Rozbite Więzy

Rozdział pierwszy

Rozdział pierwszy       

Teraz... 

Daisy Reynolds Pavlovich odchyliła się od chwiejącego się stolika kawiarni i przycisnęła plecy do taniego, metalowego chłodu swojego krzesła. Mały sklepik w piwnicy Continuing Education Building niósł ten sam mocny, palony aromat każdej kawiarni, w której kiedykolwiek była. Ten wyprany, uogólniony zapach parzonej kawy, meta-zapach miejsc, w których więcej niż jedna mieszanka bulgotała w więcej niż jednym dzbanku. I jak każde miejsce serwujące jedzenie, każda powierzchnia w kawiarni również nosiła ślady wybielacza do czyszczenia. 

Pokręciła nosem, starając się zignorować smrody i smrodki. Czasami bycie zaklinaczem krwi miało swoje wady, a jedzenie w restauracjach było jedną z nich. 

Gdyby była szczera, przyznałaby, że bycie bloodhoundem miało więcej wad niż zalet, ale jej zdolności oferowały pewien poziom ochrony, którego nie mieli normalni ludzie. I pozwalały jej pomagać zwierzętom dzięki zdolnościom leczniczym Zmiennokształtnego, a także wyłapywać Poparzeńców, których tropiła dzięki swojemu przeklętemu nosowi. 

Przeklęte ghule śmierdziały na potęgę, a Daisy, podobnie jak większość innych fascynatów bloodhoundów, potrafiła wyczuć jednego na milę. 

Co też zrobiła, trzy miesiące temu, niedaleko tej właśnie kawiarni. Jej nos był powodem, dla którego mężczyzna siedzący naprzeciwko niej wciąż żył. 

Gavin Bower uśmiechnął się, odkładając swoją latte. Wysoki i zbudowany jak biegacz, Gavin miał ten sam uprawniony, łatwy urok wielu przystojnych białych facetów w jego wieku, z jego dotykowym mopem luźnych loków w kolorze mlecznej czekolady, zdrową skórą i błyszczącymi, jasnoniebieskimi oczami. Zdarzyło się również, że był niezwykle inteligentny. 

Nawet ze swoimi problemami ze słuchem, nie wydawał się pragnąć zbyt wiele. 

Przyglądała mu się przez chwilę, myśląc, że może jej ocena nie była całkiem słuszna. Gavin miał więcej zalet, niż na to wskazywał. Był młodszy od niej i studiował medycynę. Spędziła z nim wystarczająco dużo czasu, by zastanawiać się, czy nie wie, jak się wyrazić. A może wiedział, ale nie chciał, by inni widzieli to, co uważał za zbyt prywatne, by się tym dzielić. 

Nie, żeby była otwarta na takie wyrażenia przez ostatnie trzy miesiące. 

Kubek z kawą - czarną, bez cukru - ogrzał jej palce. Był gładki i czysty, ale jak wszystko w kawiarni, miał w sobie nutę wybielacza, kiedy podniosła go do ust. 

Nie spożyła zbyt wiele kofeiny. 

Za otwartymi drzwiami kawiarni słońce opadło w stronę horyzontu i teraz skryło się za świeżymi, zielonymi zapachami wytwarzanymi przez liczne drzewa otaczające kampus Uniwersytetu Minnesoty w St. Paul. Ciepłe letnie światło wpadało do kawiarni. Złoto tańczyło na szybach, wraz z nutą późnoletniej wilgoci. Po drugiej stronie miejsca do siedzenia pomarańcze przesuwały się nad ladą i pachnącymi kawą studentami-pracownikami za nią. A przed nią genialne czerwienie i zielenie migotały nad tytanowymi pąkami w uszach Gavina. 

Nosił drogie, najnowocześniejsze technologie wyprodukowane przez oddział Praesagio Industries. Był też dobrze ubrany. Nie, Gavin nie chciał wiele. 

Może z wyjątkiem jego przyjaciółki Rysy Torres. Kobiety, która w noc, gdy Daisy uratowała Gavina, została wyrwana przez Burnersów. I kobiety, która teraz planowała poślubić Draco. 

Gavin, ze swojej strony, wydawał się rozżalony. 

Daisy zastanawiała się, ile z jego tęsknoty wynikało z zaborczości, a ile z prawdziwej troski. Ale z drugiej strony, to też może być emocja zbyt prywatna, by się nią dzielić. 

Gavin stuknął w blat stołu i miękkie, puste uderzenie wypełniło powietrze między nimi. "Rysa upiera się, że już wie, który dom kupią". Przewrócił oczami. 

Trzy miesiące, a powinien wiedzieć lepiej niż przewracać oczami na deklaracje Pierwszego Losu. Nie spotkał jeszcze Losu twarzą w twarz, więc nie miał osobistego doświadczenia ze zdolnościami future-seer, takimi jak jego przyjaciółka Rysa. Obecnie podróżowała z Wyoming z Dracos-Ladonem i jego bestią - i jutro miała wrócić do Minnesoty. 

Od czasu walki przed trzema miesiącami Daisy pilnowała, by żaden Los nie zbliżył się do Gavina, głównie dlatego, że prosił o to jej ojciec. Miała, według jego słów, "upewnić się, że przyjaciel nowej miłości Ladona pozostanie z dala od niebezpieczeństwa". Żeby nie opodatkować smoków". Były... problemy. 

Jej ojciec nie był konkretny. Daisy nie pytała. 

Ale głównie Daisy pilnowała Gavina, bo wiedziała, że jego przyjaźń wiele znaczy dla Rysia. 

A Daisy i Rysa mieli wspólną historię, nawet jeśli Rysa o tym nie wiedziała. Nawet po tym wszystkim, Daisy nadal czuła, że musi dbać o dzieciaka. 

Daisy łyknęła swojej czarnej, bleach-coffee. Mogli się podpisać, ale Gavin uważał jej amerykański język migowy za trudny do odczytania. Drażnił się z nią na temat jej "smoczego akcentu", ale bardziej prawdopodobne było to, że jej niewyraźny podpis wynikał z braku praktyki. Więc przykuła swoje ciało i stanęła przed Gavinem twarzą w twarz, aby umożliwić mu łatwe czytanie z jej ust. 

"Ona jest Losem, Gavin. Ona wie wszystko." Chociaż Losy nie wiedziały wszystkiego. Daisy nauczyła się tej lekcji więcej razy, niż chciała policzyć. 

Gavin pochylił się do przodu. "Nadal nie powiedziałaś mi, jak jesteś z tym wszystkim związana." 

Miał na myśli mały zakątek świata Shifterów, Fate'ów i Burnerów, o którego istnieniu teraz wiedział. Odrobinę rzeczywistości, w obrębie której Daisy chodziła w każdej chwili swojego życia. Tę część ze smokami. 

Zerknęła ponad brzegiem swojego kufla na przystojnego, normalnego człowieka siedzącego po drugiej stronie stołu. Nie był wcale dużo młodszy od niej. Dziewięć lat temu on i Rysiek mieli po jedenaście lat. Daisy - siedemnaście. Trzy miesiące temu ich drogi się zbiegły. 

Los związał wszystkich z przeznaczeniem, także Gawina. 

Daisy zakręciła palcami wokół kubka z zabieloną kawą. 

Gavin obdarzył ją swoim najbardziej otwartym i rozbrajającym uśmiechem - takim, jaki widziała u każdego, kto chciał się poczuć komfortowo. Zawsze działał, nawet na Daisy. 

Domyśliła się, że głównie dlatego, że nigdy nie dawał po sobie poznać, że jest manipulowany. Nawet ze swoimi uprawnieniami, Gavin miał wspaniałe podejście do pacjenta. Pewnego dnia będzie wspaniałym lekarzem. 

Daisy skinęła głową i odstawiła kubek z kawą. "Od czego powinnam zacząć, dr Bower?". 

Zamknął jedno oko i zacisnął usta. "Na początku, oczywiście". 

Daisy roześmiała się. "Mój początek, czy ich?" Komplikacje, które doprowadziły ich do tego stolika - w tej samej kawiarni, gdzie piekło dziedzictwa Rysia po raz pierwszy rozpaliło mózg biednej kobiety, pod podobnym wieczornym niebem - zaczęły się dawno, dawno temu. Niektóre części historii, w czasach Imperium Rzymskiego. Inne części, później w dzikich rejonach Galii. A jeszcze inne, podczas zimnej śmierci szczególnie brutalnej rosyjskiej zimy. 

Ale nie dla Daisy. Dla niej historia była znacznie bliższa. I o wiele bardziej osobista. 

Gavin znów się uśmiechnął. "Twoja, oczywiście." 

Och, on naprawdę był rozbrajający. I przystojny. I dobrym przyjacielem. 

Może to był ten moment, który Los miał na myśli tak dawno temu, kiedy ostrzegał Daisy, żeby nigdy nie opowiadać historii, aż do właściwej chwili. 

Daisy zerknęła na drzwi kawiarni. Na zewnątrz czekali jej chłopcy - Radar i Ragnar - przywiązani do stojaka na rowery. Jej dwa psy stróżujące, które były częścią tego świata tak samo jak ona. A teraz, jak się wydaje, także Gavin. 

"San Diego, dziewięć lat temu" - powiedziała Daisy, wciąż wyglądając przez drzwi kawiarni. "Zanim dowiedziałam się, co do cholery się dzieje - i kilka lat przed aktywacją". 

Gavin zadrwił. "Rysa mieszkała w San Diego dziewięć lat temu". 

Teraz Daisy rzuciła mu swój własny rozbrajający uśmiech. "Mówiłam ci, że Losy wiedzą wszystko....".




Rozdział drugi

Rozdział drugi       

San Diego, Kalifornia, dziewięć lat temu... 

Ludzie śmierdzą. 

Duzi ludzie, mali ludzie. Ludzie z brudnymi włosami i ludzie o skórze wyszorowanej z kurzu i martwych komórek. Ludzie, którzy trzymali swoje dzieci blisko, jak kobieta siedząca na drucianej siatce ławki San Diego Metro Transit pięć stóp za Daisy Reynolds. 

Ludzie wytwarzali więcej zapachów niż każdy głośny samochód i autobus na głośnej drodze przed Daisy. I więcej smrodu niż wszystkie gnijące opakowania po jedzeniu w koszu na śmieci na przystanku. 

Daisy próbowała zignorować oznaki złych emocji unoszące się w powietrzu - chuda kobieta tuląca się do dwójki marudzących dzieci za Daisy pachniała desperacją. Głód unosił się z dzieci jak wysoka, przeszywająca warstwa zapachu, która pokrywała ich rumiany i postrzępiony wygląd. 

Ich zużyte, stare ubrania nie pasowały. Koszulka starszego dziecka była za mała i paski materiału zwijały się wokół jego brzucha, gdy wplatał palce w siatkę ławki przystanku. Kobieta zajmowała się najmłodszym, głaszcząc go po włosach i nucąc, podczas gdy chłopiec szarpał się najpierw z ławką, a potem z pokrywą starego, szczerbatego wózka swojej siostry. 

Dwadzieścia dolarów w kieszeni Daisy wystarczyłoby na posiłek dla rodziny. Te same dwadzieścia dolarów załatwiłoby Daisy kilka posiłków, ale głód wzbierający z trzech sprawił, że Daisy zacisnęły się jelita. Food court w centrum handlowym za przystankiem autobusowym miał kilka tanich miejsc. 

Szukała w przedniej kieszeni dżinsów, a jej palce objęły nową, grubą komórkę. Wiele innych dzieciaków w szkole nosiło cieńsze modele i mimo że nie było ich stać na tę przeklętą rzecz, jej mama nalegała, żeby jej go kupiła. Więc pasowała. Bo nie zwracanie na siebie uwagi pochłaniało o wiele więcej czasu, pieniędzy i energii niż bycie sobą. 

Daisy wymanewrowała dwudziestkę wokół swojej nowej komórki i wyciągnęła ją z kieszeni. Dając kobiecie pieniądze, zwróciłaby na siebie uwagę. Byłoby jakieś połączenie, nawet małe, przelotne. I jak mówiła mama Daisy, otwierało to szansę, nieważne jak małą, że zostaną ujawnieni. 

Dom, który opuściła z mamą w Perth, pachniał lepiej niż Ameryka. Ludzie tutaj mówili zabawnie, chociaż jej mama była stanowcza w kwestii utraty akcentu tak szybko jak to możliwe. Powiedziała, że obie muszą się "dopasować". Dopasowanie pomaga ci się ukryć. 

Daisy próbowała. Starała się. Ale wciąż znajdowała się w dziwnych sytuacjach, w których ludzie, na których nie chciała zwracać uwagi, wyróżniali ją. 

Geny jej mamy sprawiły, że wyglądała inaczej. W Ameryce, faliste włosy, bursztynowe oczy, częściowo japońskie, częściowo aborygeńskie, częściowo przypadkowe białe australijskie, przyciągały spojrzenia. Jej wzrost też nie pomagał. Górowała nad wszystkimi w swojej szkole i podejrzewała, że jej długie nogi i pięć-eleven rama pochodzą od mężczyzny, który ją spłodził - kimkolwiek był - a nie od jej drobnej, filigranowej matki. 

Mały chłopiec jęczał. Kiedy mama podniosła go na ławkę obok siebie, zapach głodu sięgnął zenitu. Żołądek dziecka warknął. 

"Umm..." Daisy wyciągnęła dwudziestkę. "Znalazłam to na parkingu centrum handlowego," skłamała. Kiwnęła ponad ramieniem kobiety w kierunku muru oporowego między przystankiem a parkingiem centrum handlowego. 

Daisy właśnie spędziła dwie godziny wypełniając podania o pracę w różnych restauracjach i sklepach, starając się, aby jej pismo było schludne i reprezentacyjne, a jej osoba schludna i godna zatrudnienia. Większość kierowników patrzyła na nią z góry i z dołu, bardziej znudzona niż cokolwiek innego, i chowała jej podanie do jakiegoś folderu lub innego, który trzymali pod ladą. 

Ręka bolała ją od tego całego ciasnego pisania. Nos bolał ją od tych wszystkich śmierdzących ludzi. I szczerze mówiąc, miała większą ochotę złapać następny autobus do domu niż przejść przez dużą drogę do centrum handlowego po drugiej stronie, gdzie spędziłaby kolejną godzinę, co najmniej, wypełniając kolejny zestaw podań, które miały być złożone pod kilkoma kolejnymi ladami. 

Ta dwudziestka załatwiłaby jej przynajmniej przekąskę. Ale dzięki temu rodzina będzie miała pełny posiłek. 

Daisy uśmiechnęła się, robiąc wszystko, by wyglądać nonszalancko. "Na zabawki. Albo na przekąskę." Skinęła najpierw na chłopczyka, potem na dziecko. 

Kobieta zamrugała, jej oczy stały się szerokie. "Znalazłaś to. Jest twoje." Ale jej ręka uniosła się z kolan, jakby miała zamiar wyrwać banknot z palców Daisy. 

Bryza falowała pieniędzmi i trzaskała o palce Daisy. Ciężarówki toczyły się po drodze za nią, wypełniając powietrze syczącym rykiem i smrodem oleju napędowego. 

Niewiele to dało, by zamaskować głód i wdzięczność toczące się z kobiety. 

"To było na działce." Daisy zaakcentowała swoje kłamstwo wzruszeniem ramion. "Mogłaś go znaleźć równie łatwo jak ja". 

Nieśmiało, kobieta wyciągnęła rękę. Jej palce chwyciły krawędź banknotu, szczypiąc, jakby podnosiła skorpiona. Daisy puściła. 

Banknot przeleciał, napędzany przez bryzę, i zakrył pięść kobiety. Szybko cofnęła rękę. "Dziękuję" - powiedziała. 

Daisy uśmiechnęła się ponownie. "Nie ma problemu." Byłaby głodna po powrocie do domu, ale przynajmniej wiedziała, że znajdzie jedzenie w swojej lodówce. 

"Gdyby wszystkie nastolatki były takie jak ty, świat byłby lepszym miejscem". Kobieta złożyła banknot i schowała go do kieszeni. 

Daisy ponownie wzruszyła ramionami. Wielu dorosłych mówiło takie rzeczy. Była całkiem pewna, że za dwadzieścia lat ona też będzie mówiła te same bzdury. 

Kobieta przemówiła do malucha i zapięła go w wózku. Chłopczyk czekał, z kciukiem w ustach, aż go podniesie i umieści na swoim biodrze. Powoli, z kilkoma uśmiechniętymi spojrzeniami w stronę Daisy, kobieta wypchnęła wózek z przystanku i w stronę przejścia przez mur oporowy. Szła w kierunku centrum handlowego, mając nadzieję, że kupi sobie i dzieciom coś do jedzenia. 

Daisy usiadła na ławce. Mogła pojechać następnym autobusem do domu albo przejść do rogu i przejść przez ulicę na światłach, a potem wrócić do pasażu po drugiej stronie drogi i wypełnić kolejne wnioski. Może klinika na końcu budynku potrzebowała pomocy kustosza. 

Ale kliniki śmierdziały gorzej niż jakakolwiek restauracja czy sklep. Daisy zmarszczyła nos, myśląc o tym. 

Musiałaby wstać. Przejść do rogu, przejść przez ulicę, a potem wejść w każde z drzwi pasażu. A kiedy to zrobi, będzie musiała wrócić na przystanek autobusowy, na którym teraz była. Do tej dokładnej ławki. I czekać kolejne pół godziny na kolejny autobus. 

Ale gdyby nie wypełniła teraz kolejnej rundy aplikacji, musiałaby przyjechać tu ponownie innego dnia, innym autobusem i przejść na drugą stronę. Chyba, że mama pozwoliłaby jej prowadzić samochód. Co nie było prawdopodobne. 

Nowy smród wypełnił przystanek autobusowy i Daisy zmrużyła oczy. Ruch uliczny wytwarzał różnego rodzaju obrzydliwe zapachy, a ten był poważnie paskudny. Pachniał jak połączenie zgniłych jaj, gorącego akumulatora samochodowego i... 

Daisy ponownie powąchała powietrze, próbując to rozgryźć. Nie była to emocja, jak głód, który wywołała kobieta i jej dzieci, ale pachniała słabo ludzko. Jakby zrobiła to osoba, a nie maszyna. 

Albo może osoba przypominająca maszynę. 

Obrazy zabójczych cyborgów i robotycznych zombie uderzały o siebie wewnątrz mózgu Daisy. Ale to były bzdury. Historie wymyślone przez Hollywood dla rozrywki. Ten zapach pachniał naprawdę. 

Daisy powąchała jeszcze raz. Prawdziwy i nieumyty. 

Na drugim końcu wiaty przystanku autobusowego mężczyzna wpatrywał się w parking centrum handlowego. Jego głowa obracała się powoli, jakby obserwował, jak ktoś odchodzi. 

Albo obserwował mamę z dwójką dzieci pchającą wózek. 

Daisy nie słyszała ani nie widziała, jak podchodzi, a jednak stał tam, przerażająco wyglądający, najprawdopodobniej bezdomny facet w brudnych ubraniach, które prawdopodobnie wyniósł z pożaru. Mankiety jego dżinsowej koszuli roboczej wyglądały na chrupiące i ciemne, podobnie jak obszycia i kołnierzyk. Jego włosy mogły mieć jakiś jasnobrązowy kolor, ale nie wiedziała na pewno z powodu brudu. 

Stukał palcem w plastik gigantycznej reklamy szamponu zdobiącej jeden z kiosków na przystanku i Daisy przysięgła, że zostawił odciski, jakby czubek jego palca albo tak mocno naciskał na plastikową obudowę, że się zapadła - albo w jakiś sposób ją topił. 

Nic nie powiedział. Po prostu wpatrywał się w parking, oblizując wargi. 

Wstała. Nie zmusiła do tego swojego ciała, jej nogi po prostu wstały same. Jej stopy się posadziły. Jej plecy napięły się. 

Jeśli potrzebowała uciekać, mogła uciekać. 

Daisy nie potrafiła nazwać smrodu tego człowieka. Nie mogła powiedzieć: "O tak, to palone zgniłe jaja" albo "petarda zanurzona w benzynie", bo nie wiedziała na pewno, co to za zapachy. Jej wyobraźnia mówiła O, wiesz i To nie ma znaczenia. To załatwia sprawę. 

Ale miała siedemnaście lat i nigdy nie wąchała petardy z gazem. Czuła jednak zapach tego mężczyzny. I wyczuwała niebezpieczeństwo. 

Na przystanku autobusowym panował upał, napędzany przez przejeżdżające samochody i ciężarówki. Zasłony spełniały swoje zadanie w kilku miejscach wzdłuż ławek, ale skupiały ciepło w innych. Jeden fragment muru oporowego między przystankiem a centrum handlowym wydzielał szczególnie silną falę gorącego smrodu. Daisy przesunęła się na bok, bliżej późnopopołudniowego blasku rzucanego przez betonowy chodnik na zewnątrz schroniska. Stąd mogła w razie potrzeby wskoczyć na parking centrum handlowego. 

Awantura mogłaby doprowadzić do nękania przez policjantów, czego miała dość od czasu przeprowadzki z mamą do San Diego. 

Duża ciężarówka zatrzeszczała i schronisko wypełniło się wywołującymi kaszel oparami oleju napędowego. Śmierdzący obficie bezdomny przesunął ciężar ciała. Jego ubranie się marszczyło, pasek szeleścił, a on sam wyszedł ze schroniska. W stronę rodziny na parkingu. Odizolowana mama z dziećmi, która właśnie teraz manewrowała wózkiem między dużymi samochodami - samochodami, które częściej niż zwykle zasłaniały jej widok zarówno z centrum handlowego, jak i z drogi. 

Mężczyzna znów oblizał wargi. 

Odezwał się w nim nowy głód. Nie był to głód żołądka, który Daisy wyczuła od kobiety i jej dzieci, ale głęboka, szalona potrzeba duszy, ja - mój głód. Rodzaj obsesyjnego głodu, który niekoniecznie dotyczył jedzenia, nauki czy czegokolwiek normalnego. Facet miał w sobie gorące, palące powietrze przymusu, które unosiło się wokół niego jak chmura rzygającej żółtej mgły. 

Daisy nigdy nie była tak blisko kogoś ewidentnie, na pewno szalonego. Widziała już wcześniej prawdziwych wariatów, zarówno tutaj w Ameryce, jak i w domu w Australii. Jedna kobieta tańczyła w górę i w dół chodnika przed sklepem spożywczym, z sześciocalowym nożem do steków w ręku, krzycząc na niewidzialne demony. Kierownik sklepu wezwał policję. 

Teraz Daisy zastanawiała się, czy ten facet też ma nóż. 

Ale policjanci zauważyliby również ją. Prawdopodobnie zadawaliby pytania o jej życie. 

Dla Daisy na nowym amerykańskim powietrzu dryfowały nowe lęki, i to nie wszystkie od matki czy samej siebie. Głównie od ludzi takich jak głodna kobieta i dziwny, przerażający bezdomny. Metaliczne lęki. Lęki, które pachniały octem i jajkami. Kwaśne zapachy. Lęki, które wcale nie pozostawały w tle. 

Lęki i wściekłość, i głód. 

Bezdomny szedł w kierunku przerwy w murze oporowym i ścieżki prowadzącej na parking centrum handlowego. Guma jego szczurowatych, starych butów wydawała małe, ssące dźwięki przy każdym kroku na gorącym betonie. Zaczepił kciuki o pasek, a jego głowa kiwała się w rytm kroków. 

Miał zamiar zrobić coś tej mamie i jej dzieciom. Jego zamiar ulatniał się z niego wraz z jego smrodem i wibrował od zestawu jego mięśni. Zbliżała się przemoc. 

Gdyby na niego krzyknęła, rozproszyłby się. Mógłby zapomnieć o matce. Może zdążyliby do centrum handlowego. Może byliby bezpieczni. Ale cała ta przemoc prawdopodobnie zwróciłaby się w stronę Daisy. 

Żołądek Daisy zrobił klapkę na oczach. Słońce nagrzewało wszystko, w tym jej umysł, a ona nie wiedziała, co robić. 

"Hej!" krzyknęła. Jej umysł nie podjął jeszcze decyzji, ale jakaś jej część już tak. Część, która nie pozwalała skrzywdzić dwójki małych dzieci. 

Bezdomny obrócił głowę. Jego nos drgnął. Zerknął na Daisy, potem na rodzinę, która odchodziła. Kiedy jego wzrok wrócił do Daisy, jego głowa się obniżyła. Wpatrywał się. 

Wyglądał na ciastowatego i obrzmiałego, jakby za dużo wypił. Nie był wyższy od Daisy, ale miał szerokie ramiona. Blask słońca sprawił, że jego oczy wyglądały na płaskie i nie potrafiła określić ich koloru. Choć jeśli zmrużyła oczy, zobaczyła coś, co mogło być błyskiem czerwieni. 

Bo to ma sens. 

Znów przez jej umysł przemknęła myśl o zabójczych cyborgach. 

Wtedy on się uśmiechnął. 

Jego zęby zalśniły. One świeciły. Wszystkie lśniące i paskudne, jakby miały w szkliwie milion małych iskierek i petard. 

Szybkim krokiem przemknął po betonie. Zanim zaczerpnęła nowy oddech, zatrzymał się bezpośrednio przed nią. 

Z bliska pachniał jeszcze gorzej. Bateryjno-kwaśne nuty jego smrodu sprawiły, że Daisy zapaliły się oczy. Zakasłała. 

Głód unoszący się z mężczyzny zmienił się w groźbę. Daisy wzięła wdech, ale jej płuca nie chciały wypuścić powietrza. Jej płuca nie chciały nic zrobić. 

Maszynowy, ostry dzwonek telefonu komórkowego Daisy przebił się przez wiatę autobusową. Zapomniała, że ustawiła go na głośno, żeby usłyszeć go w centrum handlowym, gdyby zadzwoniła jej mama. Teraz przebijał się przez całą tę dziwność, która unosiła się z człowieka. 

Potrzeba ucieczki wypłynęła na przednie przestrzenie jej mózgu, jakby ktoś ściągnął brudny całun z jej umysłu. 

Telefon zawibrował o jej kość biodrową, gdzie nosiła go w przedniej kieszeni. Dreszcz przeszedł przez jej ciało, przełamując kolejne zaklęcia szaleńca. 

Mężczyzna cofnął się o krok. Daisy wygrzebała telefon z kieszeni i wcisnęła odpowiedź, nie odrywając wzroku od przerażającego faceta. "Halo?" 

Głos, którego Daisy nigdy wcześniej nie słyszała, płynął przez połączenie. Kobieta mówiąca do niej brzmiała autorytatywnie, w przeciwieństwie do szaleństwa, które wyczuwała od bezdomnego. 

Ale to, co najbardziej uderzyło Daisy - i co pociągnęło za sobą te głębokie części jej mózgu kontrolujące ruchy jej ciała - to fakt, że kobieta brzmiała tak, jakby rozumiała, co się dzieje teraz, w schronisku autobusowym. 

Jakby w jakiś sposób kobieta mówiąca przez telefon Daisy widziała, co się zaraz stanie. 

I wiedziała, co Daisy musi zrobić. 

"Uciekaj," rozkazała kobieta. "Teraz!"




Rozdział trzeci

Rozdział trzeci      

Daisy odrzuciła się do tyłu i przewróciła na ławkę. Jej noga uderzyła o metalowe wsporniki i ból rozbłysnął w kolanie. "Cholera!" jęknęła. 

Ale jej buty uderzyły o beton i nogi zadziałały tak, jak powinny. Daisy ominęła płaską ścianę reklamy szamponu i pobiegła ulicą w kierunku światła na rogu. 

Telefon trzeszczał jej w ręce, ale trzymała go - i głos kobiety - przy swoim uchu. "Kim pani jest?" Nie rozpoznała głosu tej kobiety. Z tego co Daisy wiedziała, właśnie zadzwonił do niej anioł. 

Kobieta odpowiedziała nowym pytaniem. "Kto cię goni?" 

"Jakiś facet, który pachnie jak kwas". Jak jakaś przypadkowa kobieta zdobyła numer jej komórki? 

To, co zabrzmiało jak ostry wdech, rozerwało połączenie. "On jest Palaczem. Nie pozwól mu się dotknąć, Daisy. Jeśli dostanie cię w swoje ręce, zrobi o wiele gorsze rzeczy, niż sprawi, że twoje oczy będą łzawić od jego zapachu". 

Daisy już zdążyła się tego domyślić. "Czym do cholery jest Palownik?" 

"Ghul chaosu." 

Daisy przestała biec. Zatrzymała się jeszcze właśnie tam na chodniku przed przystankiem autobusowym, mimo że gonił ją szalony, śmierdzący śmiercią bezdomny. "Zaraz, co?" Kobieta powiedziała ghoul, jakby ghoul był prawdziwą rzeczą. 

"Cholera, biegnij!" krzyknęła kobieta. 

Daisy wystartowała ponownie, jej nogi pompowały, i nie oglądała się przez ramię. Bo jeśli bezdomny naprawdę był ghulem, nie chciała zobaczyć tego w jego oczach. 

Ale ona już to miała. Dlatego właśnie na niego nakrzyczała. Żeby trzymać go z dala od tych dzieci. 

Ale ghule to była bzdura, tak jak cyborgi i zombie. 

Kobieta, która ją wezwała - która musi obserwować - musi być tak samo szalona jak ten facet. Bo to była bzdura. 

Daisy rozejrzała się dookoła, gdy biegła. Nikt nie rzucał się w oczy. Nikogo w pobliżu. Nie ma też miejsc do obserwacji z dachów. Co tu się do cholery działo? 

"Palownik wyczuje twoje dziedzictwo, nawet jeśli nie jesteś jeszcze aktywny". Kobieta chrząknęła. "Musiałeś na niego nakrzyczeć, prawda? Zostawiłby cię w spokoju, ale nie, Daisy, nie jesteś jedną z tych, które pozwolą, by ktoś inny cierpiał, prawda?" 

"Sprawiasz, że to brzmi, jakby to była zła rzecz". Daisy nadal nie zamierzała oglądać się przez ramię, choć znów poczuła jego zapach. 

Musi być coraz bliżej. 

"Nie przestanie, dopóki nie zatopi swoich zębów w twoim ciele! Nigdy tego nie robią. Będziesz bardzo ważna w przyszłości, a moim przeznaczeniem jest upewnić się, że przeżyjesz wystarczająco długo, by wykonać swoją przeklętą pracę!" Kobieta wykrzyczała swoje ostatnie słowa. 

Tym razem Daisy zerknęła przez ramię. Facet nie biegł, ale najwyraźniej skupiał się na niej i tylko na niej, nie robiąc uników przed innymi pieszymi ani w ogóle nie zwracając uwagi na rowery, ławki czy otwierające się drzwi. 

"Posłuchaj mnie, Daisy. Nie potrafię odczytać jego rodzaju. Widzę tylko, że jesteś w niebezpieczeństwie i że musisz uciekać!". 

Daisy uniknęła kosza na śmieci i pobiegła w kierunku starszej kobiety spacerującej ze swoim średniej wielkości beżowym psem. "Kim, do cholery, jesteś?" krzyknęła do telefonu. 

Starsza pani zrobiła minę, gdy usłyszała niezbyt miłe słowa płynące z ust Daisy. 

Pies miał klapnięte uszy i łatwo merdał ogonem, a Daisy automatycznie się uśmiechnęła i wewnętrznie życzyła mu podświadomie dobrego psa, co zawsze robiła, gdy spotykała nowe zwierzę. 

Nie spodziewała się tego, co stało się potem. 

Pies zawirował, odwrócony od niej, i wysunął się na środek chodnika. Głośne, złośliwe warczenie przetoczyło się między wyszczerzonymi zębami, a sierść na jego szyi stanęła dęba. Ale nie warczał na Daisy. Warknął na wariata, który gonił ją ulicą. 

"Przejdź przez drogę. Teraz." Kobieta w telefonie brzmiała młodo, ale w starym rodzaju. Jakby prawdopodobnie wyglądała na siedemnaście lat, jak Daisy, ale najpewniej nią nie była. Dlaczego kobieta brzmiała nieamerykańsko? Słaby akcent podkreślał jej słowa, ale Daisy nie potrafiła go zlokalizować. Brzmiał jak zlepek, coś w rodzaju nieamerykańskiego, ale już nie australijskiego akcentu jej mamy. Tyle że tajemnicza kobieta brzmiała smarkato. 

I rozkazująco. 

Betonowa przegroda oddzielała ruch; Daisy musiała przebiec przez sześć pasów, po trzy w każdym kierunku. Zbyt wiele samochodów mknęło obok niej, by mogła bezpiecznie przejechać. Mogłaby zostać potrącona. "Muszę iść na róg". 

Za nią bezdomny podciągnął się krótko z wyciągniętymi rękami. "Pies!" Wysokość jego głosu wzrosła, jakby myślał, że pies jest jakąś złą nadprzyrodzoną istotą. Jakby jego rolą było upewnienie się, że wszyscy zrozumieli, że "pies" oznacza "demon". 

Dziękuję, pomyślała Daisy, wiedząc dobrze, że jej dobre życzenia nic nie zmieniły. Ale zawsze miała kontakt ze zwierzętami i zawsze im dziękowała, nawet jeśli o tym nie wiedziały. 

Z jej telefonu: "Musisz przejść przez ulicę". 

"Nie przy tym ruchu". Osiemnastokołowiec pędził obok i przez sekundę huk jego opon i silnika zagłuszył wszystkie inne dźwięki. 

Gdyby kobieta patrzyła, wiedziałaby, że Daisy nie może przejść. Nie tutaj, bez światła. "Pewnie powiesz mi, kim, do cholery, jesteś! Albo się rozłączam. Rozumiesz?" Cholera, Daisy ciężko pracowała, aby powstrzymać swoją obcość. Żeby nie brzmieć tak inaczej, jak wyglądała. Ale mogła się skupić tylko na tylu sprawach naraz. 

"Posłuchaj mnie, Daisy Reynolds. Palnik nie może cię dotknąć". 

Skąd ta dziwnie obca kobieta znała jej imię? 

Głośność głosu kobiety wzrosła. "Przejdź przez drogę! Teraz!" 

Daisy przeskoczyła krawężnik i jej stopy uderzyły o gorący asfalt pomiędzy dwoma zaparkowanymi SUV-ami. Ostrożnie się schyliła, patrząc na ruch uliczny. Trzy samochody krzyczały z jednego kierunku, ale gdyby biegła, zrobiłaby środkową medianę. Musiałaby tam poczekać, aż ruch po drugiej stronie się przerzedzi. 

Za nią dziwny mężczyzna krzyczał na kobietę z psem. Małe zwierzę warknęło i pstryknęło. 

Każdego dnia swojego życia Daisy dziękowała wszechświatowi za stworzenie psów i dziś nie było inaczej. 

Daisy wybiegła na ulicę, biegnąc tak szybko, jak tylko mogła, i złapała się znaku ulicznego na środku jezdni. Obróciła się wokół niego, zwalniając, gdy po drugiej stronie drogi przejeżdżał samochód za samochodem. 

Była teraz na otwartej przestrzeni, a bezdomny krzyknął coś, czego nie mogła usłyszeć. Zacisnął palce w powietrzu, jakby próbował puścić bańki unoszące się wokół jego głowy. 

Coś szeleściło na drugim końcu rozmowy. Kobieta musiała się poruszyć. 

Palce Daisy zacisnęły się wokół jej telefonu. Co ona robiła? Dlaczego słuchała tej kobiety? Co jeśli ta kobieta i bezdomny pracowali razem? 

"Nie jestem taka jak on". Więcej czytania w myślach ze strony kobiety. "Ja też nie jestem taka jak ty. Jesteś Mutatae, Daisy. Zmiennokształtną. Człowiek, który cię goni to Ambustae. Palnik." 

Zmiennokształtny? Mama czytała jej bajki o zmiennokształtnych. Ale to były kolejne bzdury, podobnie jak zabójcze cyborgi. 

Kolejny hałas, jakby kobieta o coś się ocierała, unosił się przez telefon. "Ta twoja potrzeba upewnienia się, że robisz dobrze? Aby być dobrym? Musisz przejść przez drogę i zaoferować pomoc". 

Oddech Daisy zatrzymał się w połowie drogi do jej płuc. Jej żołądek wypchnął się do góry, do klatki piersiowej. Kobieta nie zadzwoniła dlatego, że Daisy będzie "ważna w przyszłości". Zadzwoniła, bo wiedziała, że Daisy nigdy świadomie nie pozwoliłaby komuś cierpieć. 

I wiedziała, że siedemnastolatka w dziwnej jak cholera sytuacji jest prawdopodobnie na tyle zdziwiona, że zrobi to, co jej, kurwa, nakazała. 

Ruch uliczny rozległ się. Za nią na drogę zapędził się bezdomny. 

"Biegnij teraz, Daisy Reynolds. Obawiam się, że Burner ma zwrócić uwagę ludzi, którzy będą się wtrącać w sprawy, których nie mogą, a dobry człowiek - i jego rodzina - ucierpi, jeśli mnie nie posłuchasz. On potrzebuje twojej pomocy. Twojej pomocy. Musisz, ten jeden raz, zrobić to, co było ci przeznaczone". 

Znowu stopy Daisy poruszały się same. Ześlizgnęły się po betonie i wyszły na drogę. Ciepło słońca spływało po czarnych falach włosów Daisy, a także po ziemi pod jej butami. Znów poczuła zapach świata - smród nieświeżego smażonego jedzenia zmieszany z powiewami perfum z domu handlowego po drugiej stronie drogi. Chemiczno-medyczne zapachy kliniki w pasażu przed nią. Wszystkie spaliny z samochodów i autobusów. 

I przerażający, dziwny zapach palonego kwasu wydobywający się od bezdomnego. 

Kiedy zerknęła za siebie, patrząc na pełzającego dublera, a nie na to, gdzie biegnie, zobaczyła go ponownie. Czerwone oczy. 

Serce prawie wyrwało jej się z piersi. 

Może naprawdę był tym ghulem, o którym mówiła kobieta. 

Zamknął się w sobie i uderzył w środek jezdni dokładnie w momencie, gdy ona wjechała w nadjeżdżający ruch. Na tyle blisko, że gdyby się za nią chwycił, na pewno złapałby ją mocno za łokieć. A ona by nie uciekła. 

Miała za sobą ghula. To, co się działo, mogło być bzdurą, ale bezdomny pachniał inaczej. Pachniał nierealnie i bardzo, bardzo niebezpiecznie. 

"Pokaż mi, że podjęłam właściwą decyzję wzywając cię, Daisy". To wszystko, co powiedziała kobieta. Po prostu wypowiedziała słowa, które miały przekazać zrób to dobrze. 

Bo ludzie śmierdzą. I ludzie robią dziwne rzeczy. A po drugiej stronie ulicy był dobry człowiek, który potrzebował pomocy tak samo jak Daisy. 

Rozłączyła połączenie. Powinna się odwrócić, gdy chowała telefon do kieszeni. Spojrzeć na ruch uliczny. Ale głęboki głosik mówił jej, żeby nie odwracała się od mężczyzny, którego kobieta przez telefon nazwała "Palaczem". Widziała to w dziwnym ułożeniu jego ramion. Przekręcił szyję na bok w sposób, który powinien spowodować wyrwanie kręgów. Zaraz miał kłapnąć na nią szczękami jak zdezorientowany kojot, a Daisy wiedziała, że nigdy nie należy odwracać się plecami do oszalałego zwierzęcia. 

Hamulce zatrzeszczały. 

Daisy nie patrzyła. Powinna była patrzeć. 

Błotnik dużego czarnego samochodu uderzył w jej kolano, to, którym uderzyła o ławkę w wiacie autobusowej. Coś pękło. 

Coś mocno pękło. 

A kiedy głowa Daisy Reynolds uderzyła o piekielnie gorącą powierzchnię drogi, jej zło dopiero się zaczęło.




Rozdział czwarty

Rozdział czwarty      

Metal uderzył w metal. Ludzie krzyczeli. Pies po drugiej stronie drogi szczekał. Słońce prażyło, a Daisy przewróciła się, bo nie spojrzała, zanim wbiegła w ruch uliczny. 

Jej telefon znów zadzwonił. 

Całe jej ciało podchwyciło wibrację. Głupia rzecz krzyczała swój dzwonek spod dżinsów, ale głównie słyszała własną krew pompowaną w czaszce. Chlupotała tam, tak jak chlupotał jej mózg, kiedy jej głowa odbijała się od chodnika. 

Trzasnęły drzwi samochodu. Więcej krzyków. Cienie padły na twarz Daisy i wyczuła w nich dużo strachu. Gniewu również. I dezorientację. 

Potem słońce podświetliło jakiegoś ogromnego faceta, który nie był bezdomnym. Albo miała nadzieję, że nie był bezdomnym. Ale bezdomny nie był tak duży. Ani nie pachniał sterylnie i antybiotykowo jak klinika medyczna. 

Telefon przestał brzęczeć o jej kość biodrową, gdzie czekał w kieszeni. 

Mózg Daisy zawirował i teraz ogromny mężczyzna o czarnych włosach i dziwnych orzechowych oczach z zielonymi wybuchami słońca w środku pochylał się nad nią, krzycząc na wielu innych ludzi. 

Nie był złośliwym bezdomnym, dzięki Bogu. Ale wciąż pachniał inaczej. 

Powinien pachnieć jak człowiek. 

A zatopiony w koszykówce mózg Daisy zacinał się On też jest dziwny. On jest innego rodzaju dziwny! 

"Proszę pani, czy mnie pani słyszy?" Ogromny mężczyzna o dziwnych oczach był cholernie przystojny, z ładnie ukształtowaną kwadratową szczęką i dobrymi, mocnymi hiszpańskimi rysami. Nawet jeśli był ewidentnie w wieku tatusia. 

"Ummm...", stęknęła. Poruszyła ustami i teraz smakowała coś gorącego, metalicznego i krwawego. "Cholera jasna, krwawię!" 

"Nie ruszaj się." Ręka wielkiego faceta rozłożyła się nad jej górną częścią klatki piersiowej, tuż pod szyją i nad mostkiem. "Zostałaś potrącona przez samochód". 

Kurwa. "Ta suka w telefonie kazała mi uciekać na ulicę". 

Twarz mężczyzny stwardniała. "Kto kazał ci wbiec do ruchu ulicznego?". Zerknął dookoła, sprawdzając tłum, jakby spodziewał się, że z jednego z samochodów wybuchnie gang z bronią. "Czy czułeś się zmuszony przez jej głos do zrobienia tego, co powiedziała?" 

"Nie!" jęknęła Daisy. "Powiedziała, że goniący mnie facet jest... Palnikiem?" Znowu jęknęła. "Powiedziała, że jest niebezpieczny i brzmiała, jakby wiedziała, co się zaraz stanie". 

Mężczyzna z wybuchającymi w słońcu oczami stał przez chwilę, patrząc na samochód tuż obok nich. Samochód, który musiał ją uderzyć. 

Przeklinał po hiszpańsku. 

Jej telefon znów zabrzęczał. 

Noga Daisy tak naprawdę nie bolała aż do momentu, gdy ten przeklęty telefon znów zaczął dzwonić. Ale kiedy zawibrował po raz drugi, mrowienie wywołało trzęsienie ziemi z ognistym bólem przez całe jej dolne ciało. "To ona!" Daisy jęknęła i starała się nie zaciskać szczęki. "Suka!" 

Mężczyzna rozejrzał się jeszcze raz i sięgnął do kieszeni Daisy. Jego palce poruszały się szybko i wyciągnął telefon. "Brak numeru." 

Kolejna fala agonii przetoczyła się przez jelita Daisy i w górę przez płuca, do szyi, gdzie spotkała się z chlupoczącym bólem, gdy ściekała w dół z mózgu. 

Wielki mężczyzna nacisnął przycisk akceptacji na jej telefonie i przyłożył go do ucha, jednocześnie ponownie pochylając się nad Daisy. Zatańczył palcem po jej czole, a potem w dół po boku głowy, szukając, jak podejrzewała, krwi. 

Jego palce czuły się gorące. Nie ciepłe large-man-in-the-sun hot, ale gorące jak toster. 

I nagle uczucie chlupotu w jej mózgu ustało. 

"Czy jesteś Fate?" powiedział do jej telefonu. 

Tak samo szybko, jak jego palce zaczęły się rozgrzewać, wycofał się z Daisy. Jego druga ręka zacisnęła telefon. A twarz wielkiego faceta przybrała luźny, szeroko otwarty wyraz oczu kogoś zszokowanego niespodziewanym przyjęciem urodzinowym. 

"Rozumiem." Nie rozmawiał z Daisy. Obserwował drugą stronę drogi. A on rozmawiał z tą suką. 

Rozłączył połączenie i wepchnął jej telefon do kieszeni. "Mówi, że śledzący cię mężczyzna przyciągnął uwagę innych osób takich jak ona". Jedna z jego dłoni opadła na jej staw biodrowy po stronie, gdzie została uderzona. Ciepło błysnęło przez jej dżinsy do jej skóry. "Triada, której nie może wyraźnie zobaczyć. Będą tu wkrótce." 

Ból ustał. 

Jego ręka przesunęła się niżej. Kolejny błysk uderzył w jej ciało, jakby ktoś dotknął jej skóry lokówką. 

Ból w jej kolanie ustał. "Co..." On coś zrobił. Uzdrowił ją. 

"Zachowuj się tak, jakbyś nadal bolała, ale nie tak bardzo, że moje noszenie cię spowodowałoby więcej szkód." Szybko podniósł ją w ramionach, ale nie patrzył na nią. Obserwował drugą stronę drogi. 

"Jak mam to zrobić?" Jak bardzo dziwne może się to stać? "A ty kim do cholery jesteś?" 

Daisy wyczuła w powietrzu coś nowego. Coś, co nie było jej własnym strachem ani jej krwią, ani spalinami z samochodów, ani potem przechodniów. Nie, czuła blask wiosennego dnia. Miękkie ciepło popołudniowego słońca. Czystość. Słodycz. 

Daisy pachniała "spokojem". 

Ten mężczyzna był czymś innym. 

"Nie będę spokojna!", wysyczała. 

Wielki facet zamrugał i stanął z nią w ramionach, jakby podnosił zabawkę. Jakby nic nie ważyła. "Ten Palownik ma twój zapach i Los powiedział mi, że jeśli cię zostawię, zginiesz. To znaczy, że on cię złapie. I zje cię. Czy rozumiesz?" 

Przytaknęła. "Kobieta nazwała go 'ghulem chaosu'." 

Nadal nie patrzył na jej twarz. "Tym właśnie jest." Rozejrzał się dookoła, jego oczy były przeszywające i wąskie. "Nazywam się Alessandro Torres, młoda damo." Sarkazm wkradł się do jego gładkiego głosu. "Wygląda na to, że los nas połączył".




Rozdział 5

Rozdział piąty      

Kiedy kobieta, która prowadziła samochód, który potrącił Daisy, zbliżyła się, powietrze wypełniło się zamieszaniem, a ona sama zaczęła wymachiwać rękami, wywołując szał. 

Daisy nie mogła dostrzec bezdomnego. 

Wielki mężczyzna o nazwisku Alessandro Torres spuścił nisko głowę, jakby chciał ukryć twarz, gdy niósł Daisy przez parking centrum handlowego. Stopą pchnął drzwi wejściowe kliniki mieszczącej się na końcu budynku. Ostrożnie wciągnął ją do środka. 

Blask słońca zniknął, gdy przekroczyli próg, a w nos Daisy uderzył zupełnie nowy napar smrodu: Starzy ludzie. Ten obrzydliwy, nieświeży zapach, który towarzyszy infekcjom zatok. Środek dezynfekujący. Dziwny przemysłowy zapach płynu do zmiękczania tkanin na przemysłowo wypranych ubraniach i pościeli. Perfumy recepcjonistki. 

Daisy nienawidziła klinik. 

"Megan!" Duży mężczyzna skinął na recepcjonistkę i przeprowadził Daisy przez hol wprost w kierunku drzwi na tył poczekalni. 

Kobieta za okienkiem recepcji wykrzywiła szyję, obserwując, ale przesunęła się poza zasięg wzroku i po sekundzie drzwi poleciały w górę. 

"Dr Torres." Megan-recepcjonistka ustąpiła z drogi, gdy podbiegły dwie inne kobiety w fartuchach. 

"Jest pani lekarzem?" Daisy nienawidziła klinik, ale z jakiegoś powodu ufała lekarzom. Lekarzom, pielęgniarkom i strażakom. Ale nie policjantom. 

Nie odpowiedział na jej pytanie, zwracając się zamiast tego do Megan. "Nie jest aż tak poobijana, ale ten facet tam w dżinsowej koszuli ją gonił. Jest przerażona i zdezorientowana." Dr Torres szła szybko korytarzem. "Która sala jest otwarta?" 

Jedna z pielęgniarek pospieszyła przed nimi i przerzuciła kilka kolorowych flag na zewnątrz pokoju w połowie korytarza. 

"Zadzwoń na 911. Powiedz im, że klinika uważa, że mężczyzna jest chory psychicznie. Groził tej młodej kobiecie, a ona myśli, że ma przy sobie bombę. Muszą się od niego odsunąć. Co najmniej piętnaście metrów. Dla ich bezpieczeństwa." Doktor Torres posadziła ją na wąskim łóżku w wąskim, beżowym pokoju kliniki. 

Megan przytaknęła. "Jak masz na imię?" Poklepała Daisy po ramieniu, jak jej mama miała, kiedy Daisy była dzieckiem i dostała cycka, mimo że ta kobieta Megan wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. 

"Cindy, prawda?" Oczy doktor Torres mówiły kłamstwo. 

Więc Daisy skłamała. "Cindy Reynolds". Najlepiej skłamać, podając coś zbliżonego do prawdy. Im bliżej fałszu, tym trudniej go znaleźć. A przynajmniej tak mówiła jej mama. 

"Idź!" Doktor Torres wyrzucił Megan za drzwi. 

W chwili, gdy zostali sami, zwrócił się z powrotem do Daisy. "Los powiedział, że nie znasz swojego dziedzictwa, prawda?". 

"Jestem Australijką, ale moja mama mówi, że nie powinniśmy nikomu mówić". Chociaż tutaj była, mówiąc temu facetowi. 

On scowled i wdychał jak ona właśnie powiedział najgłupszą rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszał. "Proste i szybkie: Poparzeńcy są dokładnie tym, czym powiedział Los - złośliwymi, żrącymi ghulami." Zmarszczył brwi, oczywiście bardziej zakłopotany niż zły, i zerknął na drzwi. "Ty i ja, jesteśmy czymś innym. Jesteśmy Zmiennokształtnymi. Niektórzy z nas morfują. Niektórzy zachwycają, co oznacza, że mogą zmusić cię do robienia różnych rzeczy." 

Szybko schował głowę za drzwi, zanim cofnął się do Daisy. "Niektórzy Zmienni, jak ja, leczą. Rozumiesz?" Popchnął ją delikatnie na bok i spojrzał na jej biodro. "Czy twoje obrażenia nadal bolą? Czy uważasz, że jesteś w stanie biegać?". 

Czyli goniący ją dupek miał zamiar ją zjeść. Daisy zadrżała. Ale jej teraz nie rany były dowodem na to, że ten facet miał dotyk. 

Odpowiedziała na jego pytania. "Um, tak, nie i tak". 

Uśmiechnął się i sprawdził jej oczy. "Więc wstrząs mózgu również ustąpił?" 

Czuła się jasno. "Myślę, że tak." 

Lekarz znów postąpił w kierunku drzwi. "Kobieta, która cię wezwała, to Los." Zerknął przez ramię, najwyraźniej nasłuchując, czy w korytarzu nie poruszają się ludzie. "Jestem całkiem pewien, że jest future-seer". 

"Co? Poparzeńcy i... Zmiennokształtni... są wystarczająco dziwni. A teraz jeszcze bogowie?" A ona była jedną z tych istot? 

"Losy nie są bogami." Doktor Torres potrząsnął głową. "Twoi rodzice nigdy nie wyjaśnili ci twojego dziedzictwa? O aktywacji i jak uważać na istoty, które mogą chcieć cię skrzywdzić?" Poklepał kieszeń, w której nosił jej telefon. "Albo o Losach?" 

"Nie." Jej mama lubiła swoje tajemnice. "Moja mama i ja trzymamy się tylko dla siebie. Ona nie chce, żeby ktokolwiek wiedział o nas cokolwiek". 

"Ktoś powinien był ci powiedzieć". Dr Torres klepnęła w ścianę. "Gdzie jest twój ojciec?" 

Daisy prychnęła. "Dobre pytanie. Prawdopodobnie z powrotem w domu, w Perth". 

Spojrzał na nią w górę i w dół. "W takim razie jest szansa, że twoja matka nie wie. Że jesteś Shifterem ze strony ojca." Parsknął, jakby uważał, że to zabawne. 

"Hej, to nie moja wina, że nie wiem!" Daisy zamachnęła się nogą, testując ponownie na ból. "Albo że mam jakieś narzędzie tatusia, który porzucił nas, zanim się urodziłam". 

Ramiona i barki lekarza zacisnęły się. "A teraz ściga cię Palownik". 

"Kobieta powiedziała, że jestem przyszłościowa." Zeskoczyła ze stołu egzaminacyjnego i przewróciła oczami. Daisy postawiła ciężar na nodze i też nie bolało. Zrobiła krok w bok i z powrotem. Bieganie nie byłoby problemem. 

Lekarka ponownie zerknęła na drzwi, ale nic nie powiedziała. 

"Ghoule. Bogowie." Daisy zatrzymała się na chwilę i próbowała wypośrodkować myśli. "Dobra, w porządku. Będę się z tym obracać. Ale czy powiesz mi chociaż, dlaczego chce mnie zjeść?" Zrobiła krok w jego stronę, mając nadzieję. Dr Torres wydawał się godny zaufania, i to nie była tylko sprawa lekarza, albo. Wydawał się być opiekuńczy. Tatusiową ochronę. 

Daisy powąchała powietrze, ale nie wyłapała żadnych dziwnych zapachów, a przynajmniej dziwnych w sposób, który mówiłby, że ten uzdrawiający odmieniec-bóg ma obsesję-szaleństwo jak ten Palownik. 

Lekarz ponownie klepnął w ścianę. "To dlatego mówię mojej żonie, że nasza córka musi wiedzieć. Palownik może po nią przyjść. Albo jeszcze gorzej. Inni Zmienni, jak ty i ja. Albo Losy, jak ten, który cię wezwał". 

Pierwotne poczucie Daisy o ojcostwie było prawidłowe. Ten facet był tatusiem. A jego córka była w niebezpieczeństwie, ponieważ nie wiedziała o tym dziwnym świecie więcej niż Daisy. 

W jelitach Daisy zacisnęło się ping. Uderzenie bardzo podobne do tego, które poczuła, gdy jej przyjaciółka dostała nowy samochód w dniu, w którym zrobiła prawo jazdy. Albo ping jak ten, który czuła, gdy jej koleżanki z klasy opowiadały o rodzinnych wakacjach, podróżach w celu odwiedzenia krewnych, Disneylandzie czy Wielkim Kanionie. 

Daisy wiedziała, co to było: Zazdrość. 

Zwykła, jawna zazdrość. Jakaś inna dziewczyna, której Daisy nie znała, miała tego człowieka za swojego papę. A co miała Daisy? Nic. 

Ale w tej chwili zazdrość nie pomagała. "Ile lat ma pani córka?" 

Dr Torres wychylił głowę zza drzwi. "Jedenaście." 

Tylko dziecko. Nowy pang uderzył w żołądek Daisy, ten wywołany przez wspomnienia. 

Żadne małe dziecko nie powinno być w niebezpieczeństwie. Nie od ludzi, których nie znała. Ani od ludzi, których znała. "Te... Losy... są niebezpieczne?" zapytała Daisy. 

Lekarz nie odpowiedział i zamknął swoje dziwne, bursztynowo-zielone oczy. Oddychał tak, jakby potrzebował zachować spokój. Jakby jego myśli wymykały się spod kontroli i musiał zrobić wszystko, by pociągnąć je wszystkie do kupy. Daisy widziała, jak kilku bardziej krnąbrnych chłopców w szkole robiło to samo. Tych, którzy chodzili do poradni, bo nie mogli zwracać uwagi w klasie. Większość z nich brała leki. 

Stopa lekarza też stukała. 

Uwaga faceta zdawała się zsuwać z niej w kierunku zagrożeń dla jego rodziny. W tej chwili nie patrzył na nią. Może powinna za nim pobiec. 

Ale przypomniała sobie, co ten... Los... powiedział. On potrzebuje twojej pomocy. 

Zerknęła ponownie na lekarza. Naprawdę był ogromny. I silny. Nie wyglądał, jakby potrzebował czyjejś pomocy. Ale oni byli przeciwko bogom. 

Podeszła do niego. "Moje kolano i biodro czują się dobrze. Cokolwiek zrobiłeś, zadziałało." 

Spojrzał na nią przez ramię i zamrugał, jakby zmuszał się do koncentracji, by zrozumieć jej słowa. A zmuszanie się zajęło więcej energii niż to, co wykorzystał do naprawy jej ciała. "Losy myślą, że rządzą, a nic nie czyni człowieka bardziej niebezpiecznym niż okazałe poczucie uprawnień." 

"Świetnie." W szkole, każdego dnia, Daisy miała do czynienia ze swoją częścią dzieciaków z problemami z uprawnieniami. Nie były one, w większości, fizycznie niebezpieczne, jak ten Palacz. Nie wchodzili jej w twarz i nie kradli pieniędzy na lunch. Nie, robili inne rzeczy, które uprzykrzały jej życie. Nastawiali kolegów i nauczycieli przeciwko niej tylko dlatego, że byli bogaci, a ona nie. Wyśmiewali jej ubrania. Chwalili się dużymi, drogimi samochodami swoich tatusiów. 

Więc te Losy były nadnaturalną grupą królowych pszczół. 

"To gówno powinno być historiami, które sprawiają, że małe dzieci chowają się w nocy pod kocami". Daisy też miała ochotę uderzyć w ścianę. "Ale ten Palnik pachniał jak bateria, która zaraz wybuchnie, a ludzie robią dziwne rzeczy i powiedziałeś, że powinnam wiedzieć". Potrzeba uderzenia w ścianę była zbyt silna i spoliczkowała winylową tapetę obok drzwi, podobnie jak lekarz. "Więc czy jest coś więcej, co powinienem wiedzieć?" 

Dreszcz przesunął się przez jego ciało. "Moja żona musi powiedzieć naszej dziewczynie". Znowu głęboko odetchnął, zanim prychnął przez nos. Znowu klepnął w ścianę i cały pokój drgnął. 

Złość nuciła się z chłopaka. Daisy nie musiała wąchać powietrza, żeby to wiedzieć. 

Potrzebował pomocy tak samo jak ona. 

"Los powiedział mi, że mam komuś pomóc. Człowiekowi, który ma rodzinę." Ze sposobu, w jaki zachowywał się ten facet, Daisy była całkiem pewna, że kobieta przy telefonie miała na myśli właśnie jego. 

"Co jeszcze zrobiła -" Jego nos zadrgał, a ramię szybko się pojawiło. 

Przycisnął je do ściany i Daisy nagle miała bardzo duży biceps trzymający ją z dala od drzwi. "Cicho." 

Ona też poczuła zapach jego polecenia. Do jej głowy napłynęły myśli o myszach i drobnych dźwiękach. Piszczałaby, gdyby otworzyła usta. 

Głos bezdomnego przetoczył się po korytarzu z holu. Wykrzyknął coś, co brzmiało jak "scrumptious", i zażądał, żeby wiedzieć, gdzie jest "smaczna dziewczyna". 

Daisy rozpłaszczyła się na tle brzydkiej tapety. 

"Dostał się do środka". Lekarz obejrzał ją dokładnie. "Musimy się stąd wydostać. Z tyłu są drzwi na działkę. Mój samochód jest tam." Jego palce zakręciły się wokół jej łokcia i wyrwał ją na korytarz. "Personel wie, że musi ewakuować pacjentów. Wiedzą, żeby nie walczyć z Palnikiem. On przejdzie w każdej sekundzie." 

Wielki lekarz dał Daisy pchnięcie w kierunku tylnej części kliniki. Zataczała się, ale odwróciła się w jego stronę, by zapytać o konkrety, co robić. Które drzwi? Jak wyglądał jego samochód? Ile mamy czasu? 

Ale te same drzwi, przez które ją niósł, pękły i trzasnęły o ścianę. Palnik przeszedł przez nie. 

Cały korytarz wypełnił się tym, co pachniało dla Daisy jak palone, gnijące jaja. Jak to, co wyobrażała sobie, że pachnie siarka wydobywająca się z otworu wulkanicznego. 

Zakneblowała się, oczy jej łzawiły. Palacz zabiłby ją samym swoim smrodem. 

"Cholera!" Doktor przyciągnął ją do siebie, a jego usta zjechały w kierunku jej, jakby miał zamiar pocałować ją prosto w usta. Pocałować ją, mimo że miała siedemnaście lat, a on był papą jakiegoś dzieciaka i mimo że to nie było w porządku, to byłoby cholernie słodkie być pocałowanym przez prawdziwego, godnego zaufania mężczyznę. 

Nie pocałował jej. Jego usta objęły jej wargi i nos, jakby robił jej reanimację metodą usta-usta i nagle przestała się kneblować. 

Dziwna rzecz związana z przyciąganiem zniknęła. Część jej umysłu, która widziała go jako lekarza-nauczyciela-ochroniarza, dostała słowo, że jej ocena była prawidłowa, i bum! stał się mentorem. 

Tak po prostu. 

Głęboko w środku mały głosik krzyczał nie mój wybór! Ale to nie miało znaczenia. Czuła się tak, jakby tchnął w nią coś, co pomija całą masę kroków, przez które i tak by przeszli. 'Zaufaj mi' uleciało z jego gardła, bo nie mieli czasu na wszystkie niezbędne rzeczy związane z "nauką zaufania". 

'Zaufaj mi' i impuls, który pomógł jej zobaczyć, dlaczego zrobił to, co zrobił. 

Daisy czuła się bardziej trzeźwo myśląca niż kiedykolwiek w życiu. Niezwykle jasna głowa, jakby wzięła jakiś cudowny lek odciążający głowę. Jej strach zniknął. Nadal czuła zapach palnika, ale jej mózg oceniał, a nie krzyczał z przerażenia. Rozeznała się w otoczeniu na poziomie, którego nie miała, gdy lekarz ją przywiózł. A jej umysł posortował znaczenie jej pytań i skupił się na tym, co trzeba było zrobić w tej chwili: Wydostać ich bezpiecznie. Sprawa "zaufania do mnie" mogła poczekać. 

Jak większość klinik, korytarz, w którym stali, zawierał kilka obitych winylem krzeseł. W tym miejscu były niskie i wygodne, całe oliwkowozielone i nie nadawały się do rzucania w Palacza. Na jednej ścianie wisiał gzyms z monitorem komputerowym i klawiaturą, również nie nadający się do rzucania. 

Cholera, potrzebowała czegoś ostrego. Byli w klinice. Gdzie do cholery były wszystkie ostre rzeczy? 

Przed innym pomieszczeniem czekał wózek z mankietem do pomiaru ciśnienia krwi i termometrem. Termometr mógłby narobić trochę szkody, ale Daisy nie sądziła, że jej ręka jest aż tak dobra. A Palnik i tak pewnie mógłby przyjąć porządnego klapsa w głowę. 

"Idź!" Dr Torres machnął ręką za plecami, gdy wkroczył bezpośrednio między Daisy a Palnikiem. 

"Czuję Shiftera." Palnik szyderczo się uśmiechnął. "Mnóstwo i dużo smacznego Shiftera." Uderzył się w wargi. 

Fala smrodu przetoczyła się po sali. Doktor zacisnął zęby. Daisy ruszyła w stronę tylnego korytarza, szukając czegoś - czegokolwiek - do użycia jako broni. 

Skręciła za róg, ale obróciła się za daleko, w otwarte drzwi innego pokoju badań. Takiej z wózkiem na narzędzia. Pełen długich rzeczy do szturchania i pchania. Nożyczki. Coś, co wyglądało jak żyletka. 

Wzięła je wszystkie. 

Lekarz zajechał za róg, gdy Daisy wyszła przez drzwi. Chwycił ją ponownie, chcąc popchnąć ją na tyły kliniki, ale ona uchyliła się pod jego wielkim ramieniem i wyszła na korytarz. 

Palacz zamrugał, wyraźnie zaskoczony. "Pachniesz sooo gooood. Zupełnie jak smażony kurczak." Uśmiechnął się na swój żart. 

Za nią, lekarz wydyszał. Ale nie wydychał niczego nowego. Nic, co pachniałoby jak 'trust me', którym też oddychała. Ani "jasnowidzem". 

Daisy podniosła rękę i cofnęła ramię. Zawsze była wysportowana. Zawsze potrafiła wyprzedzić wszystkich ze wszystkich innych drużyn. Zawsze potrafiła jeździć na koniach, na których nikt inny nie mógł jeździć, i trafiać w cele, w które nikt inny nie mógł trafić. Ale odkąd przeprowadzili się do Ameryki, jej mama powtarzała jej, żeby nie rzucała się w oczy, więc ostudziła to treningiem. 

Ale dr Torres tchnęła w nią "czystość umysłu" i Palownik miał wkrótce poznać smak dokładnie tego, jak dobrze działało rzucające ramię Daisy. 

"Stój!" Lekarz złapał ją za łokieć. "Nic ostrego. Nigdy nie tnij Spalacza, rozumiesz? Nie doprowadzaj ich do krwawienia." 

"Dlaczego?" Cięcie skłoniłoby go do wycofania się. 

Palnik roześmiał się, wypełniając korytarz poppingiem, trzaskiem. "Boom!" ryknął, wymachując rękami w dużych kręgach i ponownie klekotając. 

"Eksplodują?" Daisy odetchnęła. 

Doktor przytaknął. "W budynku są ludzie". 

Daisy zamieniła nożyczki na jakiś przypadkowy instrument z tępym końcem, który bolałby jak cholera, ale nie łamał skóry. 

Mignął o policzek Palacza i jego głowa zatrzasnęła się w tył. 

"Hej, to bolało!" Potarł się o twarz, a jego skóra zwinęła się, jakby ścierał wosk z manekina. 

Następna tępa rzecz odbiła się od jego czaszki. Zataczał się do tyłu, rycząc, i poklepywał się po pasie, jakby szukał broni. 

Dr Torres zaciągnął Daisy za róg i rzucił ją w stronę szerokich, pomalowanych na szaro drzwi na tyłach kliniki. Wisiał na nich wielki napis "Alarm się włączy", ale on machnął kartą i otworzył je bez dźwięku. "Idź!" 

Wbiegła przez nie w upał i blask, lekarz tuż za nią. Chwycił drzwi, ciągnąc mocno za hydraulikę, i zamknął je za nimi. 

"Ciemnoniebieski sedan. Tam." Wyłowił kluczyki z kieszeni. "Gdzie nauczyłaś się tak rzucać?" 

Wzruszyła ramionami, gdy biegła w stronę samochodu. "Jest wiele paskudnych crittehs w Australii ya nie chcesz blisko wystarczająco do ciebie, aby ugryźć. Learnin' how to whip rocks is good, yeah?" 

Ciemnoniebieski sedan piknął, gdy nacisnął pilota na swoim breloczku i odblokował go. "Wsiadaj." 

Daisy wskazała na drzwi kliniki, gdy wdrapywała się do samochodu. "Czy on pójdzie za nami?" Wewnątrz samochodu, przeciągnęła pas bezpieczeństwa przez ramię i kolano. Pachniało jak każdy samochód, który kiedykolwiek piekł się w upale San Diego - smażony plastik z dodatkiem skwierczącego. Rozsunęła okno, żeby wypuścić choć część śmiertelnie gorącego powietrza. 

Lekarz uruchomił samochód. "Mam nadzieję, że personel dostał..." 

Trzy popy odbiły się echem od frontu budynku, na zewnątrz, prawdopodobnie na ulicy: Pop. Potem pop, pop. 

Strzelanina. 

Daisy sapnęła. Ktoś z bronią właśnie się pojawił. 

Budynek słyszalnie jęknął. Tylna ściana, ta z drzwiami wyjściowymi, przez które właśnie weszli, widocznie wygięła się do środka. 

"Pendejo!" Ręka lekarza chwyciła zmianę i wyglądał, jakby nie wiedział, co robić. Jakby jego lekarska połowa walczyła z jego protektorską połową. 

Ale wcisnął wsteczny bieg i wycofał ich prosto na podjazd. Nie obrócił samochodu. Nie wrzucił biegu. Wycofał się i to szybko. 

Budynek przestał się pochylać do środka. Przez bardzo krótką chwilę wydawało się, że nie dzieje się nic poza tym, że ich dwójka szybko oddala się od kliniki. 

Potem wybuch zabrał wszystko.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Rozbite Więzy"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści