowalający. Nie w żaden sposób, który nie sprawiłby, że znienawidziłaby siebie bardziej. W końcu poddała się i postanowiła zaczerpnąć świeżego powietrza.

Na zewnątrz noc była wilgotna. Zachmurzone niebo sprawiało, że ciemność wydawała się pełniejsza, podczas gdy światła miasta migotały delikatnie dookoła. To było piękne. Jak wszystko, czego Cayo dotykał, co robił. Jak sam Cayo. I tak samo zimne.

Została, bo to było najszybsze, najłatwiejsze rozwiązanie, a przynajmniej tak sobie wmawiała przez ostatnie dwa dni. Ucieczka od Cayo oznaczała poddanie się temu i naprawdę, co to były za dwa tygodnie? Minęło pięć lat. Dwa tygodnie przelecą, i to będzie koniec. Zrobione i zakurzone.

Problem w tym, że ona wiedziała lepiej. Na pewnym poziomie, poczuła ulgę. Jakby to było ułaskawienie. Jakby Cayo mógł się opamiętać i odkupić swoje winy...

Rozpaczała nad sobą i tą wiarą, którą w nim pokładała, tak rozpaczliwie źle ulokowaną. Naprawdę. Jak mogła ufać sobie, że będzie na tyle silna, by znów od niego odejść, skoro za pierwszym razem było to tak trudne? Co sprawiło, że myślała, że naprawdę może to zrobić za dwa tygodnie, skoro teraz zawiodła tak spektakularnie?

"Jeśli rzucisz się z takiej wysokości, myślę, że przekonasz się, że Piazza della Repubblica zapewni nieco mniejszą poduszkę niż Adriatyk," powiedział z cienia, sprawiając, że Dru podskoczyła. Przyłożyła ręce do piersi, jakby mogła zmusić serce do powstrzymania panicznego bicia. "Wszystkie konie króla i wszyscy ludzie króla, i tak dalej."

Wyglądał mrocznie i ponuro, i jakby chcąc ją oszukać, rozpraszająco, niemożliwie seksownie. Miał na sobie luksusowo wyglądający szlafrok z granatowego jedwabiu, którego nie zdążył zapiąć na rodzaj męskiej bielizny, która przylegała czarno i ciasno do akrów jego napiętych ud, przez co wyglądał jak zatrzymujące serce połączenie modelki bielizny i króla. Dru zaschło w ustach. To było jedno, kiedy pływał w swoich pięciotysięcznych garniturach. Co innego, gdy nosił to, co uchodziło za zwykły strój, a wszystko to podkreślało jego atletyzm, jego męski wdzięk. Ale to... To było coś innego.

To była fantazja, która się spełniła. Jej fantazja, w rzeczywistości. Nagle zdała sobie sprawę, że jest ledwo ubrana, że jedwabna piżama pieściła jej skórę przy każdym oddechu, że czuła się bardziej naga, niż gdyby faktycznie była nieubrana, w jakiś sposób. Poczuła, jak ogarnia ją ciepło, a potem się rozprzestrzenia, jak rumieniec przetacza się przez całe jej ciało, jak jego dotyk.

I nie miało znaczenia, jak bardzo była na niego zła, jak głupio się czuła czy jak bardzo była zdradzona. W środku nocy, na tarasie we Włoszech, Dru została zmuszona do przyznania się do faktu, że nigdy tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, jak druzgocąco atrakcyjny był Cayo, ani jak bardzo to zawsze na nią wpływało. Nawet przed tą nocą w Cadiz City.

"Nie wiedziałam, że tu jesteś," powiedziała i mogła to usłyszeć w swoim głosie, ten lekki kwik, który ją zdradził. To wszystko, ale wykrzyczała rzeczy, których nie chciała przyznać przed sobą i z pewnością nie chciała, żeby on wiedział. Jak bardzo się dla niego rozpływała, nawet teraz. Jak bolały ją wszystkie miejsca, w których pragnęła, by dotykał ją tymi zdolnymi rękami, tymi trudnymi, uzależniającymi ustami. Jej usta, jej piersi. I ten głód między jej udami.

Zupełnie jakby ciemność, albo późna godzina sprawiły, że nie mogła już dłużej okłamywać samej siebie.

Przechylił głowę bardzo lekko na bok, gdy się zbliżył, studiując jej twarz. Podczas kolacji był jeszcze zimniejszy i bardziej zdystansowany niż zwykle, co skłoniło Dru do prawdziwego zakwestionowania jej zdrowego rozsądku i szacunku do samej siebie, gdy odkryła, że martwi się o niego. Co to o niej mówiło, że nawet teraz, uprowadzona, zastraszona i przymuszona, poświęcała czas na sprawiedliwe oburzenie, by martwić się o człowieka, który zrobił jej te wszystkie rzeczy? Dla niej?

Nic dobrego, wiedziała. Nic zdrowego. Nic dziwnego, że nie mogła spać.

"Oto znów jesteśmy w ciemności" - powiedział, z ciekawą nutą w tym swoim głębokim głosie. Jego twarz była jeszcze bardziej zacięta w cieniu, prawie w ogóle nie oświetlona przez światło rozlewające się z wnętrza, ale mimo to ciemny bursztyn jego oczu zdawał się ją przeszywać.

Nie wiedziała, co miał na myśli. Czuła, jak jego słowa rezonują w niej, a niesamowity ból, który za nimi podążał, sprawił, że rozpaczała, iż kiedykolwiek naprawdę opuści tego człowieka, kiedykolwiek naprawdę go przeżyje.

"Nie chciałam panu przeszkadzać, panie Vila." Ale jej głos był poszarpanym zgrzytem i to ją zdradziło. Powiedziała mu wszystko, była tego pewna. Wściekłe, wyczerpane łzy zalały jej oczy, zawstydzając ją tak samo, jak ją rozwścieczyły. Zamrugała je z powrotem, ciesząc się z pretekstu, by odwrócić od niego wzrok.

Sięgnął po nią i dotknął jej, jego ręka była twarda i ciepła na jej ramieniu. Dru zamarła, bojąc się nagle spotkać jego spojrzenie. Bała się, że zobaczy całe zamieszanie, przyciąganie i ból, które tak desperacko chciała ukryć. Zamiast tego udawała, że bardzo interesują ją jej włosy, a w zasadzie kucyk, w który je związała, a następnie przeciągnęła na bok i za ramię. Przejechała po nich rękami, nerwowo. Ale on tylko przesunął dłoń, by samemu owinąć palce wokół ich długości, pociągając delikatnie za jedwabistą długość, przechylając jej głowę tak, by była zwrócona w jego stronę, zanim puścił.

Coś ostrego i na tyle bliskiego słodyczy przeszyło ją wtedy na wylot, odbierając jej oddech. Może to był tylko sen. Może to było nic innego jak kolejny z tych snów o Cayo, z których budziła się w takiej panice w swojej maleńkiej kawalerce, sapiąc głośno, podczas gdy jej ciało bolało, samotna, sfrustrowana i dzika z tyloma emocjami, których nigdy nie mogła uwolnić.

Ale ona wiedziała lepiej.

"Powiedz mi", powiedział, jego głos niski i nadal tak potężny, wypełniając ją, sprawiając, że jej determinacja i determinacja czują się o wiele zbyt kruche, o wiele zbyt plastyczne. Czyniąc ją pragnieniem, aby mogła po prostu być na niego zła i pozostać w ten sposób. "Dlaczego naprawdę chcesz mnie zostawić?"

Nie rzucił go w nią. Zapytał. To i otaczająca ich wilgotna noc sprawiły, że było inaczej, jakoś. Sprawiły, że spojrzała na niego tak, jakby tutaj, w najgłębszej części nocy, mógł być na tyle bliski człowiekowi, za którego go uważała, że faktycznie może powiedzieć mu część prawdy.

Ale zamrugała ponownie, a żar w jej oczach przypomniał jej, kim naprawdę był.

"Dlaczego jesteś tak zdecydowany, że powinnam zostać?" zapytała cicho. "Myślisz o mnie tak mało. Uważasz, że nie nadaję się do niczego poza pozycją twojego asystenta na zawsze".

Jego twarde usta drgnęły, choć nie był to uśmiech. "Są tacy, którzy zabiliby za ten przywilej".

Był tak blisko, czysta męska poezja jego pięknego torsu tuż obok i pozornie nieprzepuszczalna dla chłodu, i to było zdumiewająco trudne dla Dru, by utrzymać swoją uwagę tam, gdzie należało.

A fakt, że nadal nie mogła kontrolować swojej reakcji na niego - że była ona teraz tak potężna, jak była przez cały czas, jak trzy lata temu - sprawił, że zadrżała, jakby jej ciało nie mogło dłużej udawać, że nie jest pod wpływem. Jak inaczej miałaby zniszczyć siebie, zastanawiała się wtedy w pewnej udręce, zanim to się stanie? Jak inaczej poświęciłaby to, co miało dla niej znaczenie, samą siebie, na ołtarzu tego człowieka?

"Zakładam, że to była kara?" Przeszukała jego twarz, jej serce runęło, gdy zobaczyła to, co zawsze widziała i nic więcej. Ta jego nieubłagana bezwzględność, ta zadziorna uroda. Tak nieosiągalne jak gwiazdy nad nią, skryte dziś wieczorem przez chmury.

Zmarszczył brwi. "Dlaczego miałbym cię ukarać?"

Poczuła, że jej brwi unoszą się w niedowierzaniu. "Kadyks. Oczywiście."

Wydał z siebie niecierpliwy odgłos.

"Z pewnością mamy wystarczająco dużo do omówienia bez przywoływania każdego ostatniego ducha," powiedział, ale w jego głosie znów pojawiła się ta dziwna nuta. Jakby sam sobie nie wierzył.

"Tylko jeden duch." Jej oczy nigdy nie opuściły jego. "To był jeden mały pocałunek, nie zgodziliśmy się? A jednak ukarałeś mnie za to".

"Nie bądź absurdalny".

"Ukarałeś mnie," powtórzyła, stanowczo, pomimo drapiącej w głosie rysy, którą mogła usłyszeć. "I to ty to zacząłeś".

Zrobił coś więcej niż rozpoczęcie. Zapalił ich oboje, podpalił ich. Obejmował ją ramieniem, a ona była przyjemnie wypełniona tortitas de camarones i calamares en su tinta, hiszpańską sherry i upojną świadomością, że po dwóch latach pracy dla niego, Cayo w końcu pokazał jej, że jest w nim coś więcej niż jego bezwzględne żądania, jego styl robienia interesów bez ryzyka. Poczuła nutę jego drogiego zapachu, jak skóra i przyprawy, poczuła niesamowite, twarde ciepło, które emanowało z jego skóry pod ubraniem, i ta kombinacja sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Czuła się dla niego i tej rozdzierającej serce sceny z jego dziadkiem. Bolało ją to, przez co przeszedł, co mu to zrobiło. Rozmawiał z nią tamtej nocy, naprawdę z nią rozmawiał, jakby oboje byli po prostu ludźmi. Jakby było w nich coś więcej niż role, które odgrywali, obowiązki, które wykonywali.

To było magiczne.

A potem Cayo ją obrócił, opierając ją o najbliższą ścianę. Wydawało się, że eksploduje w nim, jakby czekała dokładnie na ten moment. Wymamrotał słowa, których nie rozumiała, a potem jego usta znalazły się na jej ustach, tak bezkompromisowo jak wszystko inne, co robił. Cały ten ogień, cała ta potrzeba, przetoczyła się przez nią jak burza, a ona się zatraciła. Straciła głowę. Była śliska, oszołomiona i przerażająco poprawna i znalazła się owinięta wokół niego, jej nogi wokół jego bioder, kiedy dociskał to cudowne ciało do jej, jego usta plądrujące jej, biorąc i biorąc i biorąc-.

To nie dawało jej spać w nocy. Wciąż.

"Nie było żadnej kary." Niski głos Cayo zatrzasnął Dru z powrotem w teraźniejszości.

Jego bystre oczy sondowały ją w ciemności, jakby mógł zajrzeć prosto do jej pamięci, jakby wiedział dokładnie, co jej to zrobiło nawet w odległości trzech lat. Jakby czuł to samo ciepło, tę samą tęsknotę.

Jakby i on żałował, że nie przerwano im spotkania trzy lata temu.

Roześmiana grupa nieznajomych w dalszej części chodnika zbliżyła się. Postawił ją na nogi, delikatnie. Prawie zbyt delikatnie. Wpatrywali się w siebie, oboje ciężko oddychali, oboje byli oszołomieni, a potem poszli dalej do hotelu, gdzie rozstali się bez słowa w holu przed swoimi pokojami.

I nigdy więcej o tym nie rozmawiali.

"Więc dlaczego...?"

Zgrabił rękę przez włosy. "Nie chciałem, żebyś odeszła", powiedział, jego głos był szorstki. "Nie było żadnego ukrytego planu. Mówiłem ci, że nie lubię się dzielić." Wydmuchał oddech, a kiedy znów się odezwał, było to z krawędzią. "Jesteś integralną częścią tego, co robię. Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę."

Potrząsnęła głową, nie mogąc tego przetworzyć. Jego warstwy. To, co wiedziała, że miał na myśli i, trudniejsze do zniesienia, to, co tak desperacko chciała, żeby miał na myśli zamiast tego. Mówił o pracy, przypomniała sobie zawzięcie, nawet gdy patrzył na nią z tym ogniem w swoich ciemnych, bursztynowych oczach. Zawsze mówił o pracy. Dla Cayo nie istniało nic innego. Dlaczego nie mogła się z tym pogodzić?

To było zbyt wiele. To bolało.

"Czego się tak boisz?" zapytała, zanim zdążyła się lepiej zastanowić. Zanim zdążyła zadać sobie pytanie, czy chce usłyszeć odpowiedź. "Dlaczego nie możesz po prostu przyznać się do tego, co zrobiłeś?".

Zgarbił się na nią, a ona myślała, że może coś trzasnąć z powrotem na nią, ale nie zrobił tego. Przez chwilę wyglądał na rozdartego, niemal torturowanego, jakkolwiek mało sensowne to było. Miasto było wokół nich tak ciche, jakby byli jedynymi żywymi ludźmi na świecie, a Dru przygryzła dolną wargę, jakby ta najmniejsza nutka bólu mogła utrzymać ją w ryzach - i powstrzymać od mówienia rzeczy, o których wiedziała, że nie powinna.

Tym razem, kiedy sięgnął po nią, użył grzbietu dłoni i z bolesną delikatnością przejechał po jej policzku, miękkim i niemożliwie lekkim, wysyłając nutę ognia przeszywającą ją jak najsłabszy pocałunek, aż następny oddech Dru poczuł się jak szloch.

"Jest ci zimno", powiedział, znów tym gruchoczącym głosem. Tym obcym głosem, który mimo wszystko sprawiał, że czuła się słabo.

I było jej chłodno, to była prawda. Drżała lekko. Niekontrolowanie.

Gdyby chciał myśleć, że to przez zimno, nie kłóciłaby się.

"Prześpij się" - nakazał jej, jego oczy były zbyt ciemne, usta zbyt ponure.

A kiedy ją tam zostawił, roztrzęsioną i na skraju kolejnych łez, które ledwo rozumiała, jej umysł wirował tak samo dziko, jak tak dawno temu w Kadyksie, poczuła się niemal tak, jakby mimo wszystko to się jej przyśniło.

Prawie.




Rozdział 5

ROZDZIAŁ PIĽTY

CAYO był w felernym nastroju. Popijał swoje espresso, tak ostre i czarne jak jego aktualny nastrój, i wpatrywał się w Drusillę ponad jego blatem, gdy ta pojawiła się przy śniadaniu następnego ranka.

To, co zostało z nocy, spędził na wypędzaniu z głowy duchów swojej przeszłości i poniósł sromotną porażkę. Teraz, w jasnym świetle poranka, w bogactwie wielkiego pokoju apartamentu jak aureola wokół niej, Drusilla wyglądała jak zwykle, elegancko i profesjonalnie, a on uznał to za głęboko irytujące. Nie było już tej kobiety, której nie mógł powstrzymać przed dotknięciem w ciemności na tarasie, jej włosów w tym wszechobecnym, ulubionym przez nią skręcie i tak miękkich na jej ramieniu, zawiniętych jak słodko pachnący prezent w jedwab i miękki kaszmir. Odeszła, jakby nie była niczym więcej niż szczególnie nawiedzającym go snem.

A on nadal jej pragnął. Wtedy. Teraz. W jakimkolwiek wcieleniu, które mu przedstawiła.

"Jedziemy na Bora Bora," Cayo ogłosił bez wstępu. "Niech lokaj zamówi ci odpowiednią garderobę".

Mógłby spanikować, pomyślał z czymś na kształt czarnego humoru, gdyby wiedział jak. Gdyby kiedykolwiek wcześniej doświadczył czegoś tak konfundującego. Tak jak było, tylko patrzył, jak szła w jego stronę i wmawiał sobie, że uderzające pragnienie, które go zalewało, było niczym więcej niż urazą. Brak snu. Wszystko poza tym, co wiedział, że to jest.

Zatrzymała się, zanim z wdziękiem opadła na miejsce naprzeciwko niego przy małym stoliku przy oknach, gdzie brał swoje śniadanie, i zobaczył, jak cały szereg emocji, których nie potrafił do końca zidentyfikować, przebiega przez jej twarz w jednej chwili, zanim wygładziła je do swojej zwyczajowej neutralności.

To też go zirytowało.

"Czy coś się stało z Vila Resort tam, który wymaga twojej osobistej uwagi?" zapytała, jej głos tak spokojny i niezakłócony, jak reszta jej - jak gdyby ostatniej nocy nie brzmiała tak nierówna, tak łamliwe. Jakby nie mówiła do niego tak, jak do architekta swojej rozpaczy. Jakby nie dotknął jej w ten sposób, jakby była delikatna. Cenna, nawet.

Czego się tak boisz? usłyszał jej ponowne pytanie i sprawiło ono, że coś wewnątrz niego jakby rozdarło się na pół.

"To część grupy Vila," odpowiedział głosem, któremu daleko do grzeczności. "To wszystko wymaga mojej osobistej uwagi".

Jej zbyt świadome szare oczy spotkały się z jego, zatrzymały na chwilę, po czym opadły na tablet, który położyła na stole przed sobą. Uśmiechnęła się, gdy personel postawił przed nią duży srebrny dzbanek z herbatą, i odrzuciła ofertę jedzenia. I z jakiegoś powodu, jej milczenie poczuło się jak nagana.

"Wyjeżdżamy dziś wieczorem", powiedział, jego ton wciąż był uszczypliwy, choć wyraźnie bardziej uprzejmy niż wcześniej. Nie wiedział, dlaczego odpowiedział potulnie, zamiast tak, jak wolałby, co wiązało się z zaciągnięciem jej w ramiona i uporaniem się z całym tym seksualnym napięciem raz na zawsze. Bez względu na to, co ona o nim myślała - lub co on myślał o sobie, dla tej sprawy. "Potraktuj to jako mój prezent dla ciebie za twoje lata służby, jeśli musisz."

Coś znów rozbłysło w jej spojrzeniu, po czym zniknęło za tą gładką, spokojną ścianą, którą odkrył, że lubi coraz mniej, im dłużej na nią patrzył. Zastanawiał się, czy utrzymanie tego uprzejmego, profesjonalnego forniru było dla niej równie trudne, jak dla niego utrzymanie rąk z dala od niej.

Raczej w to wątpił.

"Czy ten 'prezent' będzie się liczył jako część moich końcowych dwóch tygodni?" zapytała lekko, choć gdy jej spojrzenie spotkało się z jego spojrzeniem, to podpowiadało stal. "Ponieważ to cały czas, jaki panu pozostał, panie Vila. Niezależnie od tego, co zdecyduje się pan z nim zrobić".

"Powiedziałaś, że to jest miejsce, do którego chcesz iść," przypomniał jej, wściekły - na nią za nie przyjęcie tego, co niechętnie przyznał, że było gałązką oliwną, i na siebie za zaoferowanie jej w pierwszej kolejności. Ale coś w sposobie, w jaki patrzyła na niego ostatniej nocy, wryło się głęboko w jego skórę. Czuł to teraz, jak niemożliwe swędzenie.

"Tak," zgodziła się miękko. "Chcę pojechać na Bora Bora". Podniosła jedno delikatne ramię, a potem pozwoliła mu opaść. "Nigdy nie powiedziałam, że chcę jechać z tobą".

To siedziało tam między nimi.

Nie było żadnego powodu, rozumował Cayo, żeby poczuł się jak policzek, kiedy widział wyraźnie, że ona była tylko szczera. Już wiedział, co o nim myślała. Czyż nie zadała sobie tyle trudu, by się o tym upewnić? Bez względu na to, jak różnie mogło to wyglądać w ciemności ostatniej nocy? Nie powinien być zaskoczony, jeśli to właśnie było to dziwne uczucie. Nie był.

"Życie," powiedział po chwili, jego akcent grubszy niż powinien, prawie jakby jego temperament był wysoki, co nie było w najmniejszym stopniu racjonalne, "polega na kompromisie".

"Naprawdę?" zapytała. Jej oczy wyszukały jego, a ona wyglądała gdzieś pomiędzy rozbawieniem a autentycznym zdumieniem, co w jakiś sposób pogorszyło sprawę. "Skąd miałabyś wiedzieć?"

Cayo wyrzucił z powrotem resztę swojego espresso i uznał, że jest zmęczony, to wszystko. Nie było żadnego głębszego powodu dla żadnej z tych rzeczy. Jak mógłby być? Nie spał. To dlatego miał taki mętlik w głowie. Dlaczego nie potrafił uporządkować własnych myśli, własnych motywacji. Ani nawet własnych reakcji.

"Trudno mi prześledzić wszystkie twoje oskarżenia" - powiedział po chwili, jego ton był suchy. Prawie konwersacyjny. "Uważasz, że jestem socjopatą, a jednak wczoraj wieczorem powiedziałeś mi, że jestem również bojaźliwy. Dziś nieobce mi są kompromisy. Wcześniej byłem Godzillą, czyż nie?". Był zafascynowany kolorem, który wzrósł w jej policzkach, a potem równie zaintrygowany sposobem, w jaki zmiażdżyła ramiona, jakby wytrzymując atak. "Myślę, że rozumiem pani znaczenie, panno Bennett. Jestem potworem nie mającym sobie równych".

Potworem. To tylko słowo, powiedział sobie wtedy, bo zdawało się odbijać w nim twardym echem, przypominając sobie tę pobieloną wioskę wysoko w hiszpańskich górach, surową przyjemność dziadka w dniu jego osiemnastych urodzin. To tylko słowo. Nic nie znaczy.

"Jesteś człowiekiem, który zakłada, że jego wola jest wystarczającym pozwoleniem na robienie wszystkiego, co mu się podoba" - powiedziała Drusilla powoli, jakby uważnie rozważała każde słowo.

"Nie ma żadnych konsekwencji za rzeczy, które robisz." Sięgnęła po swoją herbatę i nalała strumień gorącego płynu do delikatnej filiżanki przed nią. Jej spojrzenie przeleciało do jego, a potem w dal. "Nigdy nie przyszłoby ci do głowy, żeby się tym przejmować".

Chciał ją dotknąć z nowym rodzajem furii, tak intensywne było jego pragnienie, by poczuć jej skórę na swojej. Wziąć te jej usta i nauczyć się ich, posiąść je, uczynić swoimi. Pójść za nią na najbliższą płaską powierzchnię i zatracić się w niej, w końcu.

Ale nie zrobił nic takiego. Trzymał się swojej kontroli za pomocą najsłabszej, najcieńszej nitki. Znowu.

"Oczywiście, że nie", powiedział chłodno, jakby nic nie parowało w powietrzu między nimi, jakby nie było żadnego napięcia, żadnego pragnienia, żadnej potrzeby. Sięgnął po Financial Times złożony obok talerza i wmawiał sobie, że odrzuca ją tak, jak zawsze wcześniej, bez zastanowienia. Bez najmniejszej troski, tak jak oskarżał. "Za to właśnie ci płacę".

To była wyjątkowo długa podróż.

Nie chciałem, żebyś odeszła, powiedział.

Dru nie mogła przestać odtwarzać tego w swojej głowie, raz za razem. Zajęła się pakowaniem, dostarczaniem odpowiednich ubrań dla Cayo z mediolańskich atelier, które preferował, i własnymi pospiesznymi wyborami z La Rinascente, głównego domu towarowego w mieście, ledwie rzut kamieniem od Duomo. Wysłała mnóstwo maili, wykonała serię telefonów w ciągu dnia i wykonała zwykłe obowiązki związane z jej pracą, przyzwyczajona do wykonywania jej gdziekolwiek się znalazła.

Ale nie mogła pozbyć się z pamięci wczorajszego wieczoru. Chłód powietrza, ciemność i jego dłoń tak miękka na jej policzku. Ta burza w jego północnym spojrzeniu, która też przez nią przeszła. I nadal tak było. Dlaczego kilka cichych słów i kilka dotknięć miało tak na nią wpłynąć? Dlaczego miała czuć się tak, jakby wszystko było inaczej, skoro wydawało się, że nic się nie zmieniło?

Wsiedli na pokład jednego z odrzutowców Cayo w Mediolanie późnym wieczorem, a Dru udała się do swojej zwykłej sypialni. Rozciągnęła się na łóżku i ośmieliła się nie pozwolić sobie na poddanie się zawirowaniom wewnątrz siebie, nie kiedy do przeżycia była jeszcze reszta jej dwóch tygodni. Nie mogła pozwolić sobie na pęknięcie tak szybko. Nigdy by tego nie przeżyła.

Kiedy obudziła się kilka godzin później, po prostu poszli do pracy, jakby znajdowali się w londyńskiej siedzibie Vila Group, a nie w samolocie zmierzającym na drugą stronę planety. Siedziała tuż przy nim, w strefie wydzielonej dla biznesu. Ustawiała w kolejce jego telefony, zajmując się wieloma szczegółami każdego z nich, przedstawiając mu niezbędne dokumenty i materiały pomocnicze, których potrzebował, i przypominając mu o wszystkim, o czym mógł zapomnieć lub przeoczyć w miarę trwania rozmów. Przygotowywała różnych ludzi, którzy dzwonili, ostrzegając ich o zmiennych nastrojach Cayo i często sugerując sposoby ich zwalczania. Pomiędzy rozmowami omawiali różne strategie, które należało zastosować, lub różne podejścia, które należało przyjąć, aby poradzić sobie z każdym nowym problemem lub osobą.

"Jestem zmęczony jego gierkami", powiedział Cayo o jednym zbuntowanym członku zarządu w pewnym momencie, grabiąc ręce przez włosy w wzburzeniu. "Chcę go wykończyć".

"To jedno podejście." Dru usunął z przed siebie stos dokumentów i zastąpił je innym, większym stosem. "Innym może być po prostu praca wokół niego w sposób, w jaki zrobiłeś to z projektem Argentyna w zeszłym roku. Odizolować go. Z kim będzie wtedy grał w swoje gierki?"

Cayo patrzył na nią przez chwilę, aprobujący błysk w jego ciemnym spojrzeniu, który nie powinien sprawić jej tyle przyjemności.

"Z kim w istocie?" zapytał miękko.

Dru zadbała o to, by jego kawa była zawsze gorąca i dostosowana do jego gustu, i nalegała, by zjadł coś treściwego po pewnym czasie, po prostu podając mu posiłek, jeśli odmówił odejścia od pracy. Kiedy jego głos nabierał tej szczególnie lodowatej krawędzi, która zwiastowała tylko złe samopoczucie, spokojnie sugerowała mu, by udał się do głównego apartamentu i albo odpoczął, albo wypracował swój temperament na sprzęcie do ćwiczeń, który wszędzie z nim latał. Była na szczycie ich planów podróży, zbyt; upewniając się, że nie było najmniejszej szansy, że Cayo Vila powinien znaleźć się niewygodne w jakikolwiek mały sposób, bez względu na to, gdzie był na świecie lub co musiał zrobić. Wszystko to robiła już milion razy.

Ale to nie było to samo.

Coś naprawdę zmieniło się ostatniej nocy i przenikało nawet ich najprostsze wymiany zdań. Samo powietrze między nimi wydawało się elektryczne, naładowane. Jej ręka dotknęła jego i oboje zamarli. Podniosła wzrok znad swojego tabletu i zobaczyła, że on ją obserwuje, z wyczekującym wyrazem w tych jego ciemnych oczach, w których złoto lśniło w sposób, którego nie znała. Ale czuła to. W jej piersiach, głęboko w brzuchu. W kończynach, które były dziś zbyt ciężkie, w oddechu, którego nie mogła złapać.

To sprawiało, że się dziwiła. Sprawiło, że było jej za gorąco, za bardzo drżała, była zbyt świadoma. Sprawiło, że zapragnęła - ponownie, na nowo - tego, czego nigdy nie mogła mieć.

Po siedemnastu godzinach prawie dwudziestoczterogodzinnej podróży, plus przerwy na tankowanie, przepracowali mniej więcej dziewięć z nich. Dru wiedziała, że to ledwie pół dnia pracy w książce Cayo. Zrobili sobie przerwę, siedząc we wspólnej części samolotu. Dru popijała wodę i wiedziała lepiej, niż pytać, dlaczego Cayo obserwował ją z tym nowym, niepokojącym światłem w oczach. Ciemnym i rozważającym, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. Jakby ta dziwna, przypominająca sen rozmowa na tarasie w Mediolanie naprawdę przesunęła między nimi coś fundamentalnego. To, była pewna, było powodem, dla którego czuła się niemal wodnista, nietrwała. Potrzebna i zdyszana. Nie potrafiła myśleć o niczym innym niż o Cayo, na wszystkie sposoby, na jakie nie powinna.

"Dlaczego Bora Bora?" zapytał. "Kiedy zaproponowałem ci wakacje, założyłem, że pojedziesz do Hiszpanii. Portugalia, być może. To wydaje się czymś w rodzaju zasięgu".

Dru przetoczyła butelkę z wodą między dłońmi, pozwalając, by zimne szkło ją uspokoiło, pozwalając, by dźwięk silników obmył ją jak biały szum.

"Dlaczego nie Bora Bora?" zapytała lekko. "Jeśli praca dla ciebie nie nauczyła mnie niczego innego, to tego, żeby we wszystkim wymagać tego, co najlepsze".

"W rzeczy samej." Jakiś ogień rozbłysnął tam, w tym złotym topazowym spojrzeniu, i przez chwilę nie mogła odwrócić wzroku. Potem jego usta wykrzywiły się w twardy rodzaj uśmiechu, sardonicznego i lekko rozbawionego. "Z przyjemnością odkrywam, że traktujesz indolencję tak poważnie, jak wszystko inne".

"Być może wszystko, czego chcę od życia, to siedzieć pod palmą i patrzeć na morze," powiedziała, choć sama myśl była słabo denerwująca, jakoś.

"I być wyczekiwaną na rękach i nogach?" zapytał, z nutą w głosie, której nie potrafiła rozszyfrować.

Pomyślała o prochach Dominika, zapakowanych w puszkę, która pełniła funkcję urny i stała na środku jej półki w Londynie. I o obietnicach, które złożyła, jemu i sobie. Że pozwoli mu odejść na wiatr, na wodę. Przynajmniej mogła uczcić człowieka, którym mógł być, gdyby dokonał innych wyborów lub był silniejszy wobec swoich własnych demonów. I wiedziała, że ona też tego potrzebuje. Zamknięcie. Ceremonii. Sposób, by odpuścić, raz na zawsze.

"Coś w tym stylu", powiedziała teraz, nie spotykając się z oczami Cayo.

Nie wierzył jej. Widziała to w sposobie, w jaki przesunął się w swoim głębokim skórzanym fotelu, jak zgarnął te gęste, czarne włosy z powrotem z brwi.

"Jaka rozpusta." To było szyderstwo. I uderzyła mocno, choć powinna być na niego odporna.

"Takie rzeczy pozostawiam panu, panie Vila" - trzasnęła.

Nierozsądnie.

Wszystko wydawało się napięte. Nie było powietrza, nie było dźwięku. Dru miała paniczne poczucie, że samolot spadł z nieba - ale nie, Cayo nie poruszył żadnym mięśniem, to było tylko w jej głowie. Czuła, jak jej serce mocno uderza o klatkę piersiową, a potem zwalnia i nie mogła oderwać wzroku od niego, od tych jego twardych ust, których nie mogła udawać, że nie pożąda. Od tego niebezpiecznego światła w jego oczach, gdy wpatrywał się w nią.

"Czy to wyzwanie, panno Bennett?" zapytał miękko, ten głos przetaczał się przez nią, zmieniając całą tę potrzebę w ból, natarczywy i słodki, palący ją od środka. Jego okrutne usta przesunęły się w twardy uśmiech, a ona poczuła to jak pieszczotę. "Postaram się spełnić twoje fantazje".

Czy on wiedział? Dru poczuła, że się rumieni. Czy wiedział, co nie pozwalało jej zasnąć, co ją dręczyło, co widziała aż nazbyt wyraźnie nawet teraz - to pyszne połączenie tego, co wydarzyło się w Kadyksie i na jachcie, i tego, co wyobrażała sobie jako następne -...

"Ale najpierw," kontynuował tym jedwabistym, niezwykle niebezpiecznym tonem, jego spojrzenie zwęziło się na jej, nawet gdy ponownie gestykulował w stronę swojego telefonu, "zamknijmy tę transakcję na Tajwanie".

Dru czuła się przytłoczona i trochę oszołomiona jet lagiem, nie wspominając o jej własnej, zbyt bujnej wyobraźni, kiedy w końcu dotarli do miejsca, które jak przypuszczała było Bora Bora, ale które mogło być gdziekolwiek, o ile była w stanie rozeznać się w gęstej, ciężkiej ciemności.

Helikopter, którym przylecieli po lądowaniu na Tahiti, wylądował na małym polu oświetlonym wysokimi pochodniami tiki. Noc była bliska i ciepła, duszna przy jej skórze. Czuła zapach morza i głęboką zieleń dzikich, pachnących roślin. Słodycz kwiatów unosiła się ciężko, jak perfumy na tle ciemności, a kiedy odchyliła głowę do tyłu, by obserwować odlatujący helikopter, musiała stłumić łkanie na widok blasku gwiazd, które tłoczyły się na nocnym niebie. Ryk helikoptera zamarł, pozostawiając za sobą jedynie głęboki tropikalny szum. Wydawało się, że strzela do jej duszy.

"Chodź", Cayo rozkazał jej niecierpliwie i odszedł.

Z ciemności wyłonili się tragarze, którzy zajęli się torbami, a Dru podążyła za Cayo drewnianym chodnikiem, oświetlonym kolejnymi pochodniami i otoczonym ze wszystkich stron bujną roślinnością. Nawet w ciemności Dru mogła aż poczuć smak buchającej dookoła dżungli. Cayo był przed nią, jego długie nogi zjadały dystans i zanim się zorientowała, spieszyła się - dopasowując swój krok do jego kroku, tak jak zawsze to robiła.

Tak jak pies na smyczy, którym groził, że ją zrobi, zauważył mały głosik wewnątrz niej. Strząsnęła go z siebie.

Cayo zatrzymał się, idąc przed dużym domem w stylu polinezyjskim, z wysokimi, łukowatymi dachami i szerokimi, otwartymi oknami, które ciągnęły się wzdłuż i wszerz ścian, wyposażonymi w odsuwane okiennice i niezakłócone widoki.

A po drugiej stronie przejścia była woda. Nic tylko ciemna woda, delikatnie ocierająca się o brzeg, a w oddali rozproszone światła. Świt nadchodził, rozjaśniając atramentową noc. Dru mogła dostrzec górę przed sobą, na własnej wyspie po drugiej stronie wody, czarną i wysoką.

"To jest willa," powiedział Cayo.

Spojrzał na nią, gdy zbliżyła się do niego, jego bezwzględna twarz złagodniała, w jakiś sposób, przez miękką tropikalną ciemność. A może była tylko fanaberią. Światła pochodni otaczały ich aureolą złotego światła i w jakiś sposób sprawiały wrażenie, jakby stali jeszcze bliżej siebie, niż byli. Jakby na świecie nie było nic innego poza nimi dwoma, dryfującymi w całej tej bujności.

"Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek opuściłbyś takie miejsce," powiedziała, próbując przenieść uwagę z powrotem na miejsce. Z dala od ich dwójki. Uśmiechnęła się, ale podejrzewała, że wyglądało to tak samo nerwowo, tak samo niepokojąco, jak ona się czuła. Mimo to, naciskała dalej. "Ale może potrzeba innego rodzaju wyobraźni, by podbić świat z tego odległego, małego jego zakątka".

I nagle był zbyt blisko, choć nie widziała, żeby się ruszał. Był zbyt blisko, by Dru mogła oddychać, zbyt blisko, by mogła zrobić cokolwiek innego, niż zatracić się w niebezpiecznym bursztynie jego spojrzenia.

Jej puls szalał pod skórą. W ustach zrobiło jej się sucho. I poczuła ten długi, niski ból między nogami.

Jego twarde spojrzenie zderzyło się z jej spojrzeniem, jakby chciał ją tam zatrzymać swoją siłą. I na pewno Dru odkryła, że nie może się ruszyć.

"Nie mów do mnie, jakbym był kolejnym z tych inwestorów," powiedział zaciekle. Niemal ze złością. "Nie oczekuj, że będę tańczyć do twojej melodii tylko dlatego, że nawiązujesz trochę koktajlowej rozmowy".

Miał rację, robiła dokładnie to - i nienawidziła tego, że widział to tak wyraźnie. Że widział ją. Zawsze myślała, że tego chce, ale prawda o tym ją przerażała. Jej zadaniem było odczytanie go, a nie na odwrót. Nigdy na odwrót!

"Przepraszam", odgryzła się. "Nie będę więcej wytykać ci braku wyobraźni".

Nie odezwał się. Sięgnął tylko i przeciągnął kciukiem po jej wargach, sprawdzając ich kształt, i nie był to delikatny dotyk, pieszczota kochanka. To był ostry, niezaprzeczalnie seksualny. Gdyby nie wiedziała lepiej, gdyby to nie było niemożliwe i nie do pomyślenia, Dru powiedziałaby, że on stawia na swoim. Odcisnął na niej swój dotyk, tak jak mógłby oznakować bydło lub wytłoczyć logo na produkcie. Pozostawiając swój ślad.

Powinna była odepchnąć jego rękę. Zamiast tego, spaliła się. Długo, powoli i głęboko.

Tak jak zawsze to robiła. Sposób, w jaki zawsze będzie.

"Uwierz mi", powiedział, a jego głos był tak miękki i wciąż tak wymagający. Tak pochłaniający. Nić dźwięku w parnej nocy, otoczona migoczącym złotym światłem i dzikim, obezwładniającym staccato bicia jej własnego serca. "Moja wyobraźnia staje się bardziej żywa z godziny na godzinę".

Usta Dru czuły się jakby płonęły, a ona mogła czuć jego dotyk w całym swoim ciele, płynący przez jej żyły, nawet po tym jak opuścił rękę i odsunął się. Jej serce nie przestało szaleńczo bić. Jej usta wciąż były tak suche, a żołądek w węźle. Czuła go wszędzie. I przez długą chwilę tylko na nią patrzył, jego ciemne oczy były gorące i bystre, a okrutne usta beznamiętne.

I nawet to poczuła jak dotyk, i z tym samym skutkiem.

Cayo odwrócił się wtedy, by powitać uśmiechniętego mężczyznę, który podszedł do nich, z wnętrza willi, o której Dru zdała sobie sprawę, że zupełnie zapomniała. Kiedy spojrzał na nią z powrotem, jego spojrzenie było zbyt ciemne, by je odczytać.

Nie chciałem, żebyś wyjeżdżała, powiedział na tarasie w Mediolanie, teraz pół świata stąd. I wciąż to brzmiało w niej, przez nią, jak dzwon. Nadal nie chcę.

Chciała, żeby to coś znaczyło. Chciała. I wciąż czuła, jak jego dotyk przesuwa się po niej, czyniąc ją swoją tak pewnie, jakby wytatuował swoje imię na jej skórze najczarniejszym atramentem.

Jesteś zmęczony i przemęczony, powiedziała sobie, zwalczając kolejny przypływ gorąca za oczami. Rano nic nie będzie się tak czuć. Nie może.

"Wyglądasz na wyczerpaną" - powiedział Cayo, jego spojrzenie przesuwające się po jej twarzy sprawiło, że wyobraziła sobie, że tak łatwo potrafi odczytać każdą jej myśl. Kiwnął głową, jakby dochodząc do jakiejś decyzji, a sposób, w jaki jego usta wykrzywiły się wtedy, wyglądał na samozadowolenie. "Frederic pokaże ci do twoich pokoi."

A potem odszedł, znikając w gęstej nocy.

Zostawiając ją, aby nadać sens temu, co się z nią dzieje - z nimi - na własną rękę.

Walcząc z emocjami, których nie mogła zrozumieć, a tym bardziej przetworzyć, Dru posłusznie podążyła za Fredericem przez willę. Były tam wysokie, sklepione sufity i to samo bogate, ciemne drewno, które widziała na zewnątrz. Przewiewne, przestronne pokoje bez właściwych okien, po prostu wycięte miejsca w ścianach, by wpuścić raj ze wszystkich stron. Obrazy na ścianach w jasnych kolorach, niskie i zachęcające sofy w odcieniach magenty i kremu. Polinezyjskie artefakty na wbudowanych w ściany półkach i wspaniałe kwiaty rozrzucone na ozdobnych stolikach. Podążyła za Fredericem w dół poziomu, a potem znów na zewnątrz. Poszli inną, znacznie krótszą ścieżką, która doprowadziła ją do prywatnego bungalowu rozłożonego na własnym, prywatnym molo. Tutaj również ściany były otwarte na noc, wpuszczając najdelikatniejszą z bryz do rozległego apartamentu. Dru nie mogła oddychać wystarczająco głęboko, by ogarnąć to wszystko.

I znowu - wszystko, co chciała zrobić, to rozpłynąć się we łzach, które wiedziała, że na nią czekają i wypłakać się do sucha. Płakać, aż nie będzie mogła już tego czuć, cokolwiek to było: Cayo i ciemność, i ten dotyk, odciśnięty na jej skórze. Uznając ją za swoją.

Z uśmiechem Frederic pokazał jej szklaną podłogę ukrytą pod dywanem w części wypoczynkowej.

"W dzień", obiecał, "zobaczysz wiele ryb. Nawet żółwie."

"Dziękuję", wyszeptała, przywołując skądś swój uśmiech.

"Teraz śpij", powiedział uprzejmie mężczyzna. "Będzie lepiej, gdy się wyśpisz".

A ona chciała mu uwierzyć. I uwierzyła.

Wszystko czuło się zbyt ogromne, zbyt nieporęczne, pomyślała, gdy wyszedł. Jej własna głowa. To miejsce. Cayo, oczywiście. Cayo przede wszystkim. To wszystko wydawało się niemożliwe, a do tego bolesne. Bolało od środka. Przesunęła się do otworu naprzeciwko czteropiętrowego łóżka udrapowanego wysoko w foliową moskitierę i spojrzała na wodę i smugę pomarańczowego światła za górą w oddali. Zbliżał się świt. A ona była w raju z diabłem i paliła się dla niego, jakby już upadła. Być może tak było. Może właśnie dlatego od początku tak bardzo ją to bolało.

Nie było żadnego powodu, dla którego miałaby teraz płakać. Otarła łzę, która spłynęła po jej policzku. A potem wszystkie następne. Poczuła, że jej twarz zapada się w sobie i musiała wydobyć z siebie rezerwy, o których nie wiedziała, że trzeba przez nie oddychać, by odeprzeć szlochy, które, jak wiedziała, czaiły się tuż obok i byłyby jej końcem.

Nie może się poddać. Nie może zacząć. To były tylko dwa tygodnie, a teraz już mniej. Musiała być silna jeszcze tylko przez chwilę.

Och, Dominiku, pomyślała, gdy wczołgała się na łóżko, nie zadając sobie nawet trudu, by przebrać się z ubrań, które miała na sobie przez kilka kontynentów i więcej stref czasowych, niż potrafiła zliczyć. Szkoda, że nie możesz zobaczyć tego miejsca. Jest jeszcze lepsze, niż ci się śniło.

Jej ostatnia myśl, gdy odpływała w błogą nieświadomość, dotyczyła Cayo. Ta hipnotyzująca krzywizna jego twardych, niemożliwych ust. Dotyk jego dłoni w zimnej, mokrej ciemności, tak gorący wobec jej schłodzonej skóry. Ten nieugaszony ogień, który płonął coraz goręcej, coraz jaśniej z dnia na dzień, bez względu na to, jak próbowała mu zaprzeczyć. Nieważne, jak bardzo walczyła. On by ją zniszczył. Wiedziała o tym. Zawsze to wiedziała - to był jeden z głównych powodów, dla których musiała go opuścić.

Nie było więc żadnego powodu, by uśmiechała się do miękkich, białych poduszek, gdy odpływała w zapomnienie.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Igrając z ogniem"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści