Umowa małżeńska

Chapter 1

"Skarbie, rozwiedźmy się."

Astrid Martin objęła Dillon'a Howarda od tyłu, jej policzek spoczywał na jego szerokich plecach. Lekki zapach jego perfum unosił się jej nosem, zapach, do którego przywykła przez te lata.

"Nie martw się. Już poprosiłem Wayne'a, aby przygotował dokumenty rozwodowe. Możemy je podpisać jutro," powiedział Dillon obojętnym tonem, jego głos był pozbawiony jakichkolwiek emocji.

"Dziękuję, skarbie," odpowiedziała Astrid z słodkim uśmiechem, który przeczył napięciu panującemu w pokoju.

Zmarszczki na czole Dillon'a pogłębiły się. Jej gotowość do zakończenia ich małżeństwa była jak igła kłująca jego dumę, pozostawiająca nieprzyjemne ukłucie. Nie mógł dokładnie zrozumieć, dlaczego to go tak bardzo drażniło.

"Nie możesz się doczekać, żeby się ze mną rozwieść, co?" zapytał, ledwo maskując irytację.

"Zawarliśmy umowę cztery lata temu, pamiętasz? Rozwieziemy się, kiedy już mnie nie będziesz potrzebował," powiedziała Astrid spokojnym głosem, puszczając jego talię. "Idę pod prysznic."

Gdy odwróciła się, by odejść, Dillon chwycił ją za nadgarstek i wciągnął na łóżko, ich ciała zderzyły się w gorącym objęciu. Jego usta były tuż obok jej, ale Astrid położyła dłoń na jego piersi, zatrzymując go.

"Rozwodzimy się," przypomniała mu, jej oczy spotkały jego spojrzenie.

"Jesteś nadal moją żoną, dopóki nie mamy tego świadectwa w ręku," odpowiedział Dillon, jego uchwyt na jej talii zacieśnił się.

Kochał jej słodycz, jej czułość i to, jak jej ciało przylegało do jego. To był niebezpieczny nałóg, z którego nie był jeszcze gotowy zrezygnować.

"Skarbie, jestem zmęczona. Czy możemy po prostu odpocząć tej nocy?" Astrid poprosiła delikatnie, jej jelonko-podobne oczy błagały, gdy jej palce rysowały wzory na jego piersi.

Dillon westchnął, rozdarte emocje wirując w nim. Poluzował swój uchwyt, ale nie puścił całkowicie. "Dobrze," mruknął, czując dziwną mieszankę ulgi i frustracji. "Oszczędź mnie na noc, dobrze?"

"Nie. Wkrótce się rozwodzimy, i musimy wykorzystać każdą szansę, którą nam pozostała."

Dillon uciszył ją pocałunkiem, jego usta mocno przylegały do jej, tłumiąc wszelkie dalsze protesty.

Po czterech latach małżeństwa, Dillon znał ciało Astrid jak rzeźbiarz zna każdą krzywiznę i kontur swojego arcydzieła. Był zafascynowany każdym szczegółem, każdym sekretnym punktem przyjemności.

Astrid podniosła wzrok, aby spojrzeć mu w oczy. Dillon Howard — spadkobierca Howard Group, pierwszy Kapitan SouthStar Airlines, Książę z Bajki, który sprawiał, że arystokratyczne damy, stewardesy i pracownicy naziemni mdlały. Żywe dzieło sztuki wykonane boskimi rękami.

Ale Astrid nie była jedną z jego wielbicielek. Zawsze znała swoje miejsce w tym małżeństwie. A teraz, ta czteroletnia unia wreszcie dobiegła końca.

Następnego ranka, Astrid obudziła się na dźwięk bieżącej wody. Dillon już wstał, myjąc się w łazience. Powoli usiadła, jej ciało bolące po ich gorączkowej miłości poprzedniej nocy.

Wstała z łóżka, spakowała swoje rzeczy i znalazła czarną sukienkę. Dzisiaj był pogrzeb starego Howard'a. Jako nominalna żona Dillon'a, musiała wziąć udział. Po ceremonii i podpisaniu papierów rozwodowych, ostatecznie zerwałaby więzi z rodziną Howardów na dobre.

"Tak czy inaczej, wkrótce się rozwodzimy. Przedstawienie się skończyło. Nie musisz iść na pogrzeb, jeśli nie chcesz," powiedział Dillon, wychodząc z łazienki, mrużąc oczy widząc czarną sukienkę w jej rękach i walizkę przy łóżku.

"Znam swoją rolę, Dillon. Będę tam," odpowiedziała Astrid, jej ton był stanowczy, ale zabarwiony wyczerpaniem. Widziała mignięcie czegoś w jego oczach — to był żal? A może tylko uświadomienie sobie, że ten rozdział jego życia naprawdę się kończył?

"Dobrze," powiedział, odwracając się. "Pamiętaj tylko, po dzisiaj jesteś wolna."

"Wolna," powtórzyła cicho, bardziej do siebie niż do niego. Słowo smakowało na jej języku słodko-gorzko.

Gdy przygotowywali się do wyjścia, cisza między nimi była ciężka od niewypowiedzianych słów, złamanych marzeń i ostateczności tego, co miało nadejść. Czy Astrid naprawdę tak pragnęła go opuścić? Pytanie gnębiło Dillon'a, gdy patrzył na nią, jej oczy były odległe i zatracone w myślach.

"Dziadek zawsze był dla mnie dobry. Chcę zobaczyć go po raz ostatni," szeptała Astrid, jej głos niosąc ciężar tysiąca niewypowiedzianych słów.

Gdy sięgała po swoją sukienkę, uchwyt Dillon'a zacieśnił się wokół jej nadgarstków, przypinając ją do ściany. Jego gorący oddech musnął jej ucho, powodując dreszcze na jej plecach. "Czy naprawdę pragniesz mnie tak bardzo zostawić? Co?"

Astrid objęła go za szyję, jej głos zmiękł w szept. "Nie chcę, Dillon. Ale się rozwodzimy. Nie mogę tu po prostu zostać, jakby nic się nie zmieniło, prawda?"

Wspomnienie ich nadchodzącego rozwodu rozpaliło ogień w oczach Dillon'a. Odsunął się, jego wyraz twarzy stał się surowy. "Nie musisz się wyprowadzać. Planuję przekazać ci willę Townyer."

Astrid spotkała jego wzrok, jej głos był słodki, ale stanowczy. "Zawarliśmy umowę cztery lata temu, pamiętasz? Nie wzięłabym ani grosza od ciebie, a po rozwodzie nie mielibyśmy ze sobą nic wspólnego."

Była nieugięta. Przyjęcie czegokolwiek od niego tylko związałoby ją z nim mocniej, co było losem, na który nie mogła sobie pozwolić. Jej opanowana postawa, choć urocza, pozostawiała Dillon'a zarówno sfrustrowanego, jak i zafascynowanego.

Ich małżeństwo było kontraktem, starannie zbudowanym fasadem. Umówili się, że nie będą wchodzić sobie w życie. Dillon obiecał jej wszystko, czego pragnęła, podczas gdy Astrid udawała ukochającą żonę przed jego dziadkiem.

Wyraźnie pamiętał dzień, w którym się spotkali. Stała przy bramie szpitala, przemoczona przez nieustający deszcz, jej głos przebijał się przez chaos, "Czy ktoś chce się ze mną ożenić?"

Większość przechodniów brała ją za wariatkę, mijając ją bez drugiego spojrzenia. Ale Dillon zobaczył coś innego. Potrzebował żony, i było w niej coś, co go intrygowało, coś, czego nie potrafił wyrazić słowami.

Teraz, gdy na nią patrzył, zastanawiał się, czy kiedykolwiek prawdziwie ją znał, czy zawsze była poza jego zasięgiem, jak sen ulatniający się wraz ze świtem.

"Dlaczego zgodziłaś się, by wyjść za mnie tamtego dnia?" zapytał Dillon, jego głos teraz delikatniejszy, prawie bezbronny.

Astrid westchnęła, jej oczy odzwierciedlające wspomnienia, które długo zakopywała. "Ponieważ potrzebowałam wyjścia. A ty mi je zaoferowałeś. Ale teraz, czas, aby obydwoje znaleźli własne ścieżki."

Serce Dillon'a bolało z nieznanym bólem. Uświadomił sobie, że pozwolenie jej odejść może być najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek będzie musiał zrobić. Przez cztery lata grali rolę oddanej pary. Dillon przyjeżdżał do willi Townyer co weekend, a Astrid zawsze tam była, czekając bez słowa skargi. Nikt z nich nie przypuszczał, że ich małżeństwo przetrwa tak długo - aż do śmierci dziadka Dillon'a w zeszłym tygodniu.

"Skarbie, nie zamierzasz teraz się wycofać, prawda?" głos Astrid przebił się przez myśli Dillon'a, sprowadzając go z powrotem do teraźniejszości.

Puścił ją, jego twarz była maską obojętności. "Nie, oczywiście, że nie. Skoro i tak idziesz na pogrzeb, to cię podwiozę."

Astrid uśmiechnęła się, ale uśmiech nie sięgał jej oczu. "Nie ma potrzeby. Pojadę autobusem. Byliśmy potajemnie małżeństwem przez cztery lata; nie chcę, żeby teraz się dowiedziały media. Poza tym, rozwodzimy się. Powinnam zacząć przyzwyczajać się do życia bez szofera. Nie jestem już twoją żoną."

Stanęła na palcach, dała mu przelotny pocałunek w policzek, po czym chwyciła swoją walizkę i wyszła. Poruszała się z gracją osoby głęboko zakochanej, nie jak kobieta gotowa zerwać wszelkie więzi.

Gdy Dillon patrzył, jak jej smukła sylwetka znika, nieoczekiwany ucisk ścisnął jego pierś.

Na zewnątrz willi, Astrid ukryła się w zacienionym kącie, gdzie czekał czarny Maybach. Wsiadła i zamknęła drzwi, jej słodki uśmiech zniknął, usta przyjęły wyraz zimnej obojętności - ostry kontrast do czułej maski, którą nosiła przed chwilą.

Theo Hayes, siedzący za kierownicą, spojrzał na nią z szacunkiem. "Szefowo, dokąd?"

"Cmentarz w Shanwens," odpowiedziała, jej głos zimny jak jej postawa.

Chapter 2

Drzewa zaczęły się od małego deszczu, cichego deszczyku, który zmiękczał krawędzie rzeczywistości. Trawa, bujna i zielona, amortyzowała kroki aksamitnym dotykiem. Mgła wisiała nad górą, rzucając eteryczną zasłonę, która sprawiała, że wszystko wydawało się marzeniem.

Pogrzeb był skromny. Przyjaciele, krewni i partnerzy biznesowi starego Howarda zebrali się, ich twarze posępne pod szarym niebem. Białe lilie, czyste i nieskazitelne, błyszczały w deszczu, otaczając nagrobek jak niemie strażnicy.

Astrid wysiadła z samochodu, czarny parasol chronił ją przed deszczem. Ruszyła w stronę zgromadzenia, jej obecność niemal duchowa w swojej gracji. Dillon stał niedaleko, ubrany w czarny garnitur, jego postawa sztywna, usta zaciśnięte w cienką linię. Po raz pierwszy Astrid zobaczyła coś innego niż obojętność w jego oczach — były zaczerwienione, zdradzając jego żal.

Dillon został wychowany przez starego Howarda, ich więź była nierozerwalna. Astrid dobrze o tym wiedziała. Kiedy podeszła, złożyła własną wiązankę lilii, jej oczy odzwierciedlały głęboki smutek. Stary Howard traktował ją z dobrocią, która wykraczała poza zwykłą znajomość; obejmował ją, jakby była jego własną wnuczką.

Pochyliła głowę, wykonując trzy uroczyste ukłony. Jej sukienka, teraz wilgotna od deszczu, przylegała do jej ciała, ale pozostawała elegancka, szczupła latarnia światła wśród mroku. Przez tłum przeszły szepty. Kim była ta uderzająca kobieta? Jaki miała związek z rodziną Howardów?

Dillona również zaskoczyło. Nie zdawał sobie sprawy, jak blisko Astrid była z jego dziadkiem. Jej gest był wyrazem głębokiego szacunku i uczuć, odkryciem, które poruszyło coś głęboko w jego wnętrzu.

"Astrid," Dillon w końcu przemówił, jego głos ledwie słyszalny, "Nigdy nie wiedziałem..."

Spojrzała na niego, jej oczy spotkały jego z mieszaniną smutku i siły. "Był jak dziadek dla mnie, Dillon. Zawdzięczam mu więcej, niż kiedykolwiek będę mogła spłacić."

Przez chwilę stali tam, dwie postacie zjednoczone w ich żalu, deszcz nadal delikatnie padał. Góra pozostała spowita mgłą, odpowiednie tło dla cichego, wspólnego żalu tych, którzy zostali.

Astrid zawsze czuła się nieswojo w tłumie. Dziś nie było inaczej. Poruszała się szybko, jej kroki lekkie i celowe, niemal jak cień przesuwający się przez tłum. Gdy miała już odejść, głos przebił powietrze za nią, ostry i wściekły.

"Astrid, zatrzymaj się tam!"

Zatrzymała się, jej plecy zesztywniały, gdy powoli odwróciła się, by spojrzeć na źródło wybuchu. W jej stronę zbliżał się Ezekiel Howard, jego twarz zaczerwieniona z gniewu. Zatrzymał się tuż przed nią, jego oczy płonęły.

"Astrid, musisz natychmiast opuścić rodzinę Howard! Dziadek nie jest już tutaj, by cię chronić," wypluł, jego ton kapał pogardą.

Astrid spojrzała na niego chłodno. "Czy jest coś jeszcze? Mam gdzieś być," odpowiedziała spokojnym i niewzruszonym głosem.

Ezekiel, drugi syn rodziny Howardów i przyrodni brat Dillona, patrzył na nią z gniewem. Tylko natychmiastowa rodzina Dillona wiedziała o jej małżeństwie z Dillonem i Ezekiel zawsze czuł urazę wobec jej obecności.

"Kim myślisz, że jesteś?" zażądał, jego frustracja była namacalna. Bez względu na to, co powiedział, Astrid zawsze pozostawała niewzruszona. Traktowała go jak kapryśne dziecko, co tylko bardziej podpalało jego złość.

"Mówisz to samo za każdym razem. Czy nie możesz wymyślić czegoś oryginalnego?" odpaliła Astrid, jej oczy spotkały jego z mieszanką znudzenia i litości. Nieuważając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i wsiadła do swojego samochodu, pozostawiając Ezekiela kipiącego ze złości.

"Cholera!" przeklął Ezekiel, tupiąc nogą z czystej frustracji. Znowu go zignorowała, jej arogancja doprowadzała go do szału.

Później, w spokojnej atmosferze kawiarni, Astrid usiadła naprzeciwko Wayne’a Kinga, asystenta Dillona. W powietrzu unosił się aromat świeżo parzonej kawy, ale myśli Astrid były gdzie indziej.

"Panno Martin, oto papiery rozwodowe. Podpisz je, a twój rozwód będzie oficjalny," powiedział Wayne, przesuwając dokument w jej stronę po stole.

Bez chwili wahania Astrid wzięła pióro i podpisała swoje imię, nie zawracając sobie głowy czytaniem treści.

Wayne mrugnął, zaskoczony jej obojętnością. Spodziewał się listy żądań lub przynajmniej pewnej niechęci. Ale Astrid po prostu oddała mu papiery, jej wyraz twarzy pozostał niezmieniony.

"Czy to wszystko?" zapytała, jej ton jak zwykle równy.

"Tak, to wszystko," odpowiedział Wayne, nadal nieco oszołomiony. Zbierając dokumenty, nie mógł nie zastanawiać się nad zagadką, jaką była Astrid. Odeszła od wszystkiego bez chwili namysłu, pozostawiając za sobą tylko pytania.

Jednak Astrid nie wydała ani jednego słowa protestu. Przyjęła sytuację z zaskakującym spokojem, który zaskoczył Wayne’a.

Wayne był prawą ręką Dillona przez lata, świadkiem tajemnic znanych niewielu innym — jak małżeństwo Dillona z Astrid. Podziwiał Astrid, zawsze myśląc, że ona i Dillon są idealną parą. W głębi duszy pragnął, aby się nie rozstali, ale był outsiderem patrzącym do środka, bezsilnym by wpłynąć na ich decyzje.

"Panno Martin, kiedy wyszłaś za pana Howarda, podpisałaś intercyzę, prawda?" zapytał Wayne, jego głos delikatny, ale stanowczy.

Usta Astrid zakrzywiły się w świadomym uśmiechu. "Oczywiście. Stanowi ona, że jego majątek pozostaje jego, a ja nie dostaję nic z rozwodu." Zatrzymała się, spotykając spojrzenie Wayne’a uspokajającym wzrokiem. "Nie martw się, nie jestem typem, który trzyma się bogactwa."

Ich małżeństwo było transakcją, spełniającą ich własne potrzeby. Teraz nadszedł czas, aby je zakończyć, równie naturalnie, jak się zaczęło.

Po opuszczeniu kawiarni Astrid udała się do Pearlhall Villa, odosobnionej przystani nad rzeką, którą Theo dla niej kupił. Odległość od centrum miasta zapewniała samotność, schronienie z dala od wścibskich oczu.

Gdy się zbliżała, kilku mężczyzn w czerni powitało ją z szacunkiem. Skinęła im głową i weszła do willi.

Theo, bystry i lojalny, natychmiast podszedł do niej. "Szefowo," przywitał się z mieszanką szacunku i troski.

"Jestem rozwiedziona," ogłosiła Astrid, jej uśmiech promienny, co sprawiło, że serce Theo przyspieszyło. Usiadła na sofie, otworzyła laptopa i zaczęła pisać zawzięcie. W ciągu kilku minut włamała się do systemu transportu, usuwając wszelkie ślady swojej podróży.

Gdy była zadowolona, spojrzała w górę i zauważyła Theo, który patrzył na nią z niedowierzaniem na twarzy. Zmarszczyła lekko brwi. "Dlaczego tam stoisz?"

"Szefowo, naprawdę się rozwiodłaś?" głos Theo drżał z niedowierzania.

Astrid zleanęła się, jej oczy zmiękczyły. "Tak, Theo. To koniec. A teraz, idziemy naprzód."

"Dlaczego powiedziała, jakby to nic nie było? To było małżeństwo, sprawa życia!"

"Wiesz, dlaczego się ożeniłam, prawda?" Głos Astrid był zimny, jej palec przywołujący Theo bliżej. "Teraz szybko dawaj mi raport sprzedaży za ten kwartał."

Theo, wysoki i przystojny z aurą pewności siebie, był w każdym calu różny od Dillona. Dillon był zdystansowany i daleki, podczas gdy Theo promieniował ciepłem i energią. Przez lata Theo był prawą ręką Astrid, zawsze niezawodny.

Nie zajęło to długo. W ciągu kilku minut Theo przekazał Astrid dokument. Pochyliła głowę, szybko przewracając strony z wprawą.

Wciąż zaskoczony, Theo przerwał ciszę. "Mam na myśli, twój mąż to Dillon — kapitan SouthStar Airlines, prezydent Howard Group, a jego twarz mogłaby być wyrzeźbiona w marmurze! Naprawdę jesteś gotowa go puścić?"

Oczy Astrid błysnęły, ostre jak sztylety. "Powiedz jeszcze jedno słowo, a wrzucę cię do morza na pożarcie rekinom."

Theo natychmiast zamknął usta. Wiedział, że nie warto zadzierać z Astrid; konsekwencje byłyby zbyt poważne.

Dziesięć minut później Astrid oddała dokument Theo. "Sprzedaż jest o dziesięć procent wyższa niż w poprzednim kwartale i pięć procent ponad moje projekcje."

"To wszystko dzięki twojej mądrości, szefowo," powiedział Theo, jego zwykła opanowana postawa zastąpiona nieskrywaną admiracją.

Astrid rzuciła mu spojrzenie. "Dość pochlebstw. Idę do swojego pokoju spać."

"Nie wracasz do willi Townyer?" zapytał Theo, oszołomiony.

"Podpisałam papiery rozwodowe. Dlaczego miałabym tam wracać?" Astrid zatrzymała się na schodach, patrząc w dół na Theo, jakby właśnie zadał najgłupsze pytanie.

Chapter 3

Theo mruknął do siebie, ledwo słyszalnie. "To było prawdziwe..."

Astrid właśnie weszła do swojego pokoju, ciepło prysznica przyciągało ją, gdy telefon zadzwonił. Spojrzała na ekran. Dillon.

"Hallo?" odpowiedziała, z nutką ciekawości w głosie.

Głos Dillona przebił się, ostry z niezadowoleniem. "Gdzie byłaś? Dlaczego nie wróciłaś do domu? Jest późno."

Astrid znieruchomiała, zdumiona jego śmiałością. "Właśnie się rozwiedliśmy, Dillon."

Dlaczego dzwonił? Dlaczego właśnie teraz, z wszystkich możliwych momentów? To nawet nie był weekend. Co on robił w Townyer Villa?

"Jeszcze nie podpisałem dokumentów, więc to nie jest oficjalne." Głos Dillona zacieśnił się, gdy przypomniał sobie słowa Wayne'a. Jak mogła być tak spokojna o ich rozwód? Po pracy, spieszył się z powrotem do willi, oczekując zwyczajowego ciepła. Zamiast tego, przywitały go ciemności. Astrid zniknęła, jej rzeczy były spakowane.

Astrid walczyła z zachowaniem cierpliwości, jej głos był łagodny, ale stanowczy. "Dillon, podpisałam dokumenty. To ty chciałeś tego."

Gdyby wybuchła, kto wie, co za sztuczkę by wyciągnął? Nie miała czasu ani energii na jego gry.

"Astrid, czy możesz wrócić do domu najpierw?" Głos Dillona zmiękł, niemal czuły, gdy spoglądał przez okno na świecące domy za nim. Brzmiał jak mąż tęskniący za powrotem swojej żony.

Astrid westchnęła głęboko, tłumiąc falę frustracji. "Dobrze, daj mi pół godziny."

Rozłączyła się i zeszła po schodach, jej twarz była maską niezadowolenia. Sama myśl o powrocie sprawiała, że skręcało jej się w żołądku. Mężczyźni w czerni wymienili zaniepokojone spojrzenia, pot kroplami ściekał im po skroniach. Wreszcie jeden zdobył się na odwagę, by przerwać milczenie.

"Szefie, dokąd idziesz?"

Głos Astrid był napięty od frustracji. "Jadę do Townyer Villa," oznajmiła, jej temperament ledwo pohamowany. 'Trzymaj się,' przypomniała sobie. 'Wkrótce będziesz wolna od niego.'

Theo podążał za nią z samozadowolonym uśmiechem na twarzy. "Myślałem, że zostajesz tutaj?"

"Zamknij się!" warknęła Astrid, zaciskając pięści z chęcią uderzenia w coś – najlepiej w Dillona. Zamiast tego, wyładowała swój gniew na Theo. "Idź i zrób 100 rund w sali treningowej przed snem."

"Szefie!" jęknął Theo.

Ignorując jego protesty, Astrid wsiadła do samochodu i trzaskiem zamknęła drzwi. Wcisnęła gaz, silnik zaryczał do życia. Dwóch mężczyzn z tyłu kurczowo trzymało się foteli, oczy szeroko otwarte ze strachu.

"Szefie..."

"Ah! Zwolnij!"

Słyszeli pogłoski o tym, jak Astrid prowadziła, ale doświadczenie tego na własnej skórze było zupełnie czymś innym. Trzymali się za żołądki, twarze przybierały zielonkawy odcień.

Skupienie Astrid było niezachwiane, oczy miała utkwione w drodze przed sobą. Jej uchwyt na kierownicy był mocny, noga ciężko naciskała na gaz. Każdy ruch był precyzyjny, kontrolowany.

Podróż, która normalnie trwałaby godzinę, została skrócona o połowę dzięki jej nieustępliwej prędkości. Gdy samochód z piskiem zatrzymał się przy wejściu do osiedla, dwóch mężczyzn wypadło z pojazdu, wymiotując do klombów, ich twarze były zaczerwienione.

Astrid wysiadła, obserwując ich z mieszanką pogardy i rozbawienia. "Jesteście słabi. Lepiej, żebyście więcej ćwiczyli, kiedy wrócimy," stwierdziła, jej ton był płaski. "To wcale nie było szybkie. Gdybym przycisnęła mocniej, czy umarlibyście na miejscu?" wypaliła, jej głos był przesiąknięty jadem. Miała już dosyć dwóch wysokich mężczyzn blokujących jej drogę i wkroczyła do osiedla, jej wysokie obcasy stukające buntowniczo o chodnik.

To nie było byle jakie osiedle; to było sanktuarium dla elity. Dzielnica willowa stała jako pomnik przepychu, zamieszkała tylko przez najbogatsze i najbardziej wpływowe osoby. Rezydencje tutaj kosztowały dziesiątki milionów, ale ich urok był dla Astrid bez znaczenia.

Otworzyła drzwi za pomocą odcisku palca, weszła do środka, jej pogarda była wyczuwalna. Dillon siedział na sofie, laptop balansował na jego kolanach. Spojrzał w górę, jego wyraz twarzy był nieczytelny.

"Gdzie byłaś?"

"Szukałam domu," skłamała bezbłędnie. Byli na granicy rozwodu, i nigdy w ciągu ostatnich czterech lat nie interesował się jej przyjściami i wyjściami. Dlaczego teraz?

"Naprawdę nie chcesz tego domu?" Dillon zapytał, zamykając laptopa i gestem zapraszając ją bliżej.

Astrid mrugnęła, jej twarz złagodniała w niemal czułym wyrazie, gdy podchodziła do niego. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, on pociągnął ją na swoje kolana, otulając ją ramionami.

Spojrzała mu w oczy, jej ręce spoczęły na jego ramionach. "Nie," odpowiedziała bez wahania.

"Szukałaś domu, prawda?" Palce Dillona przesunęły się przez jej włosy. "Nie musiałabyś, gdybyś po prostu zatrzymała ten."

"Jest mi leniwie," powiedziała z jasnym, niemal buntowniczym uśmiechem. "To miejsce jest za duże, za drogie. Musiałabym mieć całą ekipę, żeby je utrzymać w czystości."

Dillon patrzył na nią, jego oczy szukały jej. "Nie myślisz, że tracisz, chcąc niczego?"

Oczy Astrid były jasne, niewzruszone. "Nigdy mnie źle nie traktowałeś, nigdy się ze mną nie kłóciłeś w ciągu ostatnich czterech lat. Miałam najlepsze ze wszystkiego. Niczego mi nie brakowało."

Prezenty Dillona dla Astrid lśniły przepychem — każdy bardziej luksusowy, rzadki i droższy od poprzedniego. Ich związek brakował ognistej namiętności romansu, ale cechował się niewytłumaczalną harmonią.

Pewnego wieczoru, gdy cienie się wydłużały, Dillon objął Astrid mocno. "Powiedz mi, czujesz coś do mnie? Zostań przy mnie, a będziesz miała świat," mruczał, jego głos był mieszanką nadziei i rozpaczy.

Astrid wtuliła się w jego ramiona, jej oczy były wpół zamknięte jak zadowolony kot. Pomimo czterech lat małżeństwa, nigdy nie prosiła o samochody, domy, czy pieniądze. W przeciwieństwie do innych kobiet, które znał, wydawała się niczego od niego nie chcieć.

Ich małżeństwo było dla niej sanktuarium, tarczą chroniącą ją przed okrutnością świata. Ale teraz, wydawało się, że to rozdział, który trzeba zamknąć. Nie pragnęła bogactwa ani miłości; po prostu chciała przetrwać. Jednak słowa Dillona krążyły w jej umyśle: jeśli mieli się rozstać, powinni cenić ten mały czas, który im pozostał.

Z mieszanką determinacji i czułości, pocałowała go, przytulając go blisko. Noc otuliła ich jak aksamitna kurtyna, skrywając ich wspólne chwile intymności.

Gdy świt wzeszła w mroźnym jesiennym poranku, powietrze przesiąknięte było nutą mrozu, Astrid obudziła się, czując usta Dillona na swoich. Delikatnie go odepchnęła, jej głos był chrapliwy szeptem, "Nie..."

"Bądź grzeczną dziewczynką," Dillon zachęcał, jego wzrok przyciągający jej spojrzenie jak magnes. Jego rysy były uderzające, jego wysoki nos i szlachetna postawa nadawały mu niemal królewski wygląd.

"Ale jestem wykończona..." zaprotestowała, jej słowa zanikały, gdy uniósł jej podbródek i pocałował ją znowu.

"Potrzebujesz więcej ćwiczeń w łóżku," droczył się z nią, jego śmiech był niski i kuszący.

W tym momencie, pożądanie zapłonęło między nimi, ich ciała splatały się w gorączkowym tańcu. Kiedy Astrid obudziła się ponownie, promienie słońca wpadały przez okna, sygnalizując, że nastało południe. Westchnęła, mieszanka wyczerpania i zadowolenia zalewała ją.

Chapter 4

Astrid przeciągnęła się leniwie, jej mięśnie rozluźniły się, a z jej żołądka wydobyło się delikatne burczenie. Była na granicy wysunięcia się z łóżka, żeby się odświeżyć, kiedy drzwi do łazienki skrzypnęły. Wyszedł Dillon, z białym ręcznikiem owiniętym wokół talii, odsłaniając swoje wyrzeźbione mięśnie brzucha i doskonałość swojej sylwetki.

"Nie idziesz do pracy?" zapytała Astrid, mrugając oczami, próbując pozbyć się resztek snu.

"Mam lot dziś wieczorem," odpowiedział Dillon, pocierając wilgotne włosy ręcznikiem. "Szukaj sobie miejsca tyle ile potrzebujesz. Zostań tu, dopóki znajdziesz. Nie ma pośpiechu."

Serce Astrid zatonęło z powodu kłamstwa, które poprzedniej nocy wymyśliła. Cofnięcie go teraz było niemożliwe, więc wymusiła uśmiech. "Dzięki, kochanie, jesteś najlepszy."

Dillon podał jej ręcznik i usiadł naprzeciw niej. Astrid zaczęła delikatnie suszyć jego włosy, jej palce pracowały przez wilgotne pasma. Kiedy większość wilgoci zniknęła, odrzuciła ręcznik na bok i wzięła suszarkę, kontynuując swoje zadanie.

W tamtej chwili rozmyślała o tym, jak bardzo przypominali kochającą się parę. Byli blisko ze sobą przez całą noc i rano, a teraz delikatnie suszyła jego włosy. Trudno było uwierzyć, że byli na skraju rozwodu; wydawali się bardziej zakochani niż wiele prawdziwych par.

"Skończone," powiedziała Astrid, odkładając suszarkę. "Chcesz kanapkę?"

Dillon obrócił się na bok, opierając podbródek na ręce, patrząc na nią. "Mogę też dostać hamburgera?"

"Oczywiście," odpowiedziała Astrid z uśmiechem, pochylając się do przodu, aby delikatnie go pocałować w usta. "Pokochasz dzisiejsze śniadanie."

Nagle Dillon przyciągnął ją do swoich ramion. "Będę tęsknił za twoim gotowaniem, pani Howard."

"Jedzenie kucharza jest równie dobre jak moje," powiedziała Astrid słodko, odpychając go żartobliwie. "Jestem głodna. Puść mnie!"

Gdy weszła do kuchni, zakładając fartuch, Josiah przywitał ją ciepłym uśmiechem. "Pani Howard, składniki są w lodówce."

"Jasne," odpowiedziała Astrid z uśmiechem.

Josiah pracował dla Dillona od lat, doskonale znając jego kulinarne upodobania, mimo że Dillon uparcie twierdził, że nie jest wybrednym jedzącym. Prawda była taka, że Dillon był smakoszem w duszy, nawet jeśli nie chciał tego przyznać. Kamerdyner i kucharz wymieniali się zrezygnowanymi spojrzeniami, ich cierpliwość była na wyczerpaniu z powodu nieustannych skarg Dillona. Dla niego każda potrawa była albo zbyt słona, zbyt słodka, zbyt pikantna albo zbyt kwaśna. Francuską kuchnię odrzucał jako pretensjonalną, a japońskie jedzenie uznawał za mdłe. Nigdy nie podobało mu się to, co przygotowywali, jednak uparcie odmawiał przyznania się do swojej wybrednej natury.

"Po prostu powiedz nam, czego chcesz, panie Dillon," błagał pewnego wieczoru kucharz, starając się ukryć swoje frustracje.

"Zjem cokolwiek," burknął Dillon, wpatrując się w stół.

Ale kiedy talerze były przed nim stawiane, jego złość eksplodowała. "Co to jest? Myślicie, że to zjem?" krzyczał, czasem nawet tłukąc naczynia w gniewie. Posiedzenia przy stole stawały się polami bitew, a Josiah, kamerdyner, wymyślał niezliczone strategie, aby zaspokoić wybredne podniebienie Dillona. Upór jego pracodawcy prowadził do częstych bóli brzucha, które często atakowały w środku nocy.

Aż cztery lata temu wydarzył się cud—Dillon ożenił się z Astrid. Była łagodną duszą o kulinarnym talencie, który rywalizował z szefami kuchni Michelin. Jej potrawy, czy to prosty ryż smażony z owocami morza, czy delikatny makaron, były pochłaniane przez Dillona z entuzjazmem. Pod jej wpływem stał się mniej drażliwy, nawet łagodny czasami, choć pozostał nieświadomy swojej przemiany.

Teraz stali na progu rozwodu. Serce Josiaha zatonęło na tę myśl. Co Dillon będzie jadł bez magicznego dotyku Astrid?

W kuchni Astrid poruszała się z gracją, smażąc pasztecik mięsny i jajko, wkładając bułeczkę do piekarnika i krojąc pomidory oraz kiszone ogórki. Każde z jej działanie było jak taniec, każdy ruch jak pociągnięcie pędzla. Dillon obserwował z progu, węzeł formował się w jego żołądku na myśl, że nigdy więcej nie zobaczy jej gotującej dla niego.

Czując jego obecność, Astrid odwróciła się i posłała jasny uśmiech. "Za chwilę będzie gotowe," zapewniła ciepłym i miłym głosem.

Dillon próbował wydusić odpowiedź, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Zbyt przyzwyczaił się do niej, do ciepła, które wnosiła w jego życie. Perspektywa, że ją straci—że wróci do tych nieszczęśliwych, pozbawionych radości posiłków—była niemal nie do zniesienia. Uśmiech Astrid mógł rozjaśnić pokój, jej uroda była dziesięć razy większa, kiedy się uśmiechała. Gardło Dillona ścisnęło się, gdy ją obserwował, nieodparty pociąg przyciągał go bliżej. Objął ją od tyłu w talii, jego oddech ciepły na jej szyi.

"Chcesz to zrobić tutaj?" szepnął, jego głos był niskim pomrukiem.

Astrid poczuła znajomy nacisk na swoich plecach i przewróciła oczami, ukrywane przed jego wzrokiem. Czy on był nienasycony? Westchnęła, ale jej ton pozostał delikatny i słodki, ukrywając wszelkie oznaki frustracji. "Jedzenie jest gotowe, kochanie. Puść mnie."

Z wprawą umieściła kanapkę na talerzu i rozpoczęła przygotowanie hamburgera dla niego. Dillon wziął kanapkę i sięgnął po hamburgera. "Ostrożnie, to gorące," ostrzegł, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.

Obserwując ich delikatną wymianę, Josiah poczuł ukłucie żalu. Wydawało się to takie marnotrawstwo, że byli na skraju rozwodu. Na pewno mieliby piękne dzieci razem, był tego pewien. Może to był problem—nie mieli jeszcze dziecka.

"Josiah, chcesz lunch?" głos Astrid przerwał jego myśli, był miły i zapraszający.

"Nie, dziękuję, pani Howard. Już jadłem," odpowiedział szybko Josiah, doceniając jej stałą dobroć i szacunek wobec personelu.

Wtedy dzwonek do drzwi rozbrzmiał, przerywając przytulną atmosferę. Josiah wstał, by otworzyć drzwi, jego wyraz twarzy był neutralny, gdy je otworzył. Na progu stała kobieta w żółtej sukience, jej oczy pełne oczekiwania.

"Panno, kogo pani szuka?" zapytał Josiah, jego ton był uprzejmy ale zdecydowany.

"Jest pan Howard tutaj?" zapytała, jej głos drżał lekko z nerwowego podniecenia.

Czoło Dillona zmarszczyło się, gdy podchodził z jadalni. W jego oczach pojawiła się iskra rozpoznania. "Kochanie, jak znalazłaś to miejsce?"

Kobieta to Audrey Reyes, wschodząca gwiazda w dziale rozrywki Howard Group. Jej ostatnia rola w romantycznym serialu telewizyjnym wyniosła ją na szczyty sławy, wzmocniona plotkami o patronie Dillonie i szeptami, że mogłaby stać się jego nową żoną.

Astrid siedziała pozostała przy stole, skupiona na swoim posiłku. To nie było jej zmartwienie.

"Panie Howard, organizuję swoje pierwsze przyjęcie urodzinowe w następną sobotę," powiedziała Audrey, jej głos lekko drżał, gdy wyjmowała eleganckie zaproszenie ze swojej torebki Chanel. "Chciałabym, żebyś przyszedł."

Chapter 5

Ręce Josiaha lekko drżały, gdy trzymał zaproszenie, a jego spojrzenie przeniosło się na Dillona, którego oczy były utkwione w Astrid. Jej duże, pełne nadziei oczy błyszczały pod miękkim światłem kuchni, a w powietrzu zawisła niema prośba. Jeśli Dillon zgodziłby się wziąć udział w jej przyjęciu urodzinowym, umocniłoby to jej pozycję w rozrywkowym oddziale grupy Howard.

"Weź to," w końcu powiedział Dillon, jego głos był spokojny, ale odległy. Jego oczy znów powróciły na Astrid, która spokojnie jadła swoją kanapkę przy stole. Josiah jednak nie był zadowolony z sytuacji. Audrey nie była tak fascynująca jak Astrid. Dlaczego Dillon miałby w ogóle interesować się jej sprawami?

Zamiary Audrey były jednak jasne. "Dziękuję, panie Howard. Będę pana oczekiwać!" zawołała, a jej oczy zerkając ku szafie na buty przy drzwiach. Kilka par luksusowych damskich butów przyciągnęło jej uwagę. Plotki były prawdziwe; Dillon faktycznie miał potajemnie poślubioną żonę. A jednak stała tutaj już od jakiegoś czasu i nie było śladu tej tajemniczej kobiety.

Ciekawość Audrey wzrosła. Żadna kobieta nie zignorowałaby innej stojącej na jej progu, zwłaszcza kogoś takiego jak ona. Ale gdy zerkając z powrotem, ujrzała Astrid kończącą posiłek z niepokojącym spokojem. Po odłożeniu naczyń do zlewu, Astrid zwróciła się do Dillona i powiedziała, "Kochanie, nie zapomnij umyć naczyń."

Audrey mrugnęła, oszołomiona. Czy właśnie kazała mu robić domowe obowiązki?

Melodyjny głos Astrid wciąż unosił się w powietrzu, gdy wchodziła po schodach. Audrey wyciągnęła szyję, żeby rzucić okiem na nią - wysoką, elegancką, odzianą w jedwabne piżamy podkreślające jej pełną wdzięku sylwetkę. Nawet z tyłu, Astrid promieniowała pięknem i pewnością siebie. A do tego odważyła się poprosić Dillona, nieugiętego dyrektora znanego ze swojej chłodnej natury, o sprzątanie?

Odpowiedź Dillona była jeszcze bardziej szokująca. "Oczywiście, kochanie," odparł, na jego wargach igrał cień uśmiechu.

Odwracając się do Audrey, dodał: "Przepraszam, muszę teraz umyć naczynia. Czy czegoś jeszcze potrzebujesz?"

Audrey gapiła się na niego z otwartymi ustami. "Nie, nie..." wydukała, nie mogąc przetrawić tego, co właśnie widziała.

Dillon zakasał rękawy i skierował się ku kuchni, skąd zaraz rozległ się dźwięk płynącej wody. Audrey poczuła się zdezorientowana, jakby weszła do alternatywnej rzeczywistości. Nie pamiętała, jak opuściła willę Townyer, jej umysł obracał się od niedowierzania.

Dillon, tajemniczy dyrektor generalny, myjący naczynia? Jaki czar rzuciła na niego Astrid? Serce Audrey zaschło, gdy spojrzała na Dillona przez okno, jego plecy były do niej odwrócone, stojąc przy zlewie w kuchni. Nie mogła pozbyć się obrazu go szorującego naczynia w domu, domowego widoku, którego nigdy u niego wcześniej nie widziała. Ta myśl gryzła ją od środka, mieszanka zazdrości i niedowierzania.

Gdy znalazła się już w samochodzie, jej agent zerknął na nią z zatroskaną miną. "Czy przyjął to?"

"Tak," odpowiedziała Audrey z westchnieniem.

"Więc czemu wyglądasz na przybitą?" W oczach agenta pojawiła się dezorientacja.

Audrey pokręciła głową, z gorzkim uśmiechem na ustach. "On... on myje naczynia, możesz w to uwierzyć?"

Agent mrugnął, wyraźnie zdumiony. "Nie możliwe! Taki mężczyzna?"

Na górze Dillon zmienił swoje casualowe ubrania na coś bardziej formalnego. Jego późny lunch — dwie kanapki i zimny hamburger — ciężko zalegał mu w żołądku. Spojrzał na zegar; było już po trzeciej.

"Leć ze mną dziś wieczorem," powiedział nagle.

Astrid zatrzymała się, jej palce unosiły się nad telefonem. Odwróciła się do niego, z delikatnym uśmiechem na ustach. "Oczywiście, kochanie. Chciałabym spędzić z tobą więcej czasu."

Dillon objął ją ramionami, opierając podbródek na jej ramieniu. "Przez cztery lata małżeństwa, nigdy nie byłaś na moim locie," wymamrotał z nutą żalu w głosie.

Astrid wtuliła się w jego objęcia, czując ciepło jego ciała przy sobie. "Cóż, dzisiejsza noc to ta noc," powiedziała, delikatnie odsuwając się, by znaleźć coś do ubrania. "Co mam założyć, skarbie?"

Dillon uśmiechnął się, zapinając guziki swojej koszuli. "Jesteś moją żoną, Astrid. We wszystkim wyglądasz oszałamiająco."

Nie był tylko uprzejmy. Piękność Astrid była niezaprzeczalna, przewyższająca nawet stewardesy z SouthStar Airlines i aktorki grupy Howard. Promieniowała elegancją, która była wyłącznie jej własna.

"Gdzie leci dzisiejszy lot?" zapytała Astrid, jej palce zatrzymały się na żółtej sukience w szafie. Przypomniała sobie, jak wcześniej widziała aktorkę w podobnej sukience. Jej ręka zawahała się, a potem przeniosła się do innego stroju, z zamyślonym wyrazem twarzy.

Dillon patrzył na nią, jego oczy pełne nowoodkrytego podziwu. "Nie ma znaczenia dokąd jedziemy. Bylebyśmy byli razem."

Palce Astrid zawisły w powietrzu, gdy głos Dillona odbił się za nią, "Lleilaga."

"Lleilaga?" powtórzyła, obce słowo wisiało w powietrzu jak zapomniana melodia.

"Tak, to oznacza, że wylatujemy jutro wieczorem," potwierdził Dillon, patrząc, jak wyciąga żółtą sukienkę z szafy. "Spędzimy tam noc."

Na jej twarzy przeleciał cień rozczarowania, ale Astrid zakopała go pod wyćwiczonym uśmiechem. Wsunęła się w sukienkę, wygładziła jej materiał na skórze i odwróciła się do niego, jej oczy błyszcząc niemal eterycznym blaskiem. "Kochanie, czy wyglądam ładnie?"

Dillon zmniejszył dzielący ich dystans, jego spojrzenie zmiękło. "Absolutnie," wymamrotał, delikatnie całując jej usta. "Jesteś najpiękniejszą kobietą na ziemi."

"Nawet bardziej niż Audrey?" drażniła się, tonem lekkim, ale oczami sondowała go.

"Bez wątpienia," odpowiedział szczerze Dillon. Audrey była uderzająca, oczywiście, ale brakowało jej gracji i inteligencji, które emanowały od Astrid. Obserwując ją teraz, żółta sukienka podkreślając każdą krzywiznę i wydobywając jej jasną cerę, poczuł, jak ciepło rozlewa się w jego wnętrzu.

Astrid cicho zachichotała, dźwięk jak delikatny dzwonek. "Czy jesteś zazdrosna o Audrey?" zapytał Dillon, rozbawiony. W ciągu czterech lat nigdy nie widział jej poddającej się zazdrości lub niepewności, bez względu na to, z kim był.

"Nie," powiedziała, jej głos spokojny. "Po prostu myślałam, jeśli naprawdę cię lubi, po naszym rozwodzie, może cię mieć."

Guzik, który zapinał Dillon, wyślizgnął się z jego palców. Badał ją wzrokiem, szukając jakiejkolwiek zmiany, ale Astrid pozostała tak samo spokojna jak zawsze. Odwróciła się i zaczęła pakować, jej ruchy metodyczne, choć odległe.

Nienawidziła pomysłu wyjazdu do Lleilaga, ale był to konieczny zło; bez podpisu Dillona na papierach rozwodowych, każdy błąd mógłby przedłużyć jej uwikłanie z nim.

Gdy skończyła pakowanie, głos Dillona przerwał ciszę. "Czy możesz spakować również moje rzeczy?"

"Oczywiście," odpowiedziała Astrid, jej ton miarowy. Wewnątrz, kipiała, wyobrażając sobie, jak rzuca jego rzeczy po całym pokoju. Ale na zewnątrz pozostała spokojna, metodycznie składając jego ubrania.

Gdy spojrzała z powrotem, Dillon miał na sobie mundur kapitana, cztery bary na jego ramieniu dodawały mu aury autorytetu. Wyszli z domu razem, wsiadając do samochodu z wprawnym spokojem. Dillon sięgnął po jej rękę, nawykowy gest, który był jednocześnie pocieszający i krępujący. "Muszę później iść do sali konferencyjnej," wspomniał.

"Oczywiście," Astrid skinęła głową, jej myśli były daleko stąd. Patrzyła przez okno, rozmyty obraz miasta odbijał wewnętrzny zamęt. Podróż do Lleilaga jawiła się przed nią, jako gorzko-słodkie przypomnienie życia, które miała na skraju porzucenia.

Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Umowa małżeńska"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści