Zderzone losy

Jeden (1)

Jeden

Jean-Claude jedną ręką przylgnął do poręczy St. Marie, a drugą do swojego uwięzi. Chciał zamienić słowo z kapitanem Jerome'em, który stał na pokładzie, w niemożliwej odległości. Niestety, robienie rzeczy niemożliwych było zaprzysiężoną częścią obowiązków Jean-Claude'a, więc zsunął się niezręcznie w stronę rufy okrętu, gdy statek wspinał się na wysoki grzbiet turbulencji. Gwiżdżący wiatr ułożył żagle z luźnych klap rękawów jego tabardy, ciągnąc go w stronę relingu i pustki za nim.

Wokół niego kręcili się dekarze, ciągnąc za liny, regulując żagle w szaleńczym tańcu, tańczonym do okrzyku bosmanów. Jean-Claude dotarł do krętych schodów na ćwierćpokład i wspiął się na nie, potykając się, gdy jego skórzane buty do jazdy konnej ślizgały się na śliskich od chmur stopniach. Osiągnął szczyt schodów akurat w momencie, gdy "St. Marie" pokonała grzbiet ciśnieniowy.

Maszty skrzypiały, a rozległa pajęczyna olinowania szumiała w napięciu, gdy przesuwały się ogromne naprężenia statku. Przez chwilę Jean-Claude wisiał bez ciężaru, unosząc się swobodnie jak kłąb dymu na wietrze. Jego palce próbowały dosięgnąć pokładu pod stopami, ale udało mu się tylko oddalić od niego. Statek przechylił się, uderzając i przechylając go w połowie drogi przez barierkę. Za tą wątłą granicą i daleko poniżej turbulentnych żagli wciśniętych pod kadłub czekał Mrok, niezgłębiona otchłań strzelających błyskawicami chmur. Te chmury wabiły go jak poduszkowe objęcia znajomej kochanki. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, zapragnął podążać w stronę otchłani. Jego uchwyt na poręczy się wyślizgnął.

Wtedy jego własny ciężar wylądował na nim mocno. Uderzył o pokład z łomotem kolan. Jego buty ześlizgnęły się i upadł na plecy. Serce kołatało mu wokół żeber jak kość w filiżance. Ostrożnie odsunął się od krawędzi statku.

Nienawidził statków kosmicznych. Ilu mężczyzn przed nim padło ofiarą zgubnego impulsu, by się wypuścić? Ilu z nich odczuwało chorobliwą chęć spadania na zawsze, tam gdzie chmury nigdy się nie rozstępują, deszcz nie ustaje, a wiatr rozrywa statki i ludzi na kawałki? Za każdym razem, gdy Jean-Claude to widział, wzywało go to.

Powinienem był zostać farmerem. Gdyby tylko był posłusznym chłopcem, posłusznie podążającym za pługiem przez skaliste pola, nigdy nie wymknąłby się od swoich obowiązków, by obserwować, jak siły księcia d'Orange doprowadzają do bitwy z najeźdźcą Markiem z Oberholz. Wtedy nigdy nie natknąłby się na rannego księcia ani nie ukryłby go przed poszukiwaczami Marka. Nigdy nie zyskałby wdzięczności księcia ani nie zostałby wepchnięty do l'École Royale des Spécialistes. Nigdy nie zostałby przydzielony jako łącznik do Comte des Zephyrs i nigdy nie dostałby rozkazu wejścia na jedną z tych stukrotnie przeklętych łodzi latających.

Z przedniej poręczy pokładu kapitan Jerome obserwował postępy Jean-Claude'a z wyraźnym rozbawieniem.

"Sześć tygodni w powietrzu i nadal nie masz swoich podniebnych nóg," powiedział Jerome z obojętnym, arystokratycznym zachwytem, który sugerował, że nie spodziewał się niczego lepszego. Bezrolny, bez grosza przy duszy siódmy syn pomniejszej, glinianej szlachty, Jerome cenił sobie ten jedyny szlachecki przywilej, który mu przysługiwał: pogardę dla nisko urodzonych. Jego jedyną zaletą, w oczach Jean-Claude'a, było to, że był dobry w swojej pracy, był raczej atutem niż przeszkodą dla swojej załogi, co było zbyt rzadką cechą w pełnej szlachty marynarce.

Jean-Claude poderwał się na nogi i próbował odzyskać równowagę, gdy okręt przyspieszył do kolejnej powietrznej rynny.

"Mówiłeś, że zaraz wylądujemy!" Jego własny przywilej, jako Króla Własnego Muszkietera, polegał na tym, że nie ustępował nikomu poza swoim własnym, bardzo krótkim łańcuchem dowodzenia. Oczywiście, zachowanie tego przywileju oznaczało wykonanie misji bezbłędnie, bez względu na odległość i niebezpieczeństwo. Rozkazy takie jak "Dostarcz tę wiadomość z moich ust do uszu komturii, zanim urodzi się dziecko" nie uwzględniały czasu spędzonego na unikaniu piratów ani nie pozwalały na zejście z kursu na tydzień przez niespodziewaną burzę eteryczną.

Jerome stał na pokładzie jak przybity do niego, ani jeden włos z jego białej, pudrowanej peruki nie był na swoim miejscu. Szarpnął brodą w kierunku dziobu i powiedział: "Wchodzimy w widły na krawędzi spływu", jakby to wyjaśniało sprawę. "Jeśli nie zejdziemy za bardzo i nie taranujemy wieży oświetleniowej, powinniśmy dotrzeć do portu w ciągu godziny.

Jean-Claude odwrócił się. Z St. Marie na spadku, l'Île des Zephyrs wzniosła się na widok. Popołudniowy blask Lac Rond był schowany wśród falujących wzgórz. Bliżej, zielony koc lasu wypełzł z pomarszczonych wyżyn i zerknął na zapomnienie ponad szaloną krawędzią podniebnego klifu. Cienkie pióropusze dymu, znaki rozpoznawcze ludzkich wysiłków, wyłaniały się zza grzbietu po lewej stronie. Tam, na cyplu skalnym nad niekończącym się spadkiem, stała wieża świetlna Des Zephyrs, jej reflektor rytmicznie migał.

"Czy nie wchodzimy trochę za wysoko?" zapytał Jean-Claude. Statki powietrzne nie mogły latać nad lądem - jego instruktorzy z akademii mówili, że aetherkele potrzebują pewnej ilości powietrza do podtrzymania, a latanie nad skałami pozbawiało je pływalności - a St. Marie wydawała się być wycelowana w zbocze.

Kapitan Jerome wydał z siebie długie, cierpiące westchnienie. "Nie można sterować statkiem kosmicznym tam, gdzie jest jego cel. Trzeba kierować go tam, gdzie ten cel będzie. Sterniku, przygotuj się do ślizgu. Steruj na lewą burtę na mój znak. Zrefować główne żagle i wyrównać śrubę balastową."

"Aye. Ster na lewą burtę. Zrefować groty. Wyrównać śrubę balastową. Tak!" odpowiedział sternik. Dalej w dół bosman podniósł krzyk, wykrzykując serię rozkazów, które musiały mieć sens dla załogi, ponieważ poruszali się tak, jakby sam Breaker deptał im po piętach. Liny i płótna przesunęły się. Statek zadrżał jakby w oczekiwaniu.

"Sterowanie okrętem wymaga przemyślenia, strategii, kalkulacji", powiedział Jerome. "Sternik, teraz!"

Sternik pochylił się do koła sterowego, a ogromny ster fantailowy sflaczał w lewo.

"Może zechcesz się czegoś powiesić" - powiedział łagodnie Jerome.




1 (2)

Jean-Claude chwycił kawałek poręczy, z której nikt inny nie zdawał się korzystać, i ciężko przełknął. Statek skręcił w lewo, odwracając się od lądu, potem przetoczył się przez jakąś niewidzialną granicę i zaczął przechylać się i ślizgać w prawo, aż Jean-Claude przysiągł, że się wywróci i wyrzuci ich wszystkich na śmierć. Trzymał się poręczy, gdy statek próbował wypaść spod niego. Bufory wiatru posyłały jego stopy w poślizg. Krew płynęła z jego ust, gdzie ugryzł się w język.

Marie obrał kurs niemal równoległy do podniebnego klifu, kierując się stale w dół, nabierając prędkości... szybując. Turbulencje rozproszyły się. Czułem, że statek zjeżdża po gładkim, lodowatym zboczu, na którym tylko od czasu do czasu pojawiają się falujące wstrząsy. Z wysiłkiem, Jean-Claude rozluźnił swoje biało-kurczliwe palce. "Co się stało?"

Jerome skubnął jedną dłoń i zakręcił nad nią palcem. "Duże masy, takie jak skylands, wytwarzają wir aeteryczny, a wir ma w sobie rowki. Zrób dziurę w dnie miski pełnej wody, a zobaczysz, co mam na myśli. Jedziemy jednym z tych rowków w dół i w kierunku centrum. Ta powinna nas zaprowadzić pod wieżę świetlną Des Zephyrs. Potem stawiamy żagle hamujące i wyskakujemy jak korek w porcie. Oczywiście... czas to wszystko."

"Jesteś szaleńcem," powiedział Jean-Claude, a Jerome przechylił swój trójgraniasty róg, biorąc to za komplement, którym był.

St. Marie zrównała się ze ścianą klifu, podziurawioną skarpą o wysokości stu stóp. Potem przeszli pod krawędzią, gdzie tonący Solar oświetlił brzuch skylandu, rozległy, skierowany w dół stożek skalny, usiany odwróconym do góry nogami lasem inkrustowanych solą, emanujących eterem chmur-koralowych stalaktytów, które utrzymywały skyland w górze.

Ostatni etap podróży przebiegł tak bezpiecznie i szybko, jak obiecał Jerome, ale nie dość szybko dla Jean-Claude'a. Sześć tygodni spędził na tym przeklętym statku, płynąc do stolicy i z powrotem, by błagać Jego Wysokość w imieniu niegodziwej, nieszczęsnej Hrabiny des Zephyrs. Równie dobrze zepchnąłby tę nikczemną kobietę i jej nikczemnych krewnych z podniebnego klifu. Niestety, obowiązki, które le roi nakazuje, jego najwierniejszy, najmłodszy muszkieter musi wykonać, a on powiedział, że linia krwi des Zephyrs nie może zawieść.

Jean-Claude podejrzewał, że pozycja le roi na szczycie domku z kart, jakim była célestialska szlachta, nie była tak stabilna, jak sugerowało jego publiczne zachowanie. Jego ostatnia wojna nie była sukcesem, a przez jej nadmierne przedłużanie poważnie osłabiła zdolność imperium do konkurowania o ziemię na niespodziewanie dochodowym nowym kontynencie, Craton Riqueza. Królestwo Aragoth znalazło sposób na przemierzenie Sargassów, tego wielkiego pasa martwego powietrza między północnym a południowym niebem, który tak bardzo niepokoił nawigatorów w zeszłym stuleciu, a oni wracali z cudownymi opowieściami o nowym lądzie, popartymi skrzyniami złota i świętymi artefaktami quondam. W miarę jak rosła fortuna Aragoth, upadało też Imperium Céleste, przynajmniej w porównaniu z nim. Wielki Leon był więc zajęty uspokajaniem swoich szlachciców, w tym okropnego des Zephyrs, podczas gdy on zbierał siły do jakiegoś nowego dalekosiężnego planu. Wielki by był, co do tego nie było wątpliwości. Le roi nie interesowała żadna nagroda mniejsza niż krater.

Jean-Claude zabrał ze swojej kabiny duży obraz Jego Cesarskiej Mości, le Roi de Tonnerre, Leona XIV. Namalowana twarz patrzyła na niego dyspeptycznie, jakby chciała go skarcić za niegrzeczne obchodzenie się z obrazem. Jean-Claude przykrył go prześcieradłem i zabezpieczył we wszystkich punktach, oplatając go obiema rękami. Przeklęta śmieszna rzecz.

Kiedy wydrapał się z łodzi nabrzeżnej na solidny kamienny pomost przy nabrzeżu, nogi zachwiały mu się z czystej ulgi. Nie miało najmniejszego znaczenia, że statki kosmiczne były utrzymywane w górze przez dokładnie te same niepojęte siły, które utrzymywały skylandy; skyland nie sprawiał wrażenia, jakby miał się spod niego wyrwać. Upadłby na kolana i całował stabilny grunt, gdyby nie spotkał go Pierre, szambelan komtura, człowiek pewny siebie, z króliczym drgnieniem wargi.

"Jean-Claude, Jean-Claude. Dziękuj Budowniczemu i Zbawicielowi, że przybyłeś" - wołał Pierre, zdyszany i zarumieniony. "To jest comtesse. To jest jej czas. Nawet teraz czeka tylko na błogosławieństwo swojego roi".

"Tak szybko?" Jean-Claude poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go w jelita. Nawet przy wszystkich jego opóźnieniach w dotarciu tutaj, powinien być znacznie przed czasem; lekarze powiedzieli mu, że Hrabina des Zephyrs nie powinna urodzić jeszcze przez co najmniej tydzień. To była zła wiadomość... przynajmniej dla des Zephyrs.

"Jest w dużym niebezpieczeństwie. Jej płacz był dość żałosny."

"Pospiesz się więc. Szybko!" Siła obowiązku wstąpiła w Jean-Claude'a. Chwycił obraz, wbiegł na brukowaną ulicę i wskoczył na powóz komesa, przesuwając biczownika na środek ławki. "Jedź, człowieku. Pchaj tę plagę!"

Pstryknięciem nadgarstka człowiek od bata wysłał konie powozu w pogoń. Pierre, nie dość szybki, gonił za nimi przez kilka kroków, po czym zgiął się, kaszląc w kurzu. Serce Jean-Claude'a biło w rytm kopyt koni. Gdyby tylko jego honor pozwolił mu zawieść zaprzysiężoną misję, mógłby to być koniec linii des Zephyrs. Długotrwały dekret Le roi, że damy Sanguinaire muszą osobiście stawić się u niego w godzinie porodu, bo inaczej ich potomkom odmawia się imion i ogłasza bękartami, był tylko kolejnym ogniwem w niekończącym się łańcuchu, za pomocą którego wiązał szlachtę ze swoją wolą. Zazwyczaj kobiety z ciążą były zmuszone udać się do jego pałacu, aby urodzić dziecko, co było niewygodą, która powstrzymywała większość kobiet w wieku rozrodczym od opuszczania Rocher Royale i wymagała od ich mężów częstych wizyt.

Ach, ale hrabina des Zephyrs poroniła już tyle razy, a ta ciąża była tak strasznie skomplikowana... i dlatego Jean-Claude został wysłany, aby przedstawić sprawę hrabiny le roi. Czy ten zgodzi się oszczędzić linię krwi jego drogiej ciotki, czy też pozwoli des Zephyrs zginąć? Niestety, elokwentny język Jean-Claude'a i zdrowy rozsądek Jego Królewskiej Mości nie pomogły, ponieważ wysłał on swój portret jako surogat, swój pomysł na kompromis, tak aby nikczemna rodzina mogła przetrwać do następnego pokolenia... jeśli Jean-Claude zdąży na czas.




1 (3)

Rozrzucając chłopów, mieszczan, kozy i kury, powóz przejechał przez miasto Windfall i zagrzmiał za bramą w głębi lądu, mijając kolejkę wozów czekających na zmrok, by wnieść swoje towary za mury.

Przed nami posiadłość Des Zephyrs stała na szczycie masywnego akropolu. U jej podnóża stał Pit of Stains, półokrągły teatr w starożytnym stylu aetegiańskim, wykuty w litej skale. Jean-Claude'owi ścisnęło się serce, gdy powóz zbliżał się do tego miejsca. W innych miastach amfiteatry tętniły życiem, służyły do wystawiania sztuk i obchodzenia świąt, ale Pit of Stains był opustoszały, jałowy, z wyjątkiem wzoru czerwonawych przebarwień rozrzuconych jak opadłe liście klonu, śladów okrucieństwa komesa i hrabiny des Zephyrs.

Raz w miesiącu biało odziani strażnicy komesa paradowali na tę scenę z dziesięcioma skazanymi mężczyznami, kobietami i dziećmi. Niektóre z ofiar były prawdziwymi przestępcami, ale większość została zebrana na spektakl pod fałszywym pretekstem lub wcale. Świadkowie, rodziny potępionych, zostali zapędzeni na miejsca w teatrze i wszyscy czekali, aż comte i comtesse przybędą w samo południe, aby wykonać egzekucję.

Więźniowie zostali rozkuci i wtedy comte i comtesse uwolnili swoje czary. Des Zephyrs byli saintborn, bezpośrednimi potomkami Zmartwychwstałych Świętych. Jako tacy nosili w swoich żyłach la Marque Sanguinaire, znak jednego ze starożytnych czarnoksiężników. Ich cienie nie były szare jak u zwykłych ludzi, lecz karmazynowe i ciągnęły się od stóp arystokratów jak wielkie elastyczne wstęgi krwi. Te cienie krwi wypływały na scenę, otaczały więźniów i powoli zwężały się.

W tej grze obowiązywały pewne zasady. Tylko dwóch pierwszych więźniów, których dotknęły cienie, ginęło. Nikt nie chciał znaleźć się w tym gronie, więc gdy sangwiniczne cienie wypełniały podłogę amfiteatru, skazańcy tulili się do siebie na kurczącej się wyspie światła, starając się być jak najdalej od pełzającej zagłady, spychając się nawzajem z drogi, błagając o łaskę, która nie nadchodziła.

Zbyt szybko ofiary zwróciły się przeciwko sobie, silniejsi ciskając słabszych w nadciągającą powódź. Czasem jakaś odważna dusza poświęcała się, by uratować innych, ale ponieważ pojedynczy bezinteresowny czyn nie wystarczał, by odwrócić los, rzadko kiedy udawało się zapobiec awanturze, by uniknąć losu bycia drugą ofiarą.

Jean-Claude był raz świadkiem tego rytuału i wciąż drżał na to wspomnienie. Komtur nie uśmiechnął się - nigdy się nie uśmiechał - ale jego oczy błyszczały z rozkoszy, gdy jego cień krwi pożerał człowieka niewiele młodszego od muszkietera. Czarodziejska plama dostała się do chłopca przez jego cień. Jego ciało stało się przezroczyste i rozpłynęło się, tracąc kształt i spójność, gdy czerwona fala pochłonęła go, niszcząc aż do samej duszy.

Przerażony i przerażony Jean-Claude nie zrobił nic, by powstrzymać morderstwo. Z prawnego punktu widzenia nie mógł nic zrobić. Według starożytnego i świętego prawa, Sanguinaire'owi należała się należność. Karmienie cieniem nie musiało być śmiertelne ani nawet bardzo szkodliwe. Inni sangowijscy szlachcice odbierali swoje należności od poddanych bez uciekania się do morderstwa. Wielu szlachciców całkiem dobrze płaciło za tę usługę i zapewniało swoim dawcom honorowe miejsca, o których przywilej ubiegali się ludzie. Nie Des Zephyrs.

"Tylko pełne pożywienie daje pełne korzyści", głosił komtur. "Tylko strach zaspokaja cień. Tylko śmierć go zaspokaja."

Kiedy cienie się wycofały, z chłopca nie pozostało nic poza smugą duszy, plamą ruskiego koloru, która zdawała się wiła się tuż pod powierzchnią kamienia, wijąc się w promieniach słońca. Pozostali więźniowie zostali ułaskawieni. Wracali z ulgą do swoich rodzin i, zbyt często, z wyrzutami ze strony krewnych zabitych. "Zabiłeś mojego syna." "Wepchnąłeś moją siostrę". "Powinieneś był umrzeć".

I to był elegancki mechanizm spektaklu rzezi. Utrzymywał on uciskanych w podziale, prawie tak samo niechętnych sobie nawzajem, jak i tak zwanym szlachcicom, którzy dowodzili i dokonywali mordów.

Powóz przejeżdżał obok miejsca kaźni i Jean-Claude'owi wydawało się, że słyszy duchy dawno minionych krzyków. I to jest linia krwi, którą muszę zachować. Jeśli dziecko komesa żyło i rozwijało się, dołączy do swoich rodziców na tej platformie, a co miesiąc będą na niej trzy świeże smugi. Ta myśl napełniła Jean-Claude'a wstrętem, ale życzenie le roi było konkretne. Trzech glinianych chłopów miesięcznie, by uszczęśliwić des Zephyrs, było z perspektywy Wielkiego Leona jedynie okruchami wytartymi ze srebrnego talerza.

Jean-Claude modlił się, by hrabina umarła przy porodzie... oczywiście to pozwoliłoby hrabiemu ożenić się ponownie, być może z bardziej płodną żoną... Niepożądane. Niech więc żyje, ale kaleka, a dziecko niech urodzi się martwe. Tak będzie lepiej dla wszystkich, nawet dla dziecka; żadne dziecko des Zephyrs nie miałoby szansy uciec przed ich zepsuciem.

Na szczycie płaskowyżu akropolu znajdował się zamek des Zephyrs, rozłożyste ramiona z bladego marmuru spoczywające bezwolnie na falującym, trawiastym runie. Gdy światło dzienne zniknęło, w każdym oknie rozbłysły alchemiczne lampy, jak to było w zwyczaju w domach Sanguinaire. Nie może być bowiem cienia bez światła.

Jean-Claude wyskoczył z powozu, zanim ten zdążył się zatrzymać, zsiadł na półpiętrze, poprawił portret i wskoczył do środka, zanim portier zdążył je otworzyć.

"Główna sypialnia, monsieur," zawołał portier za cofającym się Jean-Claude'em, ale Jean-Claude już wszedł na schody i skręcił. Z szeroko rozstawionych drzwi na końcu korytarza dobiegło żałosne zawodzenie. Hrabina miała głos jak tłuczone szkło w najlepszych czasach. Jej cierpienie podczas porodu brzmiało jak walka kotów w sklepie z porcelaną.

Jean-Claude zatrzymał się tuż za progiem, wyprostował swój pomięty tabard i wszedł do środka. "Wasza Ekscelencja" - powiedział, gdyż komtur stał, upudrowany i ubrany w swoje najlepsze biele, popijając kielich czerwonego wina i wyglądając bardziej na znudzonego niż obowiązkowego, przy łożu swojej żony. W powietrzu unosił się mdlący wir smrodu krwi, oparów wina i potu.




1 (4)

Hrabina Vedetta leżała w łóżku, oddychając płytko, jej górna połowa była absurdalnie ubrana jak na przyjęcie, biała peruka przekrzywiona, jej dolna połowa przesłonięta przez zasłonę prywatności. Kiedy Jean-Claude wyruszył w swoją podróż, jej szczupła twarz była pociągłą i zmęczona. Po sześciu tygodniach wyglądała jak szkielet, co było jeszcze bardziej podkreślone przez biały puder na twarzy i czarne smugi tuszu do rzęs wokół oczu. Tylko krzemień w jej spojrzeniu zdradzał zazdrośnie przechowywany zapas siły i złości. U stóp łóżka stała zatroskana położna i mężczyzna w urzędniczych szatach.

Świątynny mężczyzna był niski i przysadzisty i niósł ciężką torbę przewieszoną przez jedno ramię. Jego sutanna była obszyta czarną lamówką, a on sam nosił czarny płaszcz z wyhaftowanymi zazębiającymi się kołami zębatymi, śrubami i tłokami, Ultimum Machina, sigil artifexa. W miejscu, gdzie powinno być jego lewe oko, znajdowała się wybrzuszona kula z metalu quondam, koloru brązu z purpurową patyną, wysadzana dużym czerwonym klejnotem. Takie protezy były powszechne wśród najwyższych rangą członków Świątyni, oznaczały ich oddanie doskonałości Budowniczego. Jeśli chodzi o Jean-Claude'a, to każdy, kto uważał, że wyłupanie własnego oka to dobry pomysł, prawdopodobnie nie rozpoznałby doskonałości, gdyby przechodziła obok niego nago, wymachując flagą.

Ale co w mrokach Oblivionu robił tu taki potentat? We wszystkich Zmartwychwstałych Królestwach było tylko siedmiu Artifexów, po jednym dla każdej z pozostałych linii Świętej Krwi. Tylko Omnifex w Om stał bliżej Budowniczego, a on tylko dlatego, że miał wyższy kapelusz. Jean-Claude zastanawiał się, za jakie sznurki pociągnął komtur, by zapewnić sobie jego obecność przy narodzinach potomstwa.

Artifex patrzył na komesa jak sędzia na procesie. Blask jego sztucznego oka nadawał jej krwawy, karmazynowy odcień. Z aspergillum w ręku, pokropił ją błogosławioną wodą, wygłaszając jednocześnie rytualną litanię napomnień dla wszystkich kobiet na łożu narodzin. "Pamiętaj, że jest to twój obowiązek, twoja pokuta za wielki grzech Iav. Pomyślała ona, by wykraść tajemnicę życia Budowniczemu, i tak samo nowe życie musi być wydarte z twojego ciała."

"Milcz, nędzny kurduplu!", pstryknęła komesa, jej usta były tak spienione jak u wściekłego psa.

Artifex nie zwrócił na nią uwagi, ale kontynuował żwirowym głosem: "Ten ból to twoja należność. Ta próba jest twoim wyrokiem. Uda ci się, a zostanie ci wybaczone, twoja dusza zostanie przywrócona, gdy przyjdzie Zbawiciel. Porażka, a wpadniesz w dół, z którego nie ma ratunku."

"Jean-Claude," powiedział mdło komtur, "jak dobrze, że do nas dołączyłeś. Ufam, że twoja misja została wykonana." Tylko lekkie zacieśnienie jego postawy wskazywało na to, jak bardzo był zdesperowany, aby jego oświadczenie zostało potwierdzone; jeśli le roi odrzucił jego petycję, to te ostatnie dziewięć miesięcy było stratą, wraz ze wszystkimi zasobami, które poświęcił na wzmocnienie swojej nieszczelnej tamy.

"Ty... służebny... wejściu", comtesse splunęła na Jean-Claude'a, jej normalnie elokwentny jad zredukowany do zdyszanego chrząknięcia.

Jean-Claude ukłonił się jej. Podła harridana. "Wasza Ekscelencjo, wybacz mi, ale nie sądziłem, że chcesz obrazić le roi, przyprowadzając go przez kurnik. Na mocy jego dekretu przedstawiam Jego Cesarską Mość le Roi de Tonnerre, Leona XIV." Odsłonił portret z rozmachem.

Komtur zrobił nogę do obrazu: "Wasza Cesarska Mość". Położna ukłoniła się. Artifex zrobił znak szacunku. Nawet comtesse zdołała pokiwać głową.

Jean-Claude osadził obraz na krześle z długim oparciem. "Jego Wysokość poleca mi poinformować cię, z jego ust do twoich uszu, że jak ten portret jest jego obecnością, tak ja jestem jego oczami i uszami w tej sprawie". Przedstawił list opatrzony królewską pieczęcią.

Comte wyglądał na niejasno chorego, co stawiało go bardziej na równi z jego żoną, ale przyjął list. Myśl o mniejszym człowieku oceniającym sprawność swojego potomstwa bez wątpienia zakłóciłaby jego humory na wiele dni.

Ciało komturki drgnęło słabo, a ona sama jęknęła. Położna schowała się za zasłoną prywatności. "Jeszcze jedno pchnięcie, Ekscelencjo".

Komturia zgrzytnęła zębami i zakręciła szponiaste palce w poplamione potem jedwabne prześcieradła. "Nędzna ... maciora!" pluła między skurczami.

Tak temperamentne było jej łono, że komesa została ograniczona do chłopskiej diety z gotowanego owsa, fasoli, jaj i warzyw ogrodowych przez cały czas trwania ciąży. Przez ostatnie kilka miesięcy zabroniono jej najmniejszych ćwiczeń. Lekarze posunęli się nawet do tego, że zabronili jej używania czarów w obawie przed zachwianiem jej delikatnych humorów. Przez te miesiące, kiedy jej brzuch wzdymał się, jej kończyny zwiędły. Teraz jej karminowy cień wyglądał cienko i szaro, niemal zwyczajnie.

Proszę, niech cień krwi zwiędnie i umrze. Nie było większego strachu dla Sanguinaire'a niż zostać zarażonym i stracić swoje święte czary. Takich nieszczęśników nazywano nieświęconymi i pozbawiano ich znacznej części statusu.

"Jeszcze jedno parcie", błagała położna.

"Ja ... pokażę ci ... parcie!" Hrabina jęknęła, uciskając wybrzuszenie w swoim brzuchu.

Jean-Claude przyjął pozycję spoczynkową i przyglądał się zmaganiom hrabiny z takim zniecierpliwieniem, na jakie tylko było go stać, nawet jeśli życzył jej klęski i rozpaczy.

"Nadchodzi!" zawołała położna.

Komesa krzyknęła i ścisnęła z demoniczną siłą.

"Mam jego głowę, Ekscelencjo, jeszcze tylko jedno pchnięcie".

"Przeklinaj swoje ... przeklęte parcia!" Chrząknęła - pchnęła jeszcze raz, a potem zgasła, jej płowe oczy otworzyły się szeroko.

"To jest na zewnątrz. Mam go."

Oczy comte'a zapłonęły. "Czy to chłopiec? Syn?"

Położna zbadała dziecko. Jej twarz opadła.

"Co się stało, ty głupia krowo?" pstryknęła komesa. "Czy jest całe?"

Głos położnej był bardzo mały. "To ... jest martwo urodzone, Ekscelencjo".

Wyraz komesa pospieszył przez gamę emocji od konsternacji do frustracji. Comtesse sagged powrotem w jej poduszce, limp i prawie bez życia bez energii jej gniewu.




1 (5)

Antagonizm Jean-Claude'a okazał się gorzki, bo jego serce zadrgało boleśnie na wieść o martwym urodzeniu. Racjonalnie, logicznie rzecz biorąc, było to prawdopodobnie najlepsze rozwiązanie dla wszystkich. Mimo to wydawało się niesprawiedliwe, że ból serca i rozpacz komesa i komturii mogły się odbyć tylko kosztem niewinnego życia. Dziecko nie było winne za swoich rodziców.

Artifex wyjął z torby płócienny worek i wystąpił naprzód, by odebrać dziecko od akuszerki. Dudnił, "Comte, Comtesse, macie moje kondolencje. Dokonam obrzędu miłego odejścia."

Gdy akuszerka szykowała się do owinięcia twarzy dziecka, cienki, krótki bełkot przeciął ciszę. Głowa komesa podniosła się. "Co to było?"

"Nic, Ekscelencjo", odpowiedziała położna nie patrząc w górę. "Tylko grzechotka śmierci".

Comte ustąpił, ale Jean-Claude przyczaił się do parawanu i zerknął na niego. Dziecko nie powinno mieć żadnego oddechu, który mógłby być jego ostatnim. Jako parobek był świadkiem narodzin wielu zwierząt, ale nigdy bliźniego. Ten był zdecydowanie bardziej niepokojący. Krowy i maciory nie musiały się tak rozstępować. Położna kołysała dziecko w jednej ręce, a drugą mocno przyciskała ścierkę do jego twarzy.

"Wiedźma!" Jean-Claude darted wokół przesiąkniętego krwią końca łóżka.

"Nie, monsieur!" zawołała położna.

Jean-Claude wyrwał noworodka z rąk położnej i wbił swój but w brzuch kobiety, posyłając ją na podłogę.

"Muszkieterowie!" - krzyknął Artifex, ale Jean-Claude zdjął materiał z twarzy dziecka. Zaczęło zawodzić.

Żywy przecież najnowszy des Zephyrs był wyraźnie dziewczynką, a z jej płucami nie było nic złego. Nie było to dla des Zephyrs tak dobre jak syn, ale z pewnością nie był to powód do rozpaczy. Byłaby wiele warta na rynku małżeńskim. Dlaczego więc położna próbowała ją zamordować? Czy została opłacona, czy miała to być zemsta za jakąś niesprawiedliwość z przeszłości, czy...

Dopiero po chwili dostrzegł to, co wyszkolone oko położnej musiało zauważyć natychmiast. Pod poszarpaną, oślizgłą zasłoną narodzin, lewa ręka dziecka była pięścią, ale jej prawy nadgarstek zwężał się do oszołomionej dłoni z jednym tylko skręconym palcem. Biedactwo.

Serce Jean-Claude'a zwisało w jego olinowaniu. Pobożni wyznawcy Wszechmogącego Budowniczego wierzyli, że deformacje takie jak ta oznaczają nieczyste dusze, obrzydliwości, zdobycz Łamacza. Tak jak Jean-Claude poderżnąłby gardło dwugłowemu cielęciu, tak pobożna akuszerka zamierzała pozbyć się tego dziecka, pozbawić je imienia i wysłać do nieba. Jean-Claude nie mógł sobie wyobrazić, że des Zephyrs postąpią inaczej, gdy tylko zobaczą fakty na własne oczy. Nie chcieliby, aby ich imię zostało splamione plotkami o nieczystości. Zabiliby dziewczynę i opłakiwali utratę szansy na dynastię, a potem kontynuowaliby swoją działalność tak jak wcześniej, ale z dodatkowym użalaniem się nad sobą.

"Przez Budowniczego", powiedział Artifex, jego postawa i ton były przerażające. "Wiedźma!"

Twarz położnej pobladła. Spojrzała tam i z powrotem między klerykiem a komturem. "Nie! Mistrzu, ty..."

"Cisza!" ryknął artifex.

"Próbowałeś zabić moje dziecko", warknął komtur. Jego karmazynowy cień rozciągał się i ślizgał, oleista wstęga, po białej marmurowej posadzce.

"Nie, proszę!" błagała położna, ale cień krwi komtura chwycił jej cień za szyję i potrząsnął nim jak terier szczurem.

Jednym ruchem ręki komtur przerzucił kobietę przez komnatę porodową na balkon. Z rozbrzmiewającym trzaskiem uderzyła w filar, a potem leżała nieruchomo.

Za późno Jean-Claude powiedział: "Ekscelencjo, przestań! Ach, powinniśmy byli ją przesłuchać, dowiedzieć się, czy współpracowała z innymi."

"Czasu na pytania wystarczy później", powiedział komtur. "Czy mam syna?"

"Córkę", powiedział Jean-Claude. Przynajmniej dopóki nie odkryli jej osobliwości, a wtedy dziękowaliby zmarłej położnej za jej inicjatywę i dyskrecję. Może umieściliby tablicę pamiątkową na filarze, na którym comte ją roztrzaskał.

Artifex sięgnął po dziecko. "Pozwólcie mi obejrzeć..."

"Pozwól mi ją zobaczyć", pstryknęła komesa, "muszę się o nią upomnieć".

"Oczywiście", powiedział Jean-Claude automatycznie, nawet podczas osłaniania dziewczynki przed artifexem swoim ciałem, opóźniając nieuniknione. Ten lud oddałby ten biedny, bezradny złom do nieba, a Jean-Claude nie mógł zrobić nic, by ją obronić.

A potem kwilenie ustało z czkawką. Niemowlę otworzyło oczy. Niebieskie oczy. Niebieskie jak krystalicznie zimne niebo najwyższych wyżyn, blade, półprzezroczyste i głębokie jak niebo.

Jej pyzata lewa ręka sięgnęła w górę i dotknęła Jean-Claude'a po nosie. W jego uchu rozległ się szum, a on poczuł, że spada, jakby w końcu udało mu się zrzucić z przechylonego statku kosmicznego.

"Przekażcie ją." Głos komesa zdawał się dochodzić z bardzo daleka, ale był za to nie mniej groźny. Zamordowałby dziecko.

Nad moimi stygnącymi zwłokami.

Ale Jean-Claude nie miał w tym żadnej władzy. Dziewczynka potrzebowała większego mistrza.

Ale jedynym człowiekiem, który mógł skutecznie położyć rękę w ochronie nad swoim najmniejszym poddanym był Wielki Leon, a jego tu nie było, przynajmniej nie osobiście. Spojrzenie Jean-Claude'a powędrowało do obrazu le roi na krześle. Nie była to aktualna podobizna. Przedstawiał Leona XIV w kwiecie wieku, z szerokimi ramionami i głową z ciemnymi kosmykami, które zwisały mu za ramiona, a nie z ciężkim podgardlem i tłuszczem wokół środka, jak Jean-Claude widział go po raz ostatni.

Ale Jean-Claude był oczami i uszami le roi. Dlaczego nie jego usta i język? Tyle, że nie dostał pozwolenia na mówienie w imieniu Wielkiego Leona... czyżby? "Nie pozwól, by linia des Zephyrs zginęła ze świata", wydawało się upoważniać do niemal każdego działania, by chronić to dziecko.

Jednak jeśli Jean-Claude ośmieliłby się powołać na imię le roi, zostałby pociągnięty do odpowiedzialności, a wiedział dobrze, że Grand Leonowi zależało tylko na wartości tego dziecka jako politycznego pionka. Le roi nie byłby zadowolony z obecności obrzydliwości tak blisko królewskiej krwi... chyba że Jean-Claude bardzo starannie sformułowałby swoje wyjaśnienia. Hrabina des Zephyrs była matczyną kuzynką Le Roi, a jej matka pomogła wprowadzić Le Roi na tron Célestial wbrew woli Omnifexa. Obawiałem się, że krew twojej drogiej ciotki powinna całkowicie zaniknąć... Przysługa dla niej, którą powinna chętnie spłacić... Tak, to dobrze brzmi. Myślałem tylko o tobie, Wasza Wysokość.

Co ty sobie myślisz, chłopcze? Nie możesz okłamywać Wielkiego Leona!

Cóż, nie kłamstwo jako takie. Pominął pewne rzeczy w swoim raporcie, zredagował go dla zwięzłości. W l'École była cała klasa poświęcona pasterstwu arystokratów. Miały zwodniczo brzmiący tytuł: "Właściwe pokłony". Jako że były to zajęcia do wyboru, szlachetne potomstwo akademii zignorowało je jak nieprzyjemny zapach. Jean-Claude uznał go za... pouczający.

Jesteś własnością Breakera, kundlu, i zamierzasz dać się zabić.

"Daj ją tutaj, idioto", zażądała komesa.

Nikczemny humor wykrzywił policzki Jean-Claude'a w uśmiechu. Być może będzie żałował tego dnia, ale jeśli tak, to za obronę dziecka, a nie za porzucenie go.

"Oczywiście, Wasza Ekscelencjo," powiedział. "Ale najpierw jej imię. Jako należycie wyznaczony przedstawiciel Jego Cesarskiej Mości, le Roi de Tonnerre, Leona XIV, przedstawiam wam"- lepiej, żeby imię było dobre. Może ukochana matka Le Roi? Tak. Niech spoczywa w pokoju - "Księżniczka Isabelle".




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Zderzone losy"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści