Uzależniony

Prolog

Prolog 

T 

Okna mojego domu drżą od potęgi grzmotów przetaczających się po niebie. Piorun uderza w oddali, rozświetlając noc. W tej małej chwili, w ciągu kilku sekund oślepiającego światła, widzę mężczyznę stojącego za moim oknem. Obserwuje mnie. Zawsze mnie obserwuje. 

Wykonuję wszystkie czynności, tak jak zawsze. Moje serce przyspiesza, a potem przyspiesza, oddech staje się płytki, a dłonie stają się lepkie. Nieważne, ile razy go widzę, zawsze wywołuje u mnie tę samą reakcję. 

Strach.  

I podniecenie. 

Nie wiem, dlaczego mnie to podnieca. Coś musi być ze mną nie tak. To nie jest normalne, że ciepło płynie w moich żyłach, pozostawiając po sobie palące mrowienie. To nie jest normalne, że mój umysł zaczyna się zastanawiać nad rzeczami, nad którymi nie powinienem.  

Czy on mnie teraz widzi? Mam na sobie tylko cienki top, a moje sutki prześwitują przez materiał? A może szorty, które ledwo zakrywają mój tyłek? Czy podoba mu się ten widok?  

Oczywiście, że tak. 

To dlatego mnie obserwuje, prawda? Dlatego wraca co noc, coraz śmielej się obnażając, a ja po cichu rzucam mu wyzwanie. Mam nadzieję, że podejdzie bliżej, żebym miała powód, by przystawić mu nóż do gardła. 

Prawda jest taka, że się go boję. Właściwie to jestem przerażony. 

Ale ten człowiek stojący za oknem sprawia, że czuję się, jakbym siedział w ciemnym pokoju, w którym jedno światło pada z telewizora, a na ekranie wyświetlany jest horror. To przerażające i jedyne, co chcę zrobić, to się schować, ale jest we mnie jakaś część, która trzyma mnie w miejscu, wystawiając na działanie grozy. Odnajduje w tym mały dreszczyk emocji. 

Znów jest ciemno, a błyskawice uderzają w miejscach bardziej oddalonych.  

Mój oddech staje się coraz szybszy. Nie widzę go, ale on widzi mnie.  

Odrywając wzrok od okna, odwracam się, by spojrzeć za siebie, na pogrążony w mroku dom, z paranoją, że w jakiś sposób znalazł drogę do środka. Bez względu na to, jak głęboki jest cień w Parsons Manor, podłoga w czarno-białą kratę zawsze wydaje się widoczna.  

Odziedziczyłem ten dom po moich dziadkach. Moi pradziadkowie zbudowali ten trzypiętrowy wiktoriański dom na początku lat 40. ubiegłego wieku - krwią, potem, łzami i życiem pięciu robotników budowlanych. 

Legenda mówi - a raczej Nana mówi - że dom zapalił się i zabił robotników budowlanych na etapie budowy. Nie udało mi się znaleźć żadnych artykułów na temat tego nieszczęśliwego wydarzenia, ale dusze, które nawiedzają dwór, cuchną rozpaczą. 

Nana zawsze opowiadała wspaniałe historie, które wywoływały u moich rodziców wzruszenie ramionami. Mama nigdy nie wierzyła w nic, co mówiła Nana, ale myślę, że po prostu nie chciała.  

Czasami w nocy słyszę kroki. Mogą to być duchy robotników, którzy zginęli w tragicznym pożarze osiemdziesiąt lat temu, albo cień, który stoi przed moim domem. 

Obserwuje mnie.  

Zawsze mnie obserwuje.




Rozdział 1

Rozdział 1 

Manipulator 

S 

iekiedy miewam bardzo mroczne myśli o mojej matce - myśli, których nie powinna mieć żadna zdrowa córka.  

Czasami jednak nie zawsze jestem zdrowa.  

"Addie, zachowujesz się niedorzecznie" - mówi mama przez głośnik w moim telefonie. W odpowiedzi spoglądam na niego, nie chcąc się z nią kłócić. Kiedy nie mam nic do powiedzenia, głośno wzdycha. Zmarszczyłem nos. Nie mieści mi się w głowie, że ta kobieta zawsze nazywa Nanę dramatyczną, a sama nie potrafi dostrzec swojego talentu do dramatyzowania. 

"To, że twoi dziadkowie dali ci dom, nie oznacza, że musisz w nim mieszkać. Jest stary i gdyby został zburzony, wszyscy w tym mieście wyświadczyliby sobie przysługę". 

Uderzam głową o zagłówek, przewracam oczami i próbuję znaleźć cierpliwość wplecioną w poplamiony dach samochodu.  

Jakim cudem udało mi się tam wlać keczup?  

"A to, że tobie się nie podoba, nie znaczy, że ja nie mogę w nim mieszkać" - odpowiadam sucho.  

Moja matka to suka. Prosta i oczywista. Zawsze miała coś na sumieniu, a ja nie mogę zrozumieć, dlaczego.  

"Będziesz mieszkać godzinę drogi od nas! To będzie niewiarygodnie niewygodne, żebyś nas odwiedzała, prawda?". 

Och, jak ja to przeżyję? 

Jestem pewna, że mój ginekolog też jest oddalony o godzinę drogi, ale i tak staram się odwiedzać go raz w roku. A te wizyty są o wiele bardziej bolesne.  

"Nie" - odpowiadam, naciskając klawisz P. Skończyłam z tą rozmową. Moja cierpliwość wystarcza mi na całe sześćdziesiąt sekund rozmowy z matką. Po tym czasie zaczynam działać na oparach i nie mam ochoty wkładać więcej wysiłku w podtrzymanie rozmowy.  

Jeśli to nie jest jedna rzecz, to jest druga. Zawsze znajdzie coś, na co może narzekać. Tym razem chodzi o mój wybór, by zamieszkać w domu, który dostałam od dziadków. Dorastałam w Parsons Manor, biegałam z duchami po korytarzach i piekłam ciasteczka z babcią. Mam tu miłe wspomnienia - wspomnienia, których nie chcę stracić tylko dlatego, że mama nie dogadywała się z babcią. 

Nigdy nie rozumiałam napięcia między nimi, ale z wiekiem, kiedy zaczęłam rozumieć, czym jest pyskatość mamy i jej podstępne obelgi, nabrało to sensu.  

Nana zawsze miała pozytywne, słoneczne spojrzenie na życie, patrzyła na świat przez różowe okulary. Zawsze się uśmiechała i nuciła, podczas gdy mama jest przeklęta z wiecznym grymasem na twarzy i patrzy na życie tak, jakby jej okulary rozbiły się, kiedy została wypchnięta z pochwy Nany. Nie wiem, dlaczego jej osobowość nigdy nie rozwinęła się ponad osobowość jeżozwierza - nigdy nie została wychowana na kłującą sukę. 

Dorastając, moja mama i tata mieli dom zaledwie o milę od Parsons Manor. Ledwie mnie tolerowała, więc większość dzieciństwa spędziłam w tym domu. Dopiero gdy wyjechałam na studia, mama wyprowadziła się z miasta o godzinę drogi. Kiedy rzuciłam studia, zamieszkałam z nią, dopóki nie stanęłam na nogi i nie zaczęła się moja kariera pisarska.  

A kiedy to nastąpiło, postanowiłam podróżować po kraju, nigdy nie osiadając w jednym miejscu.  

Nana zmarła około roku temu, przekazując mi dom w testamencie, ale żałoba nie pozwoliła mi wprowadzić się do Parsons Manor. Aż do teraz.  

Mama znów wzdycha przez telefon. "Chciałabym, żebyś miała więcej ambicji w życiu, zamiast zostawać w mieście, w którym się wychowałaś, skarbie. Zrób coś więcej ze swoim życiem, niż marnować je w tym domu, jak twoja babcia. Nie chcę, żebyś stała się bezwartościowa jak ona". 

Na mojej twarzy pojawia się wściekłość, która rozpiera mnie w piersi. "Hej, mamo?" 

"Tak?" 

"Spierdalaj". 

Odkładam słuchawkę, ze złością tłukąc palcem w ekran, dopóki nie usłyszę sygnału zakończenia połączenia. 

Jak ona śmie mówić w ten sposób o własnej matce, skoro była tylko kochana i szanowana? Nana na pewno nie traktowała jej tak, jak traktuje mnie, to na pewno. 

Wyrywam kartkę z książki mamy i wypuszczam melodramatyczne westchnienie, odwracając się, żeby wyjrzeć przez boczne okno. Ten dom stoi wysoko, czubek czarnego dachu przebija się przez ponure chmury i góruje nad rozległym, zalesionym terenem, jakby chciał powiedzieć, że masz się mnie bać. Zerkając przez ramię, widzę, że gęsta kępa drzew nie jest już bardziej zachęcająca - ich cienie wypełzają z zarośli z wyciągniętymi pazurami.  

Drżę, rozkoszując się złowrogim uczuciem promieniującym z tego niewielkiego fragmentu klifu. Wygląda dokładnie tak samo, jak w czasach mojego dzieciństwa, a zaglądanie w nieskończoną czerń przyprawia mnie o nie mniejszy dreszcz emocji. 

Parsons Manor jest usytuowany na klifie z widokiem na zatokę, a kilometrowy podjazd ciągnie się przez mocno zalesiony teren. Skupisko drzew oddziela ten dom od reszty świata, dając poczucie, że jest się naprawdę samotnym. 

Czasami ma się wrażenie, że jest się na zupełnie innej planecie, odciętym od cywilizacji. Cała okolica ma groźną, smutną aurę. 

I to mi się cholernie podoba. 

Dom zaczął się rozpadać, ale przy odrobinie wysiłku można go naprawić, aby wyglądał jak nowy. Setki pnączy pną się po wszystkich stronach budowli, wspinając się w stronę gargulców stacjonujących na dachach po obu stronach posiadłości. Czarny siding wyblakł na szaro i zaczyna się łuszczyć, a czarna farba wokół okien odpryskuje jak tani lakier do paznokci. Będę musiał zatrudnić kogoś, kto odnowi duży ganek, ponieważ z jednej strony zaczyna się on zapadać.  

Trawnik już dawno powinien zostać przystrzyżony, źdźbła trawy są prawie tak wysokie jak ja, a trzy akry polany zarastają chwastami. Założę się, że od czasu ostatniego koszenia osiedliło się na nim mnóstwo węży. 

W okresie wiosennym Nana rekompensowała ciemny cień dworu kwitnąc kolorowymi kwiatami. Hiacynty, prymulki, altany i rododendrony.  

A jesienią słoneczniki pięły się po ścianach domu, a jaskrawe żółcienie i pomarańcze płatków pięknie kontrastowały z czarnym boazerią.  

Kiedy nadejdzie odpowiednia pora roku, mogę ponownie założyć ogród wokół frontu domu. Tym razem zasadzę truskawki, sałatę i zioła. 

Jestem pogrążona w rozmyślaniach, gdy mój wzrok przykuwa ruch z góry. Zasłony trzepoczą w samotnym oknie na samej górze domu.  

Na strychu.  

Ostatnio sprawdzałem, że nie ma tam centralnego ogrzewania. Nic nie powinno być w stanie poruszyć tych zasłon, a jednak nie wątpię w to, co zobaczyłem.  

W połączeniu z nadciągającą w tle burzą, Parsons Manor wygląda jak scena z horroru. Ssę dolną wargę między zębami, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, który pojawia się na mojej twarzy.  

Uwielbiam to.  

Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale tak jest.  

Pieprzę to, co mówi moja matka. Ja tu żyję. Jestem odnoszącym sukcesy pisarzem i mogę mieszkać gdziekolwiek. Co z tego, że zdecyduję się zamieszkać w miejscu, które wiele dla mnie znaczy? To, że zostaję w rodzinnym mieście, nie czyni ze mnie osoby o niskiej kulturze. Wystarczająco dużo podróżuję w związku z trasami koncertowymi i konferencjami; osiedlenie się w jakimś domu tego nie zmieni. Wiem, czego, kurwa, chcę i gówno mnie obchodzi, co inni o tym myślą.  

Zwłaszcza najukochańsza mamusia. 

Chmury ziewają, a z ich ust leje się deszcz. Chwytam torebkę i wychodzę z samochodu, wdychając zapach świeżego deszczu. W ciągu kilku sekund z lekkiego deszczu zmienia się on w ulewę. Wbiegam po schodach na werandę, zrzucając krople wody z ramion i otrzepując się jak mokry pies. 

Uwielbiam burze - po prostu nie lubię w nich przebywać. Wolę wtulić się pod kocem z kubkiem herbaty i książką, słuchając, jak pada deszcz.  

Wsuwam klucz do zamka i przekręcam go. Ale utknął i nie chce ustąpić nawet na milimetr. Szarpię kluczem, zmagam się z nim, aż w końcu mechanizm się obraca i udaje mi się otworzyć drzwi.  

To chyba też będę musiał wkrótce naprawić. 

Gdy otwieram drzwi, wita mnie chłodny przeciąg. Trzęsę się od mieszanki mokrego deszczu na mojej skórze i zimnego, stęchłego powietrza. Wnętrze domu jest pogrążone w cieniu. Przez okna wpada przyćmione światło, które stopniowo zanika, gdy słońce znika za szarymi chmurami burzowymi. 

Mam wrażenie, że powinienem zacząć swoją opowieść od słów: "Była ciemna, burzliwa noc...". 

Patrzę w górę i uśmiecham się, gdy widzę czarny żebrowany sufit, zbudowany z setek cienkich, długich kawałków drewna. Nad moją głową wisi wielki żyrandol - złota stal wypaczona w misterny wzór, z kryształami zwisającymi z końcówek. To zawsze była najcenniejsza rzecz, jaką posiadała Nana.  

Podłogi w czarno-białą kratę prowadzą wprost na czarne, wielkie schody - na tyle duże, że po bokach zmieściłby się fortepian - i prowadzą do salonu. Moje buty skrzypią na kafelkach, gdy wchodzę dalej do środka.  

To piętro jest przede wszystkim otwarte, co sprawia wrażenie, jakby ten monstrualny dom mógł cię pochłonąć w całości. 

Część dzienna znajduje się na lewo od schodów. Zaciskam wargi i rozglądam się dookoła, a nostalgia uderza mnie prosto w trzewia. Kurz pokrywa każdą powierzchnię, a zapach kul na mole jest obezwładniający, ale wygląda dokładnie tak, jak widziałam go po raz ostatni, tuż przed śmiercią babci w zeszłym roku. 

Duży kominek z czarnego kamienia znajduje się w centrum salonu, na skrajnej lewej ścianie, a wokół niego stoją czerwone, aksamitne kanapy. Pośrodku stoi ozdobny drewniany stolik, a na jego szczycie stoi pusty wazon. Nana kiedyś wypełniała go liliami, ale teraz zbiera tylko kurz i zwłoki robaków. 

Ściany pokryte są czarną tapetą w paisley, a na nich ciężkie, złote zasłony.  

Jednym z moich ulubionych elementów jest duży wykusz z przodu domu, z którego roztacza się piękny widok na las za Parsons Manor. Tuż przed nim stoi czerwony, aksamitny fotel bujany z pasującym do niego stołkiem. Nana siadała w nim i patrzyła na deszcz, a jej mama mówiła, że zawsze robiła to samo. 

Kafelki w kratkę rozciągają się na kuchnię z pięknymi, bejcowanymi na czarno szafkami i marmurowymi blatami. Na środku stoi masywna wyspa, a po jednej stronie stoją czarne stołki barowe. Dziadek i ja siadaliśmy tam i patrzyliśmy, jak Nana gotuje, ciesząc się, że nuci do siebie, gdy przyrządzała pyszne dania. 

Otrząsnąwszy się ze wspomnień, podchodzę do wysokiej lampy stojącej przy bujanym fotelu i zapalam światło. Odetchnęłam z ulgą, gdy z żarówki wydobył się delikatny, maślany blask. Kilka dni temu zadzwoniłam, żeby podłączono media na moje nazwisko, ale w starym domu nigdy nie można być zbyt pewnym.  

Następnie podchodzę do termostatu, a jego numer wywołuje kolejny dreszcz na moim ciele.  

Sześćdziesiąt dwa cholerne stopnie.  

Naciskam kciuk na strzałkę w górę i nie zatrzymuję się, dopóki temperatura nie zostanie ustawiona na siedemdziesiąt cztery. Nie mam nic przeciwko niższym temperaturom, ale wolałabym, żeby moje sutki nie przecinały całego ubrania. 

Odwracam się i staję przed domem, który jest zarówno stary, jak i nowy - domem, w którym mieszkało moje serce, odkąd pamiętam, nawet jeśli moje ciało odeszło na jakiś czas. 

A potem uśmiecham się, rozkoszując się gotycką chwałą Parsons Manor. Tak właśnie urządzili dom moi pradziadkowie, a gust ten przechodził z pokolenia na pokolenie. Nana mawiała, że najbardziej podoba jej się, gdy jest najjaśniejszą rzeczą w pokoju. Mimo to nadal miała gust starych ludzi. 

Naprawdę, dlaczego te białe poduszki mają wokół siebie koronkową obwódkę, a na środku dziwny, haftowany bukiet kwiatów? To nie jest urocze. To jest brzydkie. 

Westchnęłam. 

"Cóż, Nana, wróciłem. Tak jak chciałaś" - szepczę do pustego powietrza. 

"Gotowa?" - pyta moja osobista asystentka, siedząc obok mnie. Zerkam na Mariettę, zauważając, że nieobecnie trzyma mikrofon, a jej uwaga jest skupiona na ludziach, którzy wciąż napływają do małego budynku. Ta lokalna księgarnia nie została stworzona z myślą o dużej liczbie osób, ale jakoś sobie radzi. 

W ciasnym pomieszczeniu gromadzą się hordy ludzi, którzy ustawiają się w równym szeregu i czekają na rozpoczęcie podpisywania książek. Mój wzrok wędruje po tłumie, po cichu licząc w głowie. Po trzydziestu tracę rachubę.  

"Tak" - mówię. Chwytam za mikrofon, a po zwróceniu na siebie uwagi wszystkich, szmery zamieniają się w ciszę. Dziesiątki oczu wpatrują się we mnie, wywołując rumieniec na moich policzkach. Aż mnie ciarki przechodzą, ale uwielbiam moich czytelników, więc się z tym pogodziłam. 

"Zanim zaczniemy, chciałabym przez chwilę podziękować wszystkim za przybycie. Doceniam każdego z Was i jestem niesamowicie podekscytowana, że mogę Was wszystkich poznać. Wszyscy gotowi?!" pytam, wymuszając podekscytowanie w moim tonie.  

Nie chodzi o to, że nie jestem podekscytowana, po prostu podczas podpisywania książek bywam bardzo niezręczna. Nie jestem naturalna, jeśli chodzi o interakcje społeczne. Jestem typem osoby, która po zadaniu pytania wpatruje się w twoją twarz z zastygłym uśmiechem, podczas gdy mój mózg przetwarza fakt, że nawet nie usłyszałam pytania. Zazwyczaj dzieje się tak dlatego, że moje serce zbyt głośno bije mi w uszach.  

Siadam na krześle i przygotowuję temperówkę. Marietta ucieka, żeby zająć się innymi sprawami, a potem szybko życzy mi powodzenia. Była świadkiem moich wpadek z czytelnikami i ma skłonność do wtórnego zawstydzania mnie. To chyba jeden z minusów bycia społecznym pariasem.  

Wracaj, Marietto. O wiele przyjemniej jest, gdy nie tylko ja się wstydzę. 

Pierwsza czytelniczka podchodzi do mnie z moją książką "Wędrowiec" w rękach i z promiennym uśmiechem na piegowatej twarzy.  

"O mój Boże, jak cudownie cię poznać!", wykrzykuje, niemal wpychając mi książkę w twarz. Całkowicie moje posunięcie.  

Uśmiecham się szeroko i delikatnie biorę książkę. 

"Mnie również miło cię poznać" - odpowiadam. "I hej, Drużyno Piegów" - dodaję, machając palcem wskazującym między jej twarzą a moją. Śmieje się trochę niezręcznie, a jej palce przesuwają się po policzkach. "Jak masz na imię?" mówię pospiesznie, zanim utkniemy w dziwnej rozmowie o chorobach skóry. 

Jezu, Addie, a jeśli ona nie znosi swoich piegów? Głupek. 

"Megan" - odpowiada, a potem przeliterowuje mi imię. Ręka mi drży, gdy ostrożnie wypisuję jej imię i krótką notkę z podziękowaniami. Mój podpis jest niechlujny, ale to w zasadzie odzwierciedla całą moją egzystencję. 

Oddaję książkę i dziękuję jej ze szczerym uśmiechem. 

Gdy zbliża się kolejny czytelnik, na mojej twarzy pojawia się napięcie. Ktoś się na mnie gapi. Ale to cholernie głupia myśl, bo wszyscy się na mnie gapią. 

Staram się to zignorować i obdarzam kolejnego czytelnika szerokim uśmiechem, ale to uczucie tylko się nasila, aż w końcu czuję się, jakby pszczoły brzęczały pod powierzchnią mojej skóry, a do mojego ciała przyłożona jest pochodnia. To jest... to jest niepodobne do niczego, co czułem wcześniej. Włoski na karku stają mi dęba i czuję, jak jabłka na moich policzkach rozgrzewają się do czerwoności. 

Połowa mojej uwagi skupia się na podpisywanej książce i zachwyconej czytelniczce, a druga połowa na tłumie. Moje oczy subtelnie omiatają księgarnie, próbując zlokalizować źródło mojego dyskomfortu, nie czyniąc go jednak oczywistym. 

Mój wzrok przykuwa samotna osoba stojąca z tyłu. Mężczyznę. Tłum zasłania większą część jego ciała, tylko fragmenty jego twarzy prześwitują przez szpary między głowami ludzi. Ale to, co widzę, sprawia, że moja ręka zatrzymuje się w połowie pisania.  

Jego oczy. Jedno tak ciemne i bezdenne, że mam wrażenie, jakbym patrzyła w studnię. A drugie, lodowato niebieskie, tak jasne, że prawie białe, przypominają mi oczy husky. Przez odbarwione oko biegnie blizna, jakby nie wymagała ona jeszcze uwagi. 

Kiedy ktoś podnosi gardło, podskakuję, odrywając wzrok od książki. Moja kredka spoczęła w tym samym miejscu, tworząc dużą czarną kropkę. 

"Przepraszam" - mruczę, kończąc podpis. Sięgam po zakładkę do książki, podpisuję ją i chowam do książki w ramach przeprosin.  

Czytelniczka uśmiecha się do mnie, zapomniawszy już o błędzie, i odchodzi z książką. Kiedy wracam wzrokiem do mężczyzny, już go nie ma. 

"Addie, musisz się przespać".  

W odpowiedzi zaciskam usta wokół słomki i sączę moje jagodowe martini tak głęboko, jak tylko pozwalają mi na to usta. Daya, moja najlepsza przyjaciółka, przygląda mi się z zupełnym niezadowoleniem i zniecierpliwieniem, co widać po jej zmarszczonych brwiach.  

Chyba potrzebuję większej gęby. Zmieściłoby się w nich więcej alkoholu.  

Nie mówię tego na głos, bo mogę się założyć o mój lewy policzek, że jej reakcją na to będzie użycie go do powiększenia kutasa. 

Kiedy kontynuuję ssanie słomki, ona sięga po nią i odrywa plastik od moich ust. Piętnaście sekund temu sięgnąłem dna szklanki i właśnie wciągam powietrze przez słomkę. To największa dawka ruchu w moich ustach od roku. 

"Przestrzeń osobista" - mamroczę, odstawiając szklankę. Unikam wzroku Dayi, szukając w restauracji kelnerki, żebym mógł zamówić kolejne martini. Im szybciej znów będę miała słomkę w ustach, tym szybciej uda mi się uniknąć tej rozmowy. 

"Nie zmieniaj tematu, suko. Jesteś w tym do bani". 

Nasze spojrzenia się spotykają, mija chwila i oboje wybuchamy śmiechem.  

"Najwyraźniej ja też jestem do bani, jeśli chodzi o zaliczanie" - mówię, gdy śmiech cichnie. 

Daya rzuca mi rozbawione spojrzenie. "Miałeś wiele okazji. Tylko ich nie wykorzystujesz. Jesteś gorącą dwudziestosześcioletnią kobietą z piegami, wspaniałymi cyckami i tyłkiem, za który można umrzeć. Mężczyźni tylko na to czekają". 

Wzruszyłam ramionami, ponownie odrzucając sprzeciw. Daya nie jest w błędzie - przynajmniej w kwestii posiadania opcji. Po prostu nie jestem zainteresowana żadną z nich. Wszyscy mnie nudzą. Jedyne, co dostaję, to co masz na sobie i czy chcesz wpaść do mnie o pierwszej w nocy, z zawadiacką miną. Mam na sobie te same spodnie od dresu, które nosiłem przez ostatni tydzień, na kroczu mam tajemniczą plamę i nie, nie chcę, kurwa, wpaść. 

Ona wyciąga wyczekującą dłoń. "Daj mi swój telefon".  

Moje oczy się rozszerzają. "Kurwa, nie." 

"Adeline Reilly. Daj mi. Twój. Pieprzony. Telefon." 

"Albo co?" drwię.  

"Albo rzucę się na stół, zawstydzę cię jak cholera, a i tak dopnę swego". 

Mój wzrok w końcu pada na naszą kelnerkę, a ja ją przywołuję. Desperacko. Podbiega, pewnie myśląc, że znalazłam włos w jedzeniu, podczas gdy tak naprawdę moja najlepsza przyjaciółka ma go teraz w dupie.  

Zwlekam jeszcze trochę, pytając kelnerkę, jaki napój preferuje. Przejrzałabym menu z napojami po raz drugi, gdyby to nie było niegrzeczne, że każę jej czekać, kiedy ma inne stoliki. Niestety, wybieram martini truskawkowe zamiast zielonego jabłka, a kelnerka znów się spieszy. 

Westchnienie. 

Oddaję telefon i wciskam go Dayi w jej wciąż wyciągniętą dłoń, bo jej nienawidzę. Uśmiecha się triumfalnie i zaczyna pisać, a złośliwy błysk w jej oku staje się coraz jaśniejszy. Jej kciuki pracują z prędkością turbo, przez co złote pierścienie wokół nich prawie się rozmywają. 

Jej zielone jak szałwia oczy są przesycone złem, które można znaleźć tylko w Biblii Szatana. Gdybym trochę poszukał, na pewno gdzieś tam znalazłbym też jej zdjęcie. Bomba o ciemnobrązowej skórze, czarnych, prostych włosach i złotej obręczy na nosie.  

Pewnie jest złym sukkubem albo kimś w tym rodzaju. 

"Do kogo piszesz SMS-y?" jęczę, prawie tupiąc nogami jak dziecko. Powstrzymuję się od tego, ale jestem bliska tego, by dać upust swojemu lękowi społecznemu i zrobić coś szalonego, na przykład wybuchnąć złością na środku restauracji. Prawdopodobnie nie pomaga mi fakt, że jestem na trzecim martini i czuję się teraz nieco ryzykownie. 

Spogląda w górę, blokuje mój telefon i oddaje mi go kilka sekund później. Natychmiast odblokowuję go ponownie i zaczynam przeglądać wiadomości. Jęczę głośno, gdy widzę, że wysłała Greysonowi SMS-a. Nie SMS-em. Wysłała. 

"Wpadnij dziś wieczorem i wyliż mi cipkę. Mam ochotę na twojego wielkiego kutasa" - czytam sucho na głos. To nawet nie wszystko. Reszta mówi o tym, jak bardzo jestem napalona i co noc dotykam się na samą myśl o nim. 

Warknęłam i rzuciłam jej najbardziej plugawe spojrzenie, na jakie było mnie stać. Przy mojej twarzy śmietnik wyglądałby jak dom Pana Czystego.  

"Nawet bym tego nie powiedziała!" skarżę się. "To nawet nie brzmi jak ja, ty suko". 

Daya chichocze, a jej przednie zęby są w pełni widoczne.  

Naprawdę jej nienawidzę. 

Mój telefon dzwoni. Daya prawie podskakuje na swoim miejscu, podczas gdy ja zastanawiam się nad wyszukaniem w google danych kontaktowych wydawnictwa 1000 Ways to Die, żebym mógł wysłać im nowe opowiadanie.  

"Przeczytaj to" - żąda, a jej chwytne ręce już sięgają po mój telefon, żeby zobaczyć, co powiedział. Wyrywam go z jej zasięgu i wyciągam wiadomość. 

GREYSON: Najwyższy czas, żebyś się opamiętała, skarbie. Bądź o ósmej. 

"Nie wiem, czy kiedykolwiek ci to mówiłem, ale naprawdę cię nienawidzę" - mruczę, rzucając jej kolejne spojrzenie. 

Ona uśmiecha się i siorbie swój napój. "Ja też cię kocham, córeczko". 

"Kurwa, Addie, tęskniłem za tobą" - Greyson oddycha mi w szyję, przypierając mnie do ściany. Rano będę miała posiniaczoną kość ogonową. Przewracam oczami, gdy znów ssie moją szyję. Jęczę, gdy wsuwa swojego kutasa w szczyt moich ud. 

Postanawiając, że muszę się ogarnąć i wyrzucić z siebie trochę pary, nie odwołałam spotkania z Greysonem, tak jak chciałam. Tak jakbym chciała. Żałuję tej decyzji.  

Obecnie przykuwa mnie do ściany w moim strasznym przedpokoju. Na krwistoczerwonych ścianach stoją staromodne kinkiety, a pomiędzy nimi dziesiątki zdjęć rodzinnych z różnych pokoleń. Mam wrażenie, że patrzą na mnie, z pogardą i rozczarowaniem w oczach, gdy widzą, jak ich potomek ma zostać zaszlachtowany tuż przed nimi. 

Tylko kilka lamp działa, a ich zadaniem jest jedynie podświetlenie pajęczyn, w których się roi. Reszta korytarza jest całkowicie zacieniona, a ja tylko czekam, aż demon z filmu "The Grudge" wypełznie na zewnątrz, żebym miał pretekst do ucieczki. 

W tym momencie Greyson na pewno potknąłby się przy wyjściu, a ja nie mam ani centymetra wstydu.  

Mruczy mi do ucha kolejne sprośne rzeczy, a ja przyglądam się kinkietowi wiszącemu nad naszymi głowami. Greyson powiedział kiedyś mimochodem, że boi się pająków. Zastanawiam się, czy mogę dyskretnie sięgnąć w górę, wyrwać pająka z jego sieci i włożyć go na tył koszuli Greysona.  

To rozpaliłoby ogień w jego tyłku, żeby się stąd wydostać, a on prawdopodobnie byłby zbyt zawstydzony, żeby znowu ze mną rozmawiać. Wygrana, wygrana.  

Kiedy już zamierzam to zrobić, on się cofa, dysząc od solowych francuskich pocałunków, które składał na moim gardle. Jakby czekał na moją szyję, żeby go polizać. 

Jego miedziane włosy są zmierzwione od moich rąk, a blada skóra pokryta rumieńcem. To chyba przekleństwo bycia rudowłosym. 

W kwestii wyglądu Greyson ma wszystko inne na swoim koncie. Jest gorący jak grzech, ma piękne ciało i zabójczy uśmiech. Szkoda, że nie umie się pieprzyć i jest kompletnym dupkiem.  

"Przenieśmy to do sypialni. Muszę być teraz w tobie". 

Wewnętrznie wzdrygam się. Zewnętrznie... zgrzytam zębami. Próbuję to odegrać, ściągając koszulę przez głowę. On ma uwagę jak beagle. I tak jak podejrzewałem, zapomniał już o moim małym błędzie i intensywnie wpatruje się w moje cycki. 

Daya też miała rację. Mam wspaniałe cycki. 

Sięga w górę, żeby zerwać stanik z mojego ciała - pewnie dałby mu klapsa, gdyby rzeczywiście go zerwał - ale zamiera, gdy głośne walenie przerywa nam z głównego piętra.  

Dźwięk jest tak nagły, tak gwałtownie głośny, że sapię, a serce wali mi w piersi. Nasze oczy spotykają się w oszołomionej ciszy. Ktoś dobija się do moich drzwi frontowych i nie brzmi to zbyt miło.  

"Spodziewasz się kogoś?" - pyta, a jego ręka opada na bok, najwyraźniej sfrustrowany przerwą.  

"Nie", oddycham. Szybko zakładam koszulę z powrotem na siebie - tyłem do kierunku jazdy - i pędzę w dół po skrzypiących schodach. Po chwili patrzę przez okno obok drzwi i widzę, że frontowy ganek jest pusty. Marszczę brwi. Gdy zasłona opada, staję przed drzwiami, a w dworze panuje nocna cisza. 

Greyson podchodzi obok mnie i patrzy na mnie z zakłopotanym wyrazem twarzy. 

"Odpowiesz na to pytanie?" - pyta głupio, wskazując na drzwi, jakbym nie wiedziała, że są tuż przede mną. Prawie dziękuję mu za wskazówki, tylko po to, żeby być dupkiem, ale powstrzymuję się. Coś w tym pukaniu sprawiło, że mój instynkt włączył kod czerwony. Pukanie brzmiało agresywnie. Wściekle. Jakby ktoś walił w drzwi z całej siły. 

Prawdziwy mężczyzna po usłyszeniu tak gwałtownego dźwięku zaproponowałby, że otworzy mi drzwi. Zwłaszcza gdy otacza nas mila gęstego lasu i stumetrowy spadek do wody.  

Ale zamiast tego Greyson gapi się na mnie wyczekująco. I trochę jakbym był głupi. Wzdychając, odblokowuję drzwi i otwieram je.  

Znów nikogo nie ma. Wychodzę na ganek, a gnijące deski podłogi jęczą pod moim ciężarem. Zimny wiatr porusza moimi cynamonowymi włosami, a kosmyki łaskoczą moją twarz i wywołują dreszcze na skórze. Mam gęsią skórkę, gdy zakładam włosy za uszy i podchodzę do jednego końca ganku. Wychylając się zza barierki, spoglądam w dół na ścianę domu. Nie ma nikogo. 

Nie ma też nikogo po drugiej stronie domu. 

W lesie z łatwością może być ktoś, kto mnie obserwuje, ale nie mam jak się tego dowiedzieć, bo jest tak ciemno. Chyba że sam tam wyjdę i poszukam. 

A choć uwielbiam horrory, nie mam ochoty grać w żadnym z nich. 

Greyson dołącza do mnie na werandzie, a jego własne oczy skanują drzewa.  

Ktoś mnie obserwuje. Czuję to. Jestem tego tak pewna, jak istnienia grawitacji.  

Po kręgosłupie przebiegają mi dreszcze, którym towarzyszy przypływ adrenaliny. To jest to samo uczucie, którego doznaję, gdy oglądam przerażający film. Zaczyna się od bicia mojego serca, potem ciężki ciężar osiada głęboko w żołądku, by w końcu zagłębić się aż do rdzenia. Przesuwam się, nie czując się teraz komfortowo z tym uczuciem. 

W pośpiechu wracam do domu i wchodzę po schodach. Greyson idzie za mną. Nie zauważam, że właśnie się rozbiera, kiedy idzie korytarzem, dopóki nie wchodzi za mną do mojego pokoju. Kiedy się odwracam, jest zupełnie nagi. 

"Poważnie?" wyduszam z siebie. Co za pieprzony idiota. Ktoś właśnie walił w moje drzwi, jakby drewno osobiście wbiło mu drzazgę w tyłek, a on od razu był gotów kontynuować swoją pracę. Siorbał moją szyję, jak by się siorbało galaretkę z pojemnika.  

"Co?" - pyta z niedowierzaniem, rozkładając ręce na boki.  

"Czy nie słyszałeś tego, co ja słyszałem? Ktoś dobijał się do moich drzwi i to było trochę przerażające. Nie jestem teraz w nastroju do seksu". 

Co się stało z rycerskością? Normalny mężczyzna zapytałby mnie, czy wszystko w porządku. Dowiedziałby się, jak się czuję. Może spróbowałby się upewnić, że jestem miła i zrelaksowana, zanim wsadziłby we mnie swojego kutasa.  

No wiesz, przeczytać ten pieprzony pokój.  

"Mówisz poważnie?" - pyta, a w jego brązowych oczach błyska złość. Są gównianego koloru, tak jak jego gówniana osobowość i jeszcze bardziej gówniana gra na zwłokę. Ten koleś daje rybom niezły wycisk, kiedy się pieprzy. Równie dobrze mógłby leżeć nago na targu rybnym - miałby większe szanse na znalezienie kogoś, kto zabrałby go do domu. Tą osobą nie będę ja".  

"Tak, mówię poważnie" - mówię z irytacją. 

"Do diabła, Addie" - pstryka, ze złością podnosząc skarpetkę i zakładając ją. Wygląda jak idiota - zupełnie nagi, z wyjątkiem jednej skarpetki, bo reszta jego ubrań wciąż jest porozrzucana bezładnie w moim przedpokoju. 

Wybiega z mojego pokoju, wyrywając mi z rąk ubrania. Kiedy znalazł się w połowie długiego korytarza, zatrzymał się i odwrócił do mnie. 

"Jesteś taką suką, Addie. Przez ciebie mam tylko niebieskie jaja i mam tego dość. Skończyłem z tobą i z tym pieprzonym domem", mówi, pokazując na mnie palcem.  

"A ty jesteś dupkiem. Wypierdalaj z mojego domu, Greyson". Jego oczy najpierw rozszerzają się z szoku, a potem zwężają w cienkie szparki, przepełnione furią. Odwraca się, odrzuca rękę do tyłu i posyła pięść w kierunku suchej zabudowy. 

Z gardła wyrywa mi się sapnięcie, gdy połowa jego ręki znika, a usta rozchylają się w szoku i niedowierzaniu. 

"Skoro nie dostanę twojej, pomyślałem, że stworzę sobie własną dziurę, w którą będę mógł się dziś wbić. Napraw to, suko", pluje. Wciąż mając na sobie tylko jedną skarpetkę i ramię pełne ubrań, odchodzi.  

"Ty kutasie!" wściekam się, tupiąc w kierunku wielkiej dziury w mojej ścianie, którą właśnie zrobił.  

Chwilę później drzwi wejściowe zatrzaskują się od dołu. 

Mam nadzieję, że tajemnicza osoba nadal tam jest. Niech ten dupek zostanie zamordowany w jednej skarpetce. 




Rozdział 2

Rozdział 2 

Cień 

T 

Krzyki bólu rozbrzmiewające po cementowych ścianach stają się nieco irytujące.  

Czasami bycie hakerem i egzekutorem jest do bani. Naprawdę cholernie lubię krzywdzić ludzi, ale dziś nie mam cierpliwości do tego skomlącego dupka.  

A normalnie mam cierpliwość świętego.  

Wiem, jak czekać na to, czego najbardziej pragnę. Ale kiedy próbuję uzyskać jakieś konkretne odpowiedzi, a ten koleś jest zbyt zajęty sraniem w gacie i płaczem, żeby udzielić mi spójnej odpowiedzi, robię się trochę drażliwy. 

Ostrzegam: "Ten nóż zaraz przebije ci połowę gałki ocznej". "Nie okażę ci nawet litości i wbiję ci go aż do mózgu". 

"Kurwa, stary," woła. "Mówiłem ci, że tylko kilka razy byłem w magazynie. Nic nie wiem o jakimś pieprzonym rytuale". 

"Więc jesteś bezużyteczny, tak to rozumiesz" - wnioskuję, zbliżając ostrze do jego oka. 

Zaciska je, jakby skóra, która nie jest grubsza niż centymetr, miała zapobiec przejściu noża przez jego oko.  

Kurwa, śmieszne. 

"Nie, nie, nie", błaga. "Znam tam kogoś, kto mógłby udzielić ci więcej informacji". 

Pot ścieka mu z nosa, mieszając się z krwią na twarzy. Jego odrośnięte, tłuste blond włosy przylegają do czoła i karku. Chyba nie są już blond, bo większość z nich jest teraz pomalowana na czerwono. 

Odciąłem mu już jedno ucho, wyrwałem dziesięć paznokci, odciąłem obie pięty Achillesa, zadałem kilka ran kłutych w określonych miejscach, które nie pozwolą skurwielowi wykrwawić się zbyt szybko, i zbyt wiele złamanych kości, żeby je zliczyć.  

Kutas nie wstanie i nie wyjdzie stąd, to pewne. 

"Mniej płaczu, więcej gadania" - szczekam, drapiąc czubkiem noża o jego wciąż zamkniętą powiekę.  

On odsuwa się od noża, a spod jego rzęs tryskają łzy. 

"Ma na imię Fernando. Jest jednym z dowódców operacji, odpowiedzialnym za wysyłanie mułów, które mają pomóc w schwytaniu dziewczyn. Jest kimś ważnym w magazynie, w zasadzie kieruje całą sprawą". 

"Fernando co?" pstrykam. 

On szlocha. "Nie wiem, stary" - biadoli. "Po prostu przedstawił się jako Fernando". 

"To jak on wygląda?" wycedzam niecierpliwie przez zaciśnięte zęby.  

Wzdycha, smarki ciekną mu po spierzchniętych wargach.  

"Meksykanin, łysy, ma bliznę przecinającą linię włosów i brodę. Blizny nie da się przeoczyć, wygląda na całkiem popieprzoną". 

Zwijam kark, jęcząc, gdy mięśnie napinają się. To był, kurwa, długi dzień. 

"Spoko, dzięki, stary" - mówię swobodnie, jakbym nie torturował go powoli przez ostatnie trzy godziny. 

Jego oddech się uspokaja, a on spogląda na mnie brzydkimi brązowymi oczami, z których bije nadzieja. 

Prawie się śmieję. 

"Puszczasz mnie?" - pyta, wpatrując się we mnie jak cholerny, zabłąkany piesek. 

"Jasne" - odpowiadam. "Jeśli możesz wstać i iść".  

Spogląda w dół na swoje poobcinane pięty, wiedząc równie dobrze jak ja, że jeśli wstanie, to jego ciało rozejdzie się do przodu. 

"Proszę, stary" - mówi. "Pomożesz mi tutaj?". 

Kiwam powoli głową. "Tak, myślę, że mogę to zrobić" - mówię, zanim cofam rękę i wbijam nóż w jego źrenicę. 

Natychmiast umiera. Z jego oczu nie zniknęła jeszcze nawet nadzieja. A raczej z jego jednego oka. 

"Jesteś gwałcicielem dzieci" - mówię głośno, choć on nie jest już w stanie mnie usłyszeć. "Jakbym pozwolił ci żyć" - kończę ze śmiechem. 

Wysuwam nóż z gniazda, a odgłos ssania grozi zrujnowaniem wszelkich planów obiadowych, jakie miałem w ciągu najbliższych kilku godzin. Co jest irytujące, bo jestem głodny. Chociaż lubię dobrą sesję tortur, zdecydowanie nie jestem chujem, który podnieca się dźwiękami, które jej towarzyszą.  

Bulgotanie, siorbanie i inne dziwne odgłosy, jakie wydają ciała podczas znoszenia ogromnego bólu i wbijania w nie obcych przedmiotów, to nie jest ścieżka dźwiękowa, przy której chciałbym zasnąć.  

A teraz najgorsza część - rozebranie go na kawałki i części i pozbycie się ich w odpowiedni sposób. Nie ufam innym ludziom, że zrobią to za mnie, więc pozostało mi to żmudne, niechlujne zajęcie.  

Wzdycham. Co to za powiedzenie? Jeśli chcesz, żeby coś było zrobione dobrze, zrób to sam? 

Cóż, w tym przypadku - jeśli nie chcesz zostać złapany i oskarżony o morderstwo, pozbądź się ciała samodzielnie. 

Wydaje mi się, że jest dziesiąta w nocy, ale jest dopiero piąta po południu. Chociaż po obcowaniu z ludzkimi częściami ciała jest mi cholernie niedobrze, mam ochotę na wrednego hamburgera. 

Moja ulubiona knajpa z burgerami jest tuż przy Trzeciej Alei, niedaleko mojego domu. W Seattle parkowanie jest trudne, więc muszę parkować kilka przecznic dalej i iść tam pieszo. 

Nadciąga burza, a wkrótce strugi deszczu spadną na nasze głowy i ramiona niczym lodowate kije - typowa pogoda w Seattle.  

Idąc ulicą, pogwizduję jakąś nienazwaną melodię, mijam sklepy i mnóstwo sklepików, w których ludzie kręcą się jak mrówki.  

Przede mną znajduje się oświetlona księgarnia, której ciepły blask pada na zimny, mokry chodnik i zaprasza przechodniów do środka. Gdy się zbliżam, zauważam, że jest pełna ludzi.  

Rzucam na nią tylko jedno spojrzenie, po czym ruszam dalej. Nie interesują mnie książki beletrystyczne - czytam tylko te, które mają mnie czegoś nauczyć. Zwłaszcza na temat informatyki i hakowania. 

W tej chwili te książki nie mogą mnie już niczego nauczyć. Opanowałem je, a następnie przekroczyłem. 

Kiedy odwracam głowę, żeby popatrzeć na jakieś inne gówno, mój wzrok przykuwa tablica tuż przed księgarnią, na której uśmiechnięta twarz spogląda na mnie. 

Bez pozwolenia moje stopy zwalniają, aż zostają przyklejone do cementowego chodnika. Ktoś wpada na mnie od tyłu, jego mniejsza postura ledwo mnie odrzuca do przodu, ale i tak wyrywa mnie z tego dziwnego transu, w który wpadłem. 

Odwracam się, żeby spojrzeć na rozwścieczonego faceta za mną, który otwiera usta i szykuje się, żeby mnie przekląć, ale gdy tylko rzuca okiem na moją pokrytą bliznami twarz, zrywa się do biegu. Roześmiałbym się, gdybym nie był tak rozkojarzony. 

Przede mną jest zdjęcie autorki, która podpisuje książki. 

Jest, kurwa, niesamowita.  

Długie, falujące, cynamonowe włosy opadające na delikatne ramiona. Kremowa skóra w kolorze kości słoniowej z piegami na nosie i policzkach. Lekkie i sporadyczne, nie przytłaczają jej niewinnej twarzy.  

Jej oczy są tym, co mnie przyciąga. Zmysłowe, skośne oczy - takie, które zawsze wyglądają uwodzicielsko bez wysiłku. Mają prawie taki sam kolor jak jej włosy. Brązowy, tak jasny, że aż niezwykły. Jedno spojrzenie tej dziewczyny i każdy mężczyzna padłby na kolana.  

Jej usta są różowe, rozciągnięte w promiennym uśmiechu, z prostymi, białymi zębami.  

Zauważam nazwisko pod zdjęciem.  

Adeline Reilly. 

Piękne imię, jak na boginię przystało. 

Nie ma w sobie tej plastikowej urody, którą można zobaczyć na półkach magazynów. Choć mogłaby z łatwością trafić na jedną z tych okładek bez photoshopa i operacji, jej rysy są naturalne.  

Widziałem w swoim życiu wiele pięknych kobiet. Wiele też zerżnąłem. 

Ale coś mnie w niej urzeka. Czuję się, jakby huragan siedział mi na plecach, popychając mnie w jej stronę i nie pozostawiając miejsca na opór. Moje stopy niosą mnie do księgarni, moje czarne buty moczą matę powitalną przy wejściu.  

W powietrzu unosi się jedynie zapach używanych książek - choć jest on zniekształcony przez dużą grupę ludzi tłoczących się w tym miejscu. Ten niewielki budynek nie został zbudowany tak, aby pomieścić więcej niż dziesięć dużych regałów z książkami po lewej stronie pomieszczenia, małą kasę po prawej stronie i może trzydzieści osób. Teraz na środku stoi duży stół, przy którym siedzi autor, a w dusznym sklepie jest co najmniej dwa razy więcej osób, niż wynosi limit miejsc.  

Jest tu za gorąco. Zbyt tłoczno.  

A jeden dupek obok mnie ciągle dłubie w nosie, a jego brudna ręka dotyka książki, którą trzyma w ręku. Zerkam na Reilly na okładce.  

Biedna dziewczyna. Zmuszona do podpisania książki, na której prawdopodobnie są same gluty. 

Otwieram usta, gotowa powiedzieć temu skurwielowi, żeby przestał szukać skarbów w nozdrzach, kiedy czuję, jakby otworzyły się bramy niebios. 

W tej sekundzie ludzie przed nami zdają się rozstępować pod idealnym kątem, zapewniając mi dobry widok. Na początku widzę ją tylko kątem oka, ale ten mały przebłysk wystarcza, żeby moje serce zaczęło bić szybciej. 

Odwracam głowę jak jedna z tych przerażających suk w filmie o egzorcystach - powoli, ale zamiast złowrogiego uśmiechu wyglądam, jakbym właśnie dowiedział się, że istnieją dowody na to, że ziemia jest płaska, czy coś w tym stylu. 

Bo to też jest kurewsko śmieszne. 

Tlen, słowa, spójne myśli - całe to gówno ucieka mi, gdy po raz pierwszy patrzę na Adeline Reilly we własnej osobie. 

Cholera. 

Na żywo jest jeszcze bardziej wykwintna. Na jej widok kolana mi słabną, a puls przyspiesza. 

Nie wiem, czy Bóg naprawdę istnieje. Nie wiem, czy ludzkość kiedykolwiek stąpała po Księżycu. Nie wiem też, czy istnieją wszechświaty równoległe. Wiem natomiast, że właśnie odnalazłem sens życia, siedząc za stołem z niezręcznym uśmiechem na twarzy.  

Biorąc głęboki oddech, znajduję miejsce pod ścianą na zapleczu. Nie chcę jeszcze podchodzić zbyt blisko.  

Nie. 

Chcę ją przez chwilę poobserwować. 

Zostaję więc z tyłu, zerkając przez dziesiątki głów, żeby się jej dobrze przyjrzeć. Dzięki Bogu za mój wzrost, bo gdybym był niski, pewnie bym się przez wszystkich przedzierał. 

Wysoka, zgrabna kobieta wręcza mojej nowej obsesji mikrofon i przez krótką chwilę ta ostatnia wygląda, jakby była gotowa uciec. Wpatruje się w mikrofon, jakby kobieta podawała jej odciętą głowę.  

Ale to spojrzenie znika w ciągu kilku sekund, ledwie zdążyła wsunąć maskę na swoje miejsce. A potem chwyta mikrofon i zbliża go do swoich chwiejących się ust. 

"Zanim zaczniemy..." 

Kurwa, jej głos to czysty dym. Taki, jaki można usłyszeć tylko w filmach porno. Ssę dolną wargę, powstrzymując jęk.  

Opieram się o ścianę i patrzę na nią, całkowicie zachwycony małym stworzeniem, które stoi przede mną.  

W mojej piersi wzbiera coś niewytłumaczalnie mrocznego. Jest czarne, złe i okrutne. Nawet niebezpieczne. 

Wszystko, czego pragnę, to ją złamać. Roztrzaskać ją na kawałki. A potem ułożyć te kawałki tak, by pasowały do moich własnych. Nie obchodzi mnie, że nie pasują - zrobię je, kurwa, tak, żeby pasowały. 

I wiem, że zaraz zrobię coś złego. Wiem, że przekroczę granice, z których już nigdy nie będę mógł się wycofać, ale nie ma we mnie ani krzty, która by mnie to obchodziła. 

Bo mam obsesję.  

Jestem uzależniony. 

I chętnie przekroczę każdą granicę, jeśli to oznacza uczynienie tej dziewczyny moją. Jeśli będzie to oznaczało zmuszenie jej do bycia moją. 

Mój umysł już podjął decyzję, która umocniła się w moim mózgu jak granit. W tym momencie jej błądzące oczy wpadają prosto na moje, zderzając się z siłą, która niemal powala mnie na kolana. Jej oczy lekko zaokrąglają się w kącikach, jakby była tak samo zachwycona mną, jak ja nią. 

I wtedy czytelnik przed nią odciąga jej uwagę, a ja wiem, że muszę natychmiast odejść, zanim zrobię coś głupiego, jak porwanie jej na oczach co najmniej pięćdziesięciu świadków. 

Nieważne. Teraz nie będzie w stanie mi uciec. 

Właśnie znalazłem sobie małą myszkę i nie spocznę, dopóki jej nie złapię. 




Rozdział 3

Rozdział 3 

Manipulator 

T 

Nie tak wyobrażałem sobie spędzenie piątkowego wieczoru. Grzebię w ścianach starego domu, w którym Bóg wie, jakie istoty są uwięzione. 

Czekam tylko, aż wściekła wiewiórka wyskoczy i złapie się mojej wyciągniętej ręki, oszalała z głodu i gotowa jest zjeść wszystko, ponieważ przez tyle lat była uwięziona w ścianach i nie miała nic oprócz robaków, żeby się wyżywić. 

Moje ramię jest zanurzone po ramię w tej cholernej dziurze, którą stworzył Greyson, a w ręku trzymam latarkę. Jest tam wystarczająco dużo miejsca, żeby zmieścić rękę i część głowy pod dziwnym kątem, żeby się rozejrzeć.  

To jest głupie. Ja jestem głupi.  

Gdy tylko usłyszałem, że drzwi uderzyły Greysona w tyłek, gdy wychodził, sprawdziłem uszkodzenia. Nie jest to ogromna dziura, ale to, co mnie zastanowiło, to dość duża przerwa między dwiema ścianami. Co najmniej trzy lub cztery stopy przestrzeni. I po co miałaby być tak zbudowana, gdyby nie było ku temu powodu? 

Czuję się, jakby przyciągał mnie do niej magnes. I za każdym razem, gdy próbuję się oderwać, głębokie wibracje przeszywają moje kości. Czubki moich palców brzęczą z potrzeby wyciągnięcia ręki. Aby zajrzeć w tę niezgłębioną pustkę i znaleźć to, co woła moje imię.  

A teraz jestem tu, pochylony i upycham się w dziurze. Skoro nie udało mi się dziś wypchać swojej, to równie dobrze mogę zacząć działać w ten sposób.  

Latarka w moim telefonie ujawnia drewniane belki, grube pajęczyny, kurz i tusze robaków na wewnętrznej stronie ściany. Odwracam się w drugą stronę i kieruję światło na drugą stronę. Nic. Pajęczyny są zbyt gęste, żeby wiele zobaczyć, więc używam telefonu jak pałki i zaczynam je zrywać. 

Przysięgam, że jeśli go upuszczę, będę wkurzony. Nie będzie można go odzyskać i będę musiał kupić nowy.  

Czuję, jak włosowate pajęczyny przesuwają się po mojej skórze, imitując wrażenie, że pełzają po mnie robaki. Odwracam się z powrotem w lewo i jeszcze raz rzucam światło.  

Rozgarniam jeszcze kilka pajęczyn, gotów po prostu się poddać i zignorować syreni zew, który wpędził mnie w tę głupią sytuację. 

Tam. 

Nieco w głębi korytarza coś błyszczy w świetle. To tylko mała wskazówka, ale wystarczy, żebym podskoczył z podekscytowania, uderzając głową w grubą płytę gipsowo-kartonową i sypiąc płatki we włosy. 

Ow. 

Ignorując tępy ból z tyłu głowy, wyrywam sobie rękę i pędzę korytarzem, zgadując, z jakiej odległości widziałem tajemniczy obiekt. 

Chwytam ramkę z obrazem, odczepiam ją od gwoździa i delikatnie odkładam. Robię to jeszcze kilka razy, aż natrafiam na zdjęcie mojej prababci siedzącej na rowerze retro, z pękiem słoneczników w koszyku. Uśmiecha się szeroko i choć zdjęcie jest czarno-białe, wiem, że ma na sobie czerwoną szminkę. Nana mówiła, że zanim zaparzy kawę, nakłada czerwoną szminkę. 

Ściągam zdjęcie ze ściany i tłumię śmiech, gdy widzę przed sobą zielony sejf. Jest stary, z prostym pokrętłem do otwierania zamka. Podniecenie pali mnie w płucach, gdy moje palce przesuwają się po pokrętle.  

Odkryłem skarb. I przypuszczam, że mogę za to podziękować Greysonowi. Chociaż chciałbym myśleć, że w końcu usunąłbym te zdjęcia, żeby moi przodkowie nie patrzyli z góry na moje bardzo wątpliwe decyzje. 

Wpatruję się w sejf, gdy zimny wiatr owiewa moje ciało, zamieniając moją krew w lód. Nagły mróz sprawia, że odwracam się, a moje oczy omiatają pusty korytarz. 

Zęby mi szczękają i wydaje mi się, że widzę, jak z moich ust wydobywa się oddech. I tak szybko, jak się pojawił, tak szybko się ulatnia. Powoli moje ciało rozgrzewa się do normalnej temperatury, ale dreszcz na kręgosłupie utrzymuje się. 

Nie mogę oderwać wzroku od pustej przestrzeni, czekając, aż coś się wydarzy, ale w miarę upływu minut po prostu stoję. 

Skup się, Addie. 

Delikatnie odkładam zdjęcie na bok i postanawiam pozbyć się tego dziwnego dreszczu i sprawdzam w Internecie, jak otworzyć sejf. Po znalezieniu kilku forów, na których opisano proces krok po kroku, biegnę w stronę skrzynki z narzędziami dziadka, zbierającej kurz w garażu. 

Miejsce to nigdy nie było wykorzystywane na samochody, nawet gdy Nana była właścicielką domu. Zamiast tego gromadziły się tu całe pokolenia rupieci, głównie narzędzia mojego dziadka i inne przedmioty z domu. Biorę potrzebne mi narzędzia, wbiegam po schodach i próbuję dostać się do sejfu. Ten stary sejf jest dość kiepski, jeśli chodzi o zabezpieczenia, ale przypuszczam, że ten, kto ukrył tu tę skrzynkę, nie spodziewał się, że ktoś ją znajdzie. Przynajmniej nie za życia.  

Po kilku nieudanych próbach, frustracji, jękach i rozbitym palcu w końcu udaje mi się otworzyć skrzynkę. Używając ponownie latarki, znajduję w środku trzy brązowe, oprawione w skórę książki. Żadnych pieniędzy. Żadnych klejnotów. Nic wartościowego - a przynajmniej nie wartość pieniężną. 

Szczerze mówiąc, nie liczyłem na takie rzeczy, ale i tak jestem zaskoczony, że ich nie znalazłem, biorąc pod uwagę, że większość ludzi właśnie do tego celu używa sejfów. 

Sięgam do środka i chwytam czasopisma, rozkoszując się dotykiem miękkiej jak masło skóry pod opuszkami palców. Uśmiech pojawia się na mojej twarzy, gdy przesuwam palcami po napisie na pierwszej książce. 

Genevieve Matilda Parsons. 

Moja prababka - matka babci. To ta sama kobieta na zdjęciu ukrywająca sejf, znana z czerwonej szminki i promiennego uśmiechu. Nana zawsze mówiła, że miała na imię Gigi. 

Szybkie spojrzenie na pozostałe dwie książki ujawnia to samo imię. Jej pamiętniki? To muszą być one.  

Oszołomiona idę do swojej sypialni, zamykam za sobą drzwi i siadam na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Wokół każdej z książek owinięty jest skórzany sznurek, który trzyma je w zamknięciu. Świat zewnętrzny zanika, a ja chwytam pierwszy dziennik, ostrożnie odwijam sznurek i otwieram książkę. 

To jest pamiętnik. Na każdej stronie znajduje się wpis napisany kobiecym pismem. A na dole każdej strony widnieje charakterystyczny pocałunek w szmince mojej prababci.  

Zmarła, zanim się urodziłam, ale dorastałam, słuchając niezliczonych opowieści o niej. Nana mówiła, że swoją dziką osobowość i ostry język odziedziczyła po matce. Zastanawiam się, czy Nana kiedykolwiek wiedziała o tych pamiętnikach. Czy w ogóle je czytała.  

Jeśli Genevieve Parsons jest tak dzika, jak mówiła o niej Nana, to wyobrażam sobie, że te pamiętniki mają mi do opowiedzenia wiele różnych historii. Uśmiechając się, otwieram dwie pozostałe książki i potwierdzam datę na pierwszej stronie każdej z nich, żeby się upewnić, że zaczynam od początku. 

A potem nie śpię całą noc, czytając, z każdym wpisem coraz bardziej zaniepokojona. 

Z niespokojnego snu wybudza mnie uderzenie z dołu. Czuję się, jakbym został wyrwany z głębokiej, uporczywej mgły, która zalega w zakamarkach mojego mózgu. 

Mrugając oczami, patrzę na zamknięte drzwi, skupiając się na ich słabym zarysie, dopóki mój mózg nie zorientuje się, co usłyszałem. Moje serce jest daleko przede mną, mięśnie w klatce piersiowej biją szybko, a włosy na karku stają dęba.  

W dole brzucha kłębią się obłoki niepokoju i dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że dźwięk, który słyszałem, to zamykanie drzwi wejściowych.  

Powoli siadam i wysuwam się spod kołdry. Adrenalina przepływa przez mój organizm, a ja nie mogę zasnąć. 

Ktoś był właśnie w moim domu.  

Ten dźwięk mógł być czymkolwiek. Mogły to być osiadające fundamenty. Albo, cholera, nawet para duchów. Ale tak jak przeczucie mówi ci, że stanie się coś złego, tak moje mówiło mi, że ktoś był w moim pieprzonym domu. 

Czy to była ta osoba, która dobijała się do moich drzwi? To musiało być to, prawda? To zbyt duży zbieg okoliczności, żeby ktoś obcy celowo przebył ponad kilometr do posiadłości tylko po to, żeby walnąć w drzwi i wyjść. A teraz wrócili.  

O ile w ogóle wyszli. 

Wstaję chwiejnie z łóżka, a zimny chłód ogarnia mnie i sprawia, że na mojej skórze pojawia się gęsia skórka. Drżę, biorę telefon z szafki nocnej i lekko podchodzę do drzwi. Powoli je otwieram, krzywiąc się na głośne skrzypnięcie, które się rozlega. 

Potrzebuję Blaszanego Drwala, który naoliwiłby zawiasy w moich drzwiach, tak samo jak potrzebuję odwagi Lwa. Trzęsę się jak liść, ale nie chcę się płaszczyć i pozwolić, by ktoś swobodnie chodził po moim domu. 

Gdy włączam światło, migoczą nieliczne działające lampy, oświetlając korytarz na tyle, że mój umysł płata mi figle i wyczarowuje cieniste postacie przebywające tuż za światłem. Gdy powoli zmierzam w stronę schodów, czuję, że oczy z obrazów na ścianach obserwują mnie, gdy przechodzę obok. 

Patrzą, jak popełniam kolejny głupi błąd. Jakby mówiły: głupia dziewczyno, zaraz zostaniesz zamordowana. 

Uważaj na plecy. 

Oni są tuż za tobą. 

Na tę ostatnią myśl sapię i odwracam się, choć wiem, że tak naprawdę nikt za mną nie stoi. Mój głupi, pieprzony mózg ma zbyt dużą wyobraźnię.  

To cecha, która czyni cuda w mojej karierze, ale w tej chwili jej, kurwa, nie doceniam. 

Szybszym tempem schodzę po schodach. Natychmiast włączam światło, krzywiąc się z powodu jasności, która pali mi siatkówkę. 

Lepsze to niż alternatywa. 

Zginąłbym na miejscu, gdybym przeszukiwał okolicę pojedynczym snopem światła i znalazł kogoś, kto czaiłby się w moim domu w ten sposób. W jednej sekundzie nikogo tam nie ma, a w następnej - hello, jest mój morderca. Nie, kurwa, dziękuję. 

Kiedy nie zastaję nikogo w salonie ani w kuchni, odwracam się i przekręcam gałkę w drzwiach wejściowych. Nadal są zamknięte, co oznacza, że ktokolwiek wyszedł, zdążył je ponownie zamknąć. 

Albo w ogóle nie wyszedł. 

Wciągając gwałtownie powietrze, wdzieram się przez salon do kuchni, kierując się prosto do noży. 

Ale spostrzegam, że coś leży na wyspie, co zatrzymuje mnie w miejscu. Mój wzrok przeskakuje na ten przedmiot, a z moich ust wydobywa się przekleństwo, gdy widzę pojedynczą czerwoną różę leżącą na blacie. 

Wpatruję się w kwiat jak w żywą tarantulę, która patrzy prosto na mnie i wyzywa mnie, żebym podeszła bliżej. Jeśli to zrobię, z pewnością zje mnie żywcem. 

Wstrząsając się, zrywam kwiat z blatu i obracam go w palcach. Ciernie zostały odcięte od łodygi, a ja mam dziwne wrażenie, że zrobiono to celowo, aby uchronić moje palce przed ukłuciem. 

Ale takie myślenie jest szalone. Jeśli ktoś zakrada się nocą do mojego domu i zostawia mi kwiaty, to jego intencje są dokładnie odwrotne do cnotliwych. Próbuje mnie przestraszyć.  

Zwijając pięść, zgniatam kwiat w dłoni i wyrzucam go do kosza, a następnie wznawiam swoją pierwotną misję. Otwieram szufladę, srebrne sztućce głośno brzęczą w ciszy, a następnie zatrzaskuję ją po wybraniu największego noża. Jestem zbyt wkurzony, żeby być cichy i chytry.  

Ktokolwiek się tu ukrywa, usłyszy mnie z daleka, ale nie obchodzi mnie to. Nie mam ochoty się ukrywać. 

Teraz jestem wściekły.  

Nie podoba mi się, że ktoś myśli, że może włamać się do mojego domu, kiedy ja śpię na górze. A już szczególnie nie podoba mi się, że ktoś sprawia, że czuję się bezbronna we własnym domu.  

A potem miał czelność zostawić mi kwiatek, jak pieprzony dziwak? Może i pozbawili tę różę mocy, przycinając jej kolce, ale z przyjemnością pokażę im, że róża nadal jest zabójcza, jeśli wepchnie się ją do gardła.  

Dokładnie sprawdzam główne i drugie piętro, ale nie znajduję nikogo, kto by na mnie czekał. Dopiero gdy jestem na końcu korytarza na drugim piętrze, wpatrując się w drzwi prowadzące na strych, moje poszukiwania zostają gwałtownie przerwane. 

Zastygam w miejscu. Za każdym razem, gdy próbuję ruszyć do przodu, bolejąc nad tym, że nie przeszukałem wszystkich pomieszczeń, nie mogę się zmusić do ruchu. Każdy z moich instynktów krzyczy, żebym nie podchodziła do tych drzwi. 

Że jeśli to zrobię, znajdę coś przerażającego. 

Na strychu Nana często spędzała całe dnie, robiąc na drutach i nucąc jakąś melodię, a latem kilka wentylatorów dmuchało na nią z każdej strony. Przysięgam, że czasami słyszę te melodie dochodzące ze strychu, ale nigdy nie mogę się zmusić, żeby tam wejść i zajrzeć. 

To wyczyn, którego najwyraźniej nie uda mi się dokonać również dziś wieczorem. Nie mam odwagi, żeby tam wejść. Opary adrenaliny są na wyczerpaniu, a zmęczenie ciąży mi na kościach.  

Wzdychając, powłóczę nogami z powrotem do kuchni i sięgam po szklankę wody. Wypijam ją trzema łykami, po czym ponownie napełniam i opróżniam.  

Opadam na stołek barowy przed wyspą, odkładając w końcu nóż. Cienka warstwa potu zwilża mi czoło, a gdy pochylam się i opieram je o zimny marmurowy blat, po całym ciele przechodzą mnie dreszcze. 

Tej osoby już nie ma, ale mój dom nie jest jedyną rzeczą, do której wtargnęła dzisiejszej nocy. 

Teraz są w mojej głowie - tak jak, kurwa, chcieli. 

"Ktoś włamał się do mojego domu zeszłej nocy" - wyznaję, trzymając telefon wciśnięty między ucho a ramię. Łyżeczka brzęczy w ceramicznym kubku, kiedy mieszam kawę. Jestem na drugiej filiżance, a nadal czuję się tak, jakbym miała hantle zamiast oczu, a moje powieki toczyły przegraną walkę w podnoszeniu ciężarów.  

Po tym, jak skradający się wyszedł wczoraj wieczorem, nie mogłem zasnąć, więc przeszukałem cały dom, sprawdzając, czy wszystkie okna są zamknięte. 

Stwierdzenie, że były, jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Wszystkie drzwi i okna były zamknięte zarówno przed, jak i po ich wyjściu. Więc jak, do cholery, dostali się do środka i wyszli?  

"Chwila, co powiedziałaś? Ktoś włamał się do twojego domu?" krzyczy Daya. 

"Tak", mówię. "Zostawili czerwoną różę na moim blacie". 

Cisza. Nie sądziłem, że doczekam dnia, w którym Daya Pierson straci mowę.  

"To jednak nie wszystko, co się stało. To tylko najgorsze z tego, co wydarzyło się w wielkim spektaklu wczorajszej nocy, jak sądzę". 

"Co jeszcze się wydarzyło?" - pyta ostro.  

"Cóż, Greyson to dupek. Był w trakcie próby znalezienia językiem tajemniczej dziury w mojej szyi, kiedy ktoś zapukał do moich drzwi wejściowych. I to mocno. Poszliśmy i sprawdziliśmy, ale nikogo tam nie było. Zakładam, że zrobił to mój nowy przyjaciel". 

"Czy ty, kurwa, mówisz poważnie?". 

wyjaśniam resztę. Greyson był dupkiem - trochę się nad tym użalałem. Potem jego pięść wbijająca się w moją ścianę i dramatyczne wyjście. Nie wspominam o sejfie i pamiętnikach, które znalazłem, ani o tym, co w nich przeczytałem. Nie zdążyłem jeszcze tego zrozumieć, ani ironii, że czytam jej wyuzdaną historię miłosną, a tej samej nocy ktoś włamuje się do mojego domu.  

"Wpadnę dzisiaj" - oświadcza Daya, gdy kończę.  

"Muszę dziś posprzątać dom, żeby przygotować się do remontu" - odpowiadam, wyczerpany już samą myślą o tym.  

"W takim razie pomogę. Będziemy pić codziennie, żeby było ciekawie". 

Na mojej twarzy pojawia się mały uśmiech. Daya zawsze była dla mnie wspaniałą przyjaciółką.  

Była moją najlepszą przyjaciółką od czasów gimnazjum. Po ukończeniu szkoły utrzymywałyśmy kontakt, nawet gdy obie wyjechałyśmy na różne uczelnie. Nasze życie pozwalało nam widywać się tylko na wakacjach i na corocznym nawiedzonym jarmarku przez ostatnie kilka lat. 

Ja rzuciłem studia po roku i zająłem się pisaniem, a Daya studiowała informatykę. Jakimś cudem dostała się do grupy hakerów i działa na rzecz ludzi, ujawniając rządowe tajemnice.  

Jest największą zwolenniczką teorii spiskowych, jaką kiedykolwiek spotkałem, ale nawet ja mogę przyznać, że rzeczy, które odkrywa, są niepokojące i mają zbyt wiele dowodów, aby można je było uznać za teorię.  

Niezależnie od tego, obie nasze prace dają nam dużo swobody w życiu codziennym. Mamy więcej szczęścia niż większość". 

"Naprawdę to doceniam. Do zobaczenia wkrótce" - mówię, po czym odkładam słuchawkę. 

Wzdycham i patrzę na dzienniki leżące na wyspie przede mną. Nie skończyłem jeszcze czytać pierwszej książki i denerwuję się, że chcę to kontynuować. Z każdym kolejnym słowem chcę odrzucić Gigi. 

Prawie tak bardzo, jak chcę być nią. 




Rozdział 4

Rozdział 4 

Manipulator 

"Y 

nasza babcia była dziwaczką" - oznajmia Daya, po czym bierze do ręki starą, zakurzoną bieliznę. Wzdrygam się, zaniepokojona widokiem, jaki mam przed sobą. Moja przyjaciółka-idiotka trzyma za boki koronkowej bielizny i prowokacyjnie wymachuje językiem. Albo to, co powinno być prowokacyjne.  

W tej chwili jestem o wiele bardziej zaniepokojona niż czymkolwiek innym. 

"Proszę, przestań". 

Dramatycznie przewraca oczami do tyłu głowy, naśladując orgazm, co dla mnie wygląda bardziej jak egzorcyzm. 

"Zachowujesz się teraz zupełnie nieodpowiednio. A jeśli moja babcia cię zobaczy?". 

To ją usprawiedliwia. Majtki opadają, podobnie jak jej wyraz twarzy.  

"Myślisz, że jest duchem?" - pyta, a jej szeroko otwarte oczy przeszukują dom, jakby zjawa Nany miała się z nią bawić w "peek-a-boo". Przewracam oczami. Nana pewnie też by tak zrobiła, gdyby tylko mogła. 

"Nana uwielbiała ten dom. Nie zdziwiłabym się, gdyby tu została". nonszalancko wzruszam ramionami. "Widziałem zjawy i wiele niewytłumaczalnych rzeczy się wydarzyło".  

"Naprawdę wiesz, jak otrzeźwić sukę, wiesz o tym?" - skarży się, wyrzucając bieliznę do kosza na śmieci nieco agresywnie. Uśmiechnąłem się, zadowolony z jej oceny. Cokolwiek sprawi, że przestanie mi wymachiwać przed oczami zniszczoną bielizną mojej babci.  

"Pójdę zrobić nam kolejnego drinka" - przekonuję, podnosząc masywny worek na śmieci i zarzucając go sobie na ramię. Nie jestem dumny z oddechu, który wydobywa się z moich płuc, ani z tego, że natychmiast się pocę.  

Naprawdę muszę przestać pić i więcej ćwiczyć. 

Zrobię z tego postanowienie noworoczne. To prawie pewne, że spróbuję przez tydzień i zrezygnuję, obiecując, że spróbuję ponownie w przyszłym roku. Tak się dzieje za każdym razem. 

"Niech będzie wyjątkowo mocny. Będę go potrzebował, kiedy czuję, że obserwują mnie demony". Znowu przewracam oczami.  

"Po prostu zrób mały striptiz. To je odstraszy" - mówię z przekąsem. Szum powietrza obok mojego ucha sprawia, że moje włosy tańczą, a sekundę później rolka taśmy klejącej uderza o ścianę przede mną. Wychodzę z pokoju, a za mną podąża przekleństwo Dayi. 

Dobrze wie, że jest piękna, dlatego mam tendencję do dokuczania jej, że jest jej przeciwieństwem. Od czasu do czasu ktoś musi poniżyć seksowną sukę. Jeśli tego nie zrobię, będzie za duża dla tej ziemi. 

Wyrzucam worek ze śmieciami przy drzwiach wejściowych i idę do kuchni. Biorę z lodówki sok ananasowy i kieruję się w stronę wyspy, żeby zrobić kolejne drinki.  

Wciągam krótko. Moje płuca się zwężają, a do żył napływa lód, krew zamienia się w lodowe wióry.  

Na wyspie stoi pusta szklanka po whiskey, a obok niej pojedyncza czerwona róża. Została tylko kropla whisky mojego dziadka. 

Wcześniej tej szklanki tu nie było. Przez ostatnią godzinę ani Daya, ani ja nie opuściliśmy drugiego piętra, oboje po pas zagłębieni w rzeczach dla starych ludzi.  

Krążę wokół tego duetu, jakby był drzemiącym pytonem, który w każdej chwili może mnie ukąsić.  

Serce wali mi w uszach, gdy nieśmiało sięgam po szklankę, sprawdzając ją, jakby była magiczną kulą 8 i miała ujawnić, kto z niej pił.  

Najwyraźniej nikogo nie ma ze mną w tej kuchni. Z miejsca, w którym stoję, widzę drzwi wejściowe. A jednak moje oczy przeczesują całą przestrzeń kuchni i salonu w poszukiwaniu osoby, która zakradła się do mojego domu, wzięła szklankę i butelkę whisky i zaczęła pić. Ja i mój najlepszy przyjaciel byliśmy na górze, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa czyhającego pod nami.  

Nie słyszałem, żeby ktoś wchodził. Ani jednego dźwięku.  

Ze złością ruszyłam w stronę drzwi wejściowych i przekręciłam klamkę. Zamknięte. Tak jak zawsze, kurwa, jest. Wydaje się, że niepotrzebnie, bo zamknięty dom to za mało, żeby trzymać z dala od domu. 

"Gdzie mój drink, suko? Słyszę szepty i inne gówna" - woła głośno Daya z drugiego piętra. 

"Idę!" krzyczę z powrotem, głos mi się łamie.  

Wracam do kuchni, wciąż szukając, jakby był tam tunel do innego wszechświata i jakby ten dziwak miał lada chwila wyskoczyć. 

Po prawej stronie kuchni znajduje się wejście, które łączy się z korytarzem po drugiej stronie klatki schodowej. Ciemność wylewa się z głębi tego wejścia. Osoba ta może znajdować się w tym korytarzu, czając się tuż przed wzrokiem. Albo ukrywa się nawet w jednej z sypialni, czekając, aż przejdę obok. 

Kolejny przypływ adrenaliny przepływa przez mój krwiobieg. Mogłabym być jedną z tych głupich suk, które widuje się w slasherach i które prowadzą śledztwo, a na które chce się krzyczeć za głupotę.  

Czy naprawdę chcę w ten sposób przywitać ewentualną śmierć? Głupia dziewczyna, która nie mogła po prostu wybiec z domu ani wezwać pomocy? Czy też dam się zastraszyć jakiemuś dupkowi, który myśli, że może wejść do mojego domu, kiedy tylko zechce? Pić whisky mojego dziadka. I zostawiać dowody, jakby nie obchodziło ich, że zostaną złapani. 

Zastanawiam się, czy w ogóle chcieliby się ukrywać? Z pewnością mają sposób, aby dostać się do domu niepostrzeżenie. Jaki sens miałoby ukrywanie się w sypialni lub ciemnym korytarzu? W każdej chwili mogą się do mnie zakraść. Przychodzić i wychodzić, jak chcą.  

Wiedza ta wywołuje we mnie gniew, a zarazem bezradność. Co dobrego przyniosłaby zmiana zamków, skoro i tak nie stanowią one żadnej przeszkody?  

Wciągając głęboko powietrze, postanawiam odegrać rolę głupiej suki. Chwytam nóż i przeszukuję cały dom, zachowując ciszę i lekkość kroków. Nie chcę teraz wystraszyć Dayi, jeśli nie muszę.  

Kiedy nic nie znajduję, wracam do kuchni, chwytam różę, zrywam płatki z łodygi i wrzucam je do pustej szklanki.  

Część mnie ma nadzieję, że wrócą, żeby zobaczyć moje małe arcydzieło.  

"Nie będę kłamać, boję się o ciebie" - przyznaje Daya, stojąc przed drzwiami. Spędziła ze mną cały dzień na sprzątaniu domu. Wynajęłam śmietnik i ładowałyśmy go tak długo, aż żadna z nas nie mogła podnieść rąk.  

Po dziesięciu godzinach i kilku wyprawach do Goodwill skończyliśmy sprzątanie posiadłości. Moi dziadkowie nigdy nie byli chomiarzami, ale łatwo jest gromadzić drobiazgi i przedmioty, które wydają się potrzebne, ale nigdy nie są potrzebne. 

Po śmierci Nany mama przejrzała cały dom i większość rzeczy sprzedała lub oddała. W przeciwnym razie zajęłoby to tygodnie, jeśli nie miesiące. 

"Niepotrzebnie, poradzę sobie" - mówię.  

Zajęło mi to większą część dnia, ale po wypiciu jeszcze kilku drinków zebrałem się na odwagę i powiedziałem Dayi o szklance z whisky. Byłoby źle ukrywać, że ktoś wszedł do mojego domu, gdy ona w nim była. Nie byłoby w porządku nie dać jej możliwości wyjścia.  

Oczywiście wpadła w panikę, a potem przez resztę dnia próbowała mnie przekonać, żebym u niej został. Nie zgodziłem się. Jestem zmęczona tym, że ludzie próbują mnie wygonić z tego domu. Najpierw moi rodzice, a konkretnie moja matka, a teraz jakiś chory skurwiel, któremu podoba się bycie dziwakiem.  

Boję się, ale jestem też głupi.  

Więc nie odejdę. 

Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że Daya wytrzymała w rezydencji. Miała rozbiegane oczy i pewnie kilka tysięcy razy powtórzyła zdanie: "Co to za hałas?  

Ale od tamtej pory nie mieliśmy żadnego incydentu. 

Teraz czai się pod moimi drzwiami, nie chcąc zostawić mnie tu samej. 

"Pozwól mi zostać z tobą" - powtarza po raz milionowy. 

"Nie. Nie narażam cię na niebezpieczeństwo." 

Pstryka na mnie palcami, a w jej zielonych oczach błyska złość. "Widzisz, właśnie to. To jest właśnie problem. Jeśli uważasz, że gdybym tu został, byłbym w niebezpieczeństwie, to co to znaczy dla ciebie?". Otwieram usta, aby odpowiedzieć, ale ona mnie przerywa. "W niebezpieczeństwie! To sprawia, że ty też jesteś w niebezpieczeństwie, Addie. Dlaczego miałabyś tu zostać?". 

Westchnęłam i potarłam dłonią twarz, coraz bardziej sfrustrowana. To nie jest wina Dayi. Gdyby role się odwróciły, też bym się bała i zastanawiała nad jej rozsądkiem.  

Ale ja nie chcę uciekać. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czuję się tak, jakbym pozwalał im wygrać. Dopiero od tygodnia jestem z powrotem w Parsons Manor, a już mnie z niego wypychają. 

Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego mam potrzebę, by to przetrwać. Przetestować tę tajemniczą osobę. Rzucić jej wyzwanie i pokazać, że się jej nie boję. 

Choć to wielkie, pieprzone kłamstwo. Jestem absolutnie przerażony. Jestem jednak tak samo uparty. I jak już ustalono - również głupi. Ale nie potrafię znaleźć w sobie siły, żeby się tym teraz przejmować. 

Zapytajcie mnie później, kiedy będą stali nad moim łóżkiem i patrzyli, jak śpię, na pewno będę miała inne odczucia. 

"Będzie dobrze, Daya. Obiecuję. Śpię z nożem rzeźnickim pod poduszką. Jeśli będzie trzeba, zabarykaduję się w sypialni. Kto wie, czy oni wrócą?". 

Mój argument jest słaby, ale chyba nawet nie próbuję w tym momencie. Nie zamierzam, kurwa, wychodzić.  

Dlaczego przebywanie w miejscach publicznych i towarzyskich sprawia, że mam ochotę się podpalić, ale kiedy ktoś włamuje się do mojego domu, czuję się na tyle odważny, żeby zostać? 

W mojej głowie to też nie ma sensu. 

"Nie czuję się dobrze, zostawiając cię tutaj. Jeśli umrzesz, reszta mojego życia będzie zrujnowana. Będę żyła w nędzy, dręczona pytaniami, co by było, gdyby". Z całym dramatyzmem, którego nauczyła się w teatrze, patrzy w sufit i kładzie kontemplacyjny palec na podbródku. "Czy ona nadal by żyła, gdybym po prostu wyciągnęła tę sukę z domu za włosy?" - zastanawia się na głos, drwiąc ze swojego ewentualnego przyszłego ja i ze mnie. 

Marszczę czoło. Wolałabym nie być wyciągana za włosy. Sporo czasu zajęło mi ich zapuszczenie.  

"Jeśli wrócą, natychmiast zadzwonię na policję". 

Z irytacją opuszcza rękę i przewraca oczami, a jej maniery są przesycone złością. Jest na mnie zła.  

To zrozumiałe.  

"Jeśli umrzesz, będę na ciebie wkurzona, Addie". 

Uśmiecham się do niej słabo. 

"Nie zamierzam umrzeć." 

Mam nadzieję.  

Ona warczy, chwyta mnie mocno za rękę i wciąga w mocny uścisk. Puszcza mnie, a ja czuję tylko ogromną ulgę połączoną z odrobiną żalu.  

"Zadzwoń, jeśli wrócą." 

"Tak zrobię" - kłamię. Wychodzi bez słowa, zatrzaskując za sobą drzwi.  

Wyrzucam z siebie oddech, chwytam nóż z szuflady i zmęczony idę do łazienki. Potrzebuję długiego, gorącego prysznica, a jeśli ktoś teraz zechce mi przeszkodzić, z przyjemnością go za to dźgnę. 




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Uzależniony"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści