Don't Cry

Rozdział 1 (1)

==========

Jeden

==========

----------

Cisza

----------

Patrzyła na niego przez plamę łez, serce waliło jej o żebra, plastikowe więzy wrzynały się w ciało, gdy walczyła o uwolnienie się. Mężczyzna był odwrócony do niej plecami, podczas gdy układał jakieś przedmioty na tacy, miękkie metaliczne brzęki były surrealistycznym omenem, który zmroził jej krew i rzucił jej myśli w wir czystego, bezmyślnego terroru.

Rzuciła córce szybkie spojrzenie, zmuszając się do włożenia nadziei i odwagi w zalane łzami oczy. Jej ośmioletnia córka Hazel była związana na krześle zaledwie kilka stóp od niej. Skomlała, jej mała klatka piersiowa łopotała z każdym zdruzgotanym oddechem. Kiedy spojrzały na siebie, szlochy Hazel stały się głośniejsze, stłumione przez szalik, który zawiązał jej na ustach, ale wciąż wystarczająco głośne, by zwrócić uwagę mężczyzny.

"Dość już tego" - rozkazał niskim głosem. Odwrócił się i zrobił kilka zdecydowanych kroków w stronę Hazel, po czym zatrzymał się, jego groźne oczy o centymetry od oczu jej małej dziewczynki.

Alison zamarła.

Mężczyzna chwycił pasmo długich włosów Hazel i bawił się nim, zwijając je wokół palców, po czym pochylił się bliżej i wdychał jej zapach. Przerażone spojrzenie dziewczynki zdawało się go bawić. Puścił jej włosy i otarł kciukiem łzę z policzka dziecka, po czym zlizał słony płyn z zadowolonym jękiem.

"Nie płacz" - szepnął - "Twoja mamusia tak bardzo cię kocha, prawda?".

Hazel zamilkła, jakby zbyt przerażona, by wydać kolejny dźwięk, ale jej łzy swobodnie spływały po policzkach, mocząc tkaninę szalika. Było coś niesamowitego w głosie mężczyzny, w sposobie w jaki wyszeptał te słowa, poczucie zagrożenia, które wysłało niekontrolowane dreszcze w dół kręgosłupa Alison.

"Proszę", powiedziała Alison, "to tylko mała dziewczynka".

Szeroki uśmiech pojawił się w kąciku ust mężczyzny. "Jest, prawda?" Potem dodał, brzmiąc niemal gorzko. "One zawsze są."

Odwrócił się do nich plecami, a brzęk przedmiotów umieszczanych na tacy powrócił do zimnej ciszy.

Nie był mieszkającym w lesie, noszącym szmaty potworem, którego można by sobie wyobrazić zdolnego do porwania matki i jej córki i trzymania ich jako zakładników w odległej chacie. Był czysto ogolony i pachniał drogim płynem po goleniu, dobrze ubrany w nowe, drogie ubrania, a domek, do którego je zabrał był czysty i duży. Jeśli coś w niej było nie tak, to musiał to być kompletny brak osobistych przedmiotów, chociaż kabina najwyraźniej była zamieszkiwana od jakiegoś czasu.

Wydawał się wygodny i przyzwyczajony do swoich czynności, jakby robił to już wiele razy wcześniej. Żadnego wahania w jego ruchach i żadnego strachu w jego ciemnych oczach, kiedy na nią patrzył, kiedy zdawał się studiować ją jak mebel lub sztukę, którą chciałby nabyć.

Od szerokich ramion mężczyzny i kruczoczarnych włosów wzrok Alison przeniósł się na nieskazitelnie białe ściany i wyłożoną kafelkami podłogę. W odległym rogu pokoju, obok drzwi, cementowa fuga była poplamiona, coś czerwonobrązowego odbarwiało jasnoszary, porowaty materiał. Nie mogła oderwać wzroku od tego miejsca, gdzie przecinające się linie fug dzieliły plamę, która musiała być większa, jak kałuża cieczy posuwająca się przez szwy między granitowymi płytkami i zatrzymująca się na ścianie.

Musiał wyczyścić płytki, ale płyn trwale odbarwił cement, świadcząc o tym, co wydarzyło się na tej podłodze.

Krew.

Alison poczuła, jak nowa fala paniki przejmuje kontrolę nad jej mózgiem. Chciała nad nią zapanować, zachować choć odrobinę kontroli nad pędzącymi myślami. Oddychała powoli, zatrzymując powietrze w płucach przez kilka sekund, zanim je wydychała.

Wspomnienie matki wtargnęło do jej umysłu, zapach cynamonu i delikatny ton jej głosu powiedział jej: "Po co jechać aż na wybrzeże Pacyfiku na wakacje? Samotnie, z małą dziewczynką, to nie jest bezpieczne, kochanie. Nie w tych czasach. Już nie. Dlaczego ty i ja nie zabierzemy Hazel do Savannah?".

Dźwięk głosu matki rozbrzmiewający w jej pamięci sprawił, że oczy zapłonęły jej świeżymi łzami. Czy wiedziała, co się stanie? Może zobaczyła jeden z jej niesamowitych znaków ostrzegawczych, krwawy księżyc lub splamiony zachód słońca, znaki, które Alison zawsze odrzucała z obojętnością, przypisując je kajuńskim korzeniom matki, niczym więcej niż bezpodstawnym przesądom.

O mamo, pomyślała, czy widzisz jakiś znak, że wracamy do domu?

Jeszcze raz wzięła silny wdech, wzmacniając swoją wolę. Szarpała się z ograniczeniami, odczuwając ból w miejscach, gdzie opaski zaciskowe przecięły skórę wokół nadgarstków. Siedziała na drewnianym krześle, z rękami związanymi za prostym, wąskim oparciem. Jej kostki były przymocowane do kwadratowych, grubych nóg krzesła i bez względu na to, jak bardzo zmuszała się do zgięcia kostek i zerwania więzów, wszystko, co robiła, wcinało się jeszcze głębiej w jej ciało.

Kiedy odwrócił się i podszedł do niej, skomlała i potrząsała głową, mimo że postanowiła jak najdłużej zachować spokój, dla dobra córki. Panika ogarniała jej ciało z każdym krokiem mężczyzny w jej stronę, jej oczy były skupione na srebrnej tacy, którą niósł, a następnie na czteronożnym stołku, który wsunął między jej krzesło a krzesło Hazel, ustawiając na nim tacę.

Patrzyła prosto na niego, próbując odczytać wyraz w jego ciemnych źrenicach, znaczenie kryjące się za zimnym uśmiechem. Gdy zaczęła rozumieć, niekontrolowane szlochy strząsnęły jej oddech, a przerażenie zalewające jej ciało zmieniło się w absolutne, bezlitosne.

On nigdy nie zamierzał ich wypuścić. Śmierć była wypisana w jego oczach, cichy wyrok, który zaraz wykona, witając ją z krwistym uśmiechem i swobodnym zachowaniem człowieka pochłoniętego przyjemnym zajęciem w niedzielne popołudnie.

Moje biedne dziecko, pomyślała, to nie może się dziać. Nie mogę na to pozwolić.

Gorączkowo walczyła, by się uwolnić. Rzuciła się na podłogę, mając nadzieję, że krzesło złamie się pod jej ciężarem.




Rozdział 1 (2)

Upadła ciężko, upadek na chwilę wybił jej powietrze z płuc. Podciągnął ją z powrotem z łatwością, chwytając ją bezlitosnymi palcami, które zmiażdżyły jej ciało.

"Nie, nie," błagała, dławiąc się własnymi łzami. "Proszę, pozwól nam odejść. W-my nie powiemy ani słowa, przysięgam".

Nie odpowiedział; jego jedyną reakcją na jej słowa było poszerzenie uśmiechu. Alison zamilkła.

Chwytając z tacy grzebień w kolorze kości, przeczesał jej włosy, nie spiesząc się, aż do momentu, gdy pękły. Jej umysł ścigał się, próbując przewidzieć, co będzie dalej, wdzięczna, że skupił się na niej, a nie na Hazel.

Gdyby tylko pozwolił jej odejść, pomyślała, czepiając się surrealistycznej nadziei jak tonący chwytający się słomki.

Przedzielał jej włosy na środku, od przodu aż do tyłu, i dzielił jej długie pasma na dwie równe części. Za każdym razem, gdy jego palce dotykały jej włosów lub ocierały się o jej skórę, drżała, zgrzytała zębami, cała jej istota buntowała się, nie wiedząc, kiedy nadejdzie cios i jak. Wiedziała tylko, że tak się stanie. Wkrótce.

Zaczął zaplatać jej włosy, powoli, cierpliwie, zdając się delektować tą czynnością, cicho nucąc kołysankę. Patrzenie na jego ruchy, obserwowanie transpozycji przez to doświadczenie, czucie jego palców na skórze głowy było żywym koszmarem, takim, z którego przestała mieć nadzieję, że kiedykolwiek się obudzi.

"Dlaczego?" wyszeptała, lekko odwracając głowę, by stanąć przed nim.

Pociągnął za włosy, aby utrzymać jej głowę w miejscu. "Siedź spokojnie. Już prawie skończyliśmy."

Kiedy skończył warkocz, zabezpieczył go niezwykłą, ręcznie wykonaną spinką do włosów z tego, co wydawało się być skórą i ozdobione drobnymi piórkami. Następnie przeszedł na jej lewy bok i zaczął ponownie zaplatać warkocz, nucąc tę samą, znajomą melodię.

Przez chwilę nie rozpoznawała melodii, tylko to, że ją zna. Ale potem jej rozgorączkowany umysł zaczął narzucać tekst nad jego nuceniem. Idąc za swoim jelitem, przełknęła łzy i zaczęła miękko śpiewać.

"Jeśli ten szyderca nie będzie śpiewał, mama kupi ci dia-".

Zamarła, widząc jego reakcję na jej śpiew. Zamiast zmiękczyć go, jak miała nadzieję, jego rysy zamieniły się w kamień, sztywne mięśnie węzłowały pod skórą, jego spojrzenie było intensywne, palące, jego knykcie pękały, gdy zaciskał pięści.

"Śpiewaj," rozkazał, ale tylko skowyt opuścił jej usta. "Śpiewaj, do cholery" - krzyknął, chwytając jej na wpół skończony warkocz i zmuszając Alison do odwrócenia się i stanięcia przed nim.

Hazel krzyknęła; krótki, stłumiony krzyk szybko utonął w łzawych szlochach.

Głos Alison drżał, gdy śpiewała nie na temat, ale on nie wydawał się mieć nic przeciwko.

"Jeśli ten diamentowy pierścień okaże się mosiężny, mama kupi ci szkiełko do patrzenia" - zarządziła, po czym prychnęła i skomlała: "Proszę, błagam cię".

"Śpiewaj," krzyknął.

Drżała, słowa piosenki, które tak dobrze znała, nagle zniknęły z jej pamięci.

"Śpiewaj", powtórzył, jego głos był bezkompromisowy. Prawie skończył zaplatać jej włosy; co wtedy zrobi?

Proszę, Boże, nie pozwól mu dotknąć mojego dziecka, modliła się cicho. Potem, głosem bardziej skomlącym niż śpiewającym, wyśpiewała przez rymowankę. "A jeśli to szkło się stłucze, mama kupi ci...".

Przerwała, gdy owinął krawatkę do włosów wokół końca jej warkocza. Mocno się trzęsła i czuła się zimna, zmarznięta, mimo późnopopołudniowego słońca wpadającego przez okno. W śmiertelnej ciszy słyszała śpiew ptaków za oknem, niepomna na koszmar zawarty między ścianami odizolowanej kabiny.

Patrzył na Hazel przez długą, obciążoną chwilę, po czym sięgnął i dotknął włosów dziewczynki. Wydawało się, że zastanawia się, co zrobić dalej.

Alison wstrzymała oddech, jej myśli szalały. Nie, nie...

Jakby słysząc jej błaganie, podszedł do Alison i zatrzymał się tuż przed nią. Przez długą chwilę studiował jej twarz, nie mówiąc ani nie robiąc nic więcej.

Przełknęła, gardło zwężone niewypowiedzianym strachem, i zmusiła się, by jeszcze trochę pośpiewać. "A jeśli ten koń i wóz się przewrócą, Ty nadal będziesz najsłodszym małym dzieckiem -".

Bez ostrzeżenia rozerwał jej bluzkę. Ona zgasła, próbując odciągnąć się od niego, popychając stopami o podłogę, ale on trzymał ją w miejscu, jego ręka piekąca o jej nagą skórę.

"Proszę, nie przy mojej córce", błagała. "Zrobię wszystko, co zechcesz".

Gdyby tylko Hazel nie musiała być świadkiem tego, co miało się stać. Gdyby tylko nie musiała widzieć jej w takim stanie.

Jego śmiech odbijał się od pustych ścian. Pochylił się bliżej jej twarzy, tak blisko, że poczuła jego rozgrzany oddech na swojej twarzy. "Wiem, że zrobisz wszystko, co chcę", odpowiedział, wciąż się śmiejąc. "Jesteś gotowa?"

Niebieskie sójki, które wypełniały dolinę swoim świergotem, zamilkły wszystkie naraz, gdy jej krzyk rozdarł czyste górskie powietrze.




Rozdział 2 (1)

==========

Dwa

==========

----------

Dom

----------

Ostatnia godzina jazdy do domu była tak samo czarująca, jak Kay zapamiętała, idealnie prosty betonowy pas międzystanowej drogi biegnący przez płaską i opuszczoną miskę pyłu stopniowo zastępowany przez meandrujące zakręty, łagodnie nachylone, przecinające gęste lasy lasu narodowego. Następnie, w miarę wzrostu wysokości, liście zanikały, faworyzując rośliny wiecznie zielone, podczas gdy zbocza były bardziej gwałtowne, a zakręty ciaśniejsze, bezlitosne. Październikowe liście zaczynały się obracać, co było warte jazdy w góry na północ od San Francisco, nawet jeśli nie z innego powodu, jak tylko po to, by podziwiać kolory pięknej kalifornijskiej jesieni.

Odcięła dopływ klimatyzowanego powietrza z otworów wentylacyjnych Forda i zamiast tego otworzyła okno, pozwalając, by wiatr bawił się jej falującymi blond włosami i przyniósł prawie zapomniany zapach opadłych liści, porannej rosy na zielonych źdźbłach trawy, wodospadów i sosnowych igieł oraz obietnicy śniegu.

Wracała do domu.

Nie była to podróż, na którą miała ochotę, nigdy więcej.

Westchnęła i nie zdając sobie sprawy, dotknęła boku kartonu, który położyła na siedzeniu pasażera, długimi, cienkimi, zmarzniętymi palcami, z których dumny byłby każdy koncertujący pianista. Białe pudełko nosiło insygnia Federalnego Biura Śledczego i zawierało jej rzeczy osobiste. Kilka godzin wcześniej uprzątnęła swoje biurko i zebrała wszystko, co sprawiało, że jedno z biurek na piątym piętrze biura regionalnego w San Francisco było jej własne. Kubek do kawy z karykaturalną postacią węszącego psa, prezent od koleżanki z pracy. Kilka książek, jedna o psychologii śledczej, druga o profilowaniu brutalnych przestępstw, obie najeżone czerwonymi i żółtymi karteczkami Post-it włożonymi między strony. Zdjęcie jej samej, łowiącej ryby na wybrzeżu Pacyfiku, przy skalistym brzegu w Sea Cliff. Tabliczka na biurku w kolorze szczotkowanego złota na litym orzechu, jej nazwisko wypisane wielkimi literami, poprzedzone tytułem: SPECJALNA AGENTKA KAY SHARP. Już sam dźwięk tych słów w jej umyśle sprawiał, że prostowała szerokie ramiona i dodawała sobie sprężystości w kroku, dodając sobie około cala do wzrostu i sprawiając, że jej delikatny podbródek wysuwał się do przodu z pewnością siebie.

Wszystko to należało już do przeszłości, a ona wracała do domu.

Pamiętała, jak bolesne było zebranie tych wszystkich przedmiotów i spakowanie ich do pudła pożyczonego z magazynu dowodów, wyjście za drzwi ze świadomością, że w poniedziałek już tam nie wróci. Trzymała głowę w górze podczas pożegnania, walcząc z ukłuciem łez, gdy po raz ostatni spojrzała na świetlicę, a potem popędziła do windy, uścisnęła jeszcze jedną dłoń, zjeżdżając pięć pięter w dół, zanim wyszła z budynku. Wyjeżdżając z parkingu swoim białym Fordem Explorerem, rzuciła ostatnie spojrzenie na wieżowiec, jak zawsze zauważając, jak idealnie niebieskie niebo odbija się w lustrzanych oknach. Potem skręciła w lewo, kierując się na północ.

Kierując się do domu.

Tylko dlatego, że Jacob nie mógł opanować swojego cholernego temperamentu.

Jej nieśmiały, mały braciszek Jacob wyrósł na dość tęgiego mężczyznę, jego ramiona i plecy były porozrywane mięśniami, które zbudował pracując na budowie latem, kiedy tylko znalazł pracę. Jacob zawsze miał problemy; nie odnosił się dobrze do innych i najwyraźniej miał też problemy z opanowaniem gniewu. To była nowość; zawsze znała go jako łagodnego, wycofanego, człowieka, który nie skrzywdziłby muchy.

Kiedy zadzwonił do niej kilka dni wcześniej, jego głos był pełen wstydu i żalu.

"Idę do więzienia, siostro", powiedział, przechodząc od razu do sedna sprawy, jak to zawsze robił. "Ja - nie wiem jak to się stało. Sprowokował mnie, rzucił butelką w moją głowę, a ja uderzyłem go tylko raz. Ale go zdeklasowałem." Zrobił pauzę, oczyścił głos, po czym powiedział, mówiąc prawie szeptem, "Nigdy nie spodziewałem się, że sędzia da mi czas na odsiadkę, dlatego ci o tym nie powiedziałem".

"Jak długo?" zapytała, podczas gdy łzy zalały jej oczy. Jej mały Jacob, w więzieniu. Pomimo swojej postury, nie był stworzony do więzienia; nie wytrzymałby długo. Jego miła natura, jego nieśmiałe usposobienie zapraszało do znęcania się nad nim przez zawodowych przestępców, którzy znali się na rzeczy. Gdyby tylko jej powiedział, pojawiłaby się, by zeznawać w jego imieniu, mówić o jego charakterze, i może sędzia rozważyłby wyrok w zawieszeniu.

"Pół roku" - odpowiedział po długiej chwili. "Ale mogę być na zewnątrz -"

"Jeezu," zareagowała. "Jak mogłeś-"

Powstrzymała się przed kontynuowaniem. Nie było sensu tłuc się z nim; był już świadomy tego, co zrobił i wszystkich implikacji, a przy tym, jak brzmiało, tonął w poczuciu winy.

"Wiesz, co to oznacza, siostro", dodał. "Masz do-"

"Kiedy się zgłaszasz i gdzie?" odcięła go.

"W najbliższy piątek, o dziewiątej rano, w High Desert".

Więzienie stanowe High Desert znajdowało się zaledwie kilka godzin jazdy od domu. Mogłaby je odwiedzić, może zamienić dobre słowo z naczelnikiem, może w ramach zawodowej uprzejmości, jeśli coś takiego zostało kiedykolwiek rozszerzone na byłych agentów FBI. I chciałaby porozmawiać z tym sędzią i zapytać, dlaczego czuł się zmuszony do tego, by dać karę więzienia osobie, która po raz pierwszy popełniła przestępstwo za coś, co wydawało się być tylko bójką w barze.

Brała dzień po dniu i starała się jak najlepiej wykorzystać każdy dzień. Mantra egzystencji pełnej przeciwności losu.

Niemniej jednak, w ten piątkowy wieczór, nie miała wyboru, musiała wrócić do domu.

A to oznaczało pozostawienie kariery za sobą, całą ciężką pracę, jaką włożyła w rolę profilera FBI w ciągu ostatnich ośmiu lat, która wkrótce miała zostać zapomniana.

Tymczasem miała wrócić do życia w miejscu, które przysięgała, że już nigdy nie zobaczy. Miała tam zbudować dla siebie życie, w mieście nawiedzanym przez wspomnienia, o których przez lata starała się zapomnieć.

Jeden głupi, pijany cios i jej kariera gwałtownie się zatrzymała.

Otarła łzę z kącika oka i przeklęła, jej słowa połknął wiatr, gdy jechała z opuszczonymi szybami, zapraszając chłodne górskie powietrze do ochłodzenia rozgrzanego czoła.




Rozdział 2 (2)

Niech cię diabli wezmą, Jacob. Jak mogłeś mi to zrobić? Nam?

Było już prawie ciemno, gdy przejechała obok znaku z napisem MOUNT CHESTER, ESTABLISHED 1910. POPULACJA 3,823. Skorzystała z pierwszego zjazdu, po czym zajęło jej około trzydziestu minut, by podjechać przed stare ranczo, a to obejmowało pięciominutowy postój w Katse Coffee Shop na świeży napar i kilka maślanych croissantów.

Było tak, jak je zapamiętała.

Nie była tam od pogrzebu matki, dziesięć lat temu, ale pamiętała ten dom wyraźnie.

Zbliżając się do niego, jadąc powoli, wjechała na podjazd i wyłączyła silnik, ale zostawiła włączone światła. Widząc go z bliska, Kay już go nie poznała, nawet jeśli był spowity ciemnością. Trawnik był porośnięty chwastami i zaśmiecony śmieciami, farba popękana i wyszczerbiona, a ganek potrzebował nowego odeskowania, które zastąpiłoby zgniłe, zwietrzałe. Brakowało kilku wrzecion balustradowych, inne były połamane, ale wciąż wisiały.

Przeszła przez trawę i natychmiast tego pożałowała, gdy potknęła się o zardzewiałą felgę ciężarówki ukrytą w chaszczach, i zachwiała się, by odzyskać równowagę. Potem usztywniła się i wspięła po pięciu skrzypiących, drewnianych schodach prowadzących do drzwi wejściowych.

Nie były zamknięte. Dlaczego miałyby być?

Drżąc, pociągnęła za długie rękawy czarnego golfu, aż sięgały jej palców, po czym weszła do środka, szukając na ścianie włącznika światła. Oblany bladym, żółtawym światłem padającym z zepsutej oprawy sufitowej dom przywitał ją niechcianymi wspomnieniami. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniały, decydując się przetrwać upływ czasu bez zakłóceń, albo jako trwałe kawałki rutyny, albo jako pamiątki po zapomnianej przeszłości. Zapach stęchłego jedzenia i brudnych naczyń podsycany przez stos zalegający w zlewie. Smród pleśni, który pochodził ze ścian, z łazienki, z każdego miejsca. Poplamiony dywan na środku salonu, najwyraźniej od dawna nie odkurzany. Rodzinne zdjęcie zrobione, gdy miała jakieś dziesięć lat, a Jacob dziewięć, ich rodzice stali za nimi. Wisiało krzywo nad popękanym kominkiem, oprawione i zabezpieczone cienkim, pękniętym szkłem. Stół kuchenny zaśmiecony pustymi puszkami po piwie, starymi gazetami i opakowaniami po mrożonych obiadach.

"Jeez, Jacob, co do cholery?" mruknęła, idąc powoli przez pusty dom, skrzypienie podłóg jedynym dźwiękiem, jaki mogła usłyszeć.

Czego się spodziewała, zostawiając ten dom pod opieką mężczyzny, Jacoba, nie mniej? Nigdy nie był zbyt praktyczny ani zbyt dobry w rękach. Nawet jeśli latem pracował na budowie, a zimą przy konserwacji wyciągów narciarskich, Jacob nigdy nie był człowiekiem, na którego mogła liczyć, że wszystko będzie działać sprawnie. Jacob był zepsuty, a ona wiedziała dlaczego. W większości przypadków to była jej wina.

Otworzyła kilka okien i włączyła wszędzie światła, zapraszając wieczorną górską bryzę, by przegoniła cienie. Wyniosła śmieci, stawiając kosz przy drzwiach wejściowych, bojąc się przejść po ciemku przez trawnik, żeby znaleźć pojemnik. Podłogi wymagały porządnego szorowania, a jeśli w domu był sprawny odkurzacz, musiała go uruchomić. Ale nie teraz. Jutro.

Skrzywiła się, dreszcz przebiegł przez jej smukłe ciało, zdając sobie sprawę, że musi spać w tym domu, i przez długą chwilę rozważała spanie w swoim Fordzie Explorerze. Był czysty i pachniał nową skórą i świeżymi croissantami. Ale spanie w samochodzie było tchórzliwym posunięciem; musiała ogarnąć swoją nową rzeczywistość, im szybciej tym lepiej.

Wędrując z jednego pokoju do drugiego, zastanawiała się, gdzie mogłaby osiąść na noc. Pokój Jacoba był zaśmiecony brudnymi ubraniami rozrzuconymi po podłodze, a pościel nie była zmieniana od jakiegoś czasu. W jego łazience były kosmetyki i papier toaletowy, ale jak na jej standardy nie była w stanie nadającym się do użytku.

Drzwi do sypialni rodziców były zamknięte, a ona wstrzymała oddech przed ich otwarciem, prawie oczekując, że ojciec zbeszta ją za obudzenie go. Łóżko było starannie wykonane z tą samą pościelą i poduszkami, które położyła na nim po odejściu matki. Jacob nie ruszał go, a ona nie zamierzała tego robić. Nie mogła znieść myśli o matce; mimo upływu czasu, ból wciąż był surowy. Delikatnie zamknęła drzwi, jakby nie chcąc naruszyć ukrytych w tej przestrzeni wspomnień.

To pozostawiło jej stary pokój, a ona od progu wpatrywała się w wąskie łóżko, nie chcąc wchodzić w przestrzeń, która była świadkiem tylu jej łez. Zamknęła delikatnie drzwi, po czym wróciła do kuchni. Może gorący kubek herbaty zmieniłby jej spojrzenie na życie, na mieszkanie w swoim starym domu, z tyloma starymi wspomnieniami, na najbliższą przyszłość.

Lodówka mieściła piwo, alkohol i mrożone obiady telewizyjne, jedynym wyjątkiem był mały słoiczek musztardy. Otrząsnęła się z głodu i zamknęła drzwi lodówki, po czym chwyciła dzbanek z ekspresem do kawy i zrobiła sobie filiżankę herbaty, która pachniała nieświeżymi fusami z kawy. Trzymając stary kubek matki między zmarzniętymi dłońmi, stanęła przy oknie i wpatrywała się w podwórko, ledwo widoczne w słabym świetle dochodzącym z domu i przefiltrowanym przez mgiełkę świetle księżyca. Było zaniedbane, podobnie jak frontowy trawnik, z zarośniętymi, sięgającymi kolan trawami i chwastami, i wydawało się, że Jacob od dawna nie postawił tam stopy. Ale było tak, jak zapamiętała, szeroki trawiasty teren prowadzący do lasu z jednej strony i wierzb nad rzeką z drugiej.

Wierzby płaczące rozrosły się, ich liście muskały ziemię, a korony stykały się ze sobą nad masywnymi pniami. Ich rozłożyste sylwetki wyglądały złowieszczo na tle ciemnego nieba, a ich księżycowe cienie były duże, poruszały się z wiatrem, prawie dotykając domu.

Drżąc, zamknęła okno z głośnym łomotem, a następnie zaciągnęła zasłony.

"Och, Jacobie, naprawdę musiałeś rzucić ten cios, prawda?" wyszeptała, a odpowiedział jej tylko wiatr, trzepoczący o sosnowe igły i długie, płaczące gałęzie wierzby.

Dokończyła herbatę i odstawiła pusty kubek na stół, po czym otworzyła złożoną gazetę, którą tam znalazła. Była to wczorajsza lokalna gazeta, a pierwszą rzeczą, która przykuła jej uwagę, był tytuł napisany dużą, pogrubioną czcionką, DETAILS EMERGE IN CUWAR LAKE FOREST MURDER. Zaintrygowana, przyciągnęła krzesło i usiadła, nie przejmując się brudem plamiącym siedzenie, nie odrywając wzroku od drobnego druku, ledwo widocznego w słabym świetle, czytając każde słowo intesywnie, zapominając, gdzie się znajduje.

Kiedy skończyła czytać, przyniosła z SUV-a laptopa i zaczęła pisać list, jednocześnie wgryzając się głodowo w świeżego maślanego rogala.




Rozdział 3

==========

Trzy

==========

----------

Captive

----------

Straciła rachubę dni, choć próbowała je liczyć, ciągle przypominając sobie, ile razy słońce wzeszło, odkąd zostali zabrani. Ale mózg to delikatna rzecz, tworząca alternatywne rzeczywistości, gdy ta prawdziwa jest zbyt bolesna, by ją znieść. Umysł Alison nie był wyjątkiem; po kilku dniach spędzonych pod kluczem w piwnicy, gdzie tylko przez szczelinę w drewnianym oknie można było zobaczyć, czy na zewnątrz jest jasno, czy ciemno, w końcu zaakceptowała, że nie będzie wiedziała, który jest dzień. Już nie, nie z żadnym stopniem pewności.

Wydrapała na ścianie krótkie, pionowe linie, żeby mieć orientację, ale kiedy budziła się ze wzburzonego, pełnego grozy snu, nie mogła sobie przypomnieć, czy zasnęła wczoraj wieczorem, czy godzinę wcześniej. Wiedziała, że ma nasłuchiwać jego obecności, dźwięku silnika jego samochodu, ze strachem oczekując jego powrotu, wiedząc, co przyniesie.

Każdego dnia, tuż po zmierzchu. W niektóre dni, wcześniej.

Do jego przyjazdu miała jeszcze czas, a przynajmniej miała taką nadzieję. Słońce wciąż było w górze, bo nie widziała, jak zachodzi przez szparę w drewnianej desce okna, a to oznaczało, że mogła mieć nadzieję na znalezienie wyjścia przed jego powrotem.

To nie było tak, że wcześniej nie próbowała uciec. Próbowała, przyciskając się do masywnych drzwi, drapiąc w zabite deskami okno, aż jej palce krwawiły, waląc w każdy cal ściany. Zrobiła to wszystko w pierwszym dniu spędzonym w niewoli, a potem każdego dnia, w niektóre dni więcej niż raz. Robiła to nawet wtedy, gdy jej ciało bolało tak bardzo, że ledwo mogła stać.

Ale dzisiaj było inaczej. Była szalona, zdesperowana do granic możliwości, by uciec, bardziej zdesperowana niż kiedykolwiek. Ponieważ ostatniej nocy usłyszała krzyk Hazel.

Stało się to, gdy jeszcze tam był i właśnie zostawił ją leżącą na jałowej cementowej podłodze, krwawiącą. Zamknął drzwi, a potem usłyszała, jak jego ciężkie kroki wspinają się po schodach, nie po jednym piętrze, ale po dwóch. Nastąpiło kilka minut napiętej ciszy, podczas której Alison nie odważyła się oddychać. Wtedy to usłyszała, przeszywający płacz córki, odległy, ale rozdzierający serce, zakończony szlochami.

Wciąż tam była, jej córeczka, i wciąż żyła. Przynajmniej tyle wiedziała, od wczorajszego wieczoru. Ale dlaczego krzyczała? Co on jej zrobił?

Musieli uciec. I musiało się to stać dzisiaj, zanim on znów się do niej zbliży. Bez względu na to, co trzeba było zrobić.

Trzęsąc się i szlochając, Alison rzuciła się na drzwi, nie zważając na ból, który przeszył jej bok, wspomnienie tego, jak mężczyzna wpatrywał się w Hazel, podsycało jej agonię. Jak bawił się włosami jej córki, jak dotykał jej twarzy i smakował jej łzy.

Echa krzyku Hazel rozbrzmiewały w jej umyśle, raz za razem.

Zrobiła dwa niepewne kroki do tyłu, a potem pobiegła i ponownie trzasnęła swoim szczupłym ciałem o drzwi, tylko po to, by upaść na podłogę w zwale. Te drzwi nie chciały się ruszyć.

Skupiając się na skrawku światła padającego z okna, obiema pięściami uderzyła w drewnianą deskę. Pozbawiona tchu, ale nie poddająca się, chwyciła jedną ręką parapet, by sięgnąć wyżej, a drugą uderzyła w niego najmocniej jak potrafiła.

Nic.

Pozwoliła sobie osunąć się na podłogę, szlochając ciężko, przytulając się do kolan krwawiącymi rękami. Płacząc, aż jej łzy wyschły, zacisnęła dłoń na ustach, by stłumić szlochy, bojąc się, że Hazel może je usłyszeć, tak jak Alison słyszała krzyk swojej małej dziewczynki poprzedniej nocy.

Potem skoczyła na nogi, uświadamiając sobie, że przez cały czas waliła w tę drewnianą deskę, podczas gdy powinna spróbować przyciągnąć ją do siebie. Może w ten sposób była jakaś szansa.

Udało jej się wsunąć palec w szczelinę na tyle, by złapać go za uchwyt i szarpnęła, a kilka odłamków drewna odpadło, poszerzając szczelinę. Teraz mogła wsunąć tam dwa palce. Minuta po minucie, pęknięcie poszerzało się, a jej chwyt stawał się coraz mocniejszy, wyrywając drewnianą deskę z gwoździami, które trzymały ją w miejscu, powoli, podczas gdy więcej światła znajdowało drogę, by wypełnić ponury pokój.

Mogła teraz zobaczyć zardzewiałe gwoździe niemal w całości, a poza pęknięciem - fragment ramy okiennej, kruchy, łatwy do złamania. Wzięła głęboki oddech i pociągnęła ponownie, jej palce były surowe i krwawiły, a deska ustąpiła miejsca kolejnemu ułamkowi cala długości zardzewiałych gwoździ.

Jeszcze raz i deska poluzowała się tak gwałtownie, że uderzyła ją w czoło, ale nie przejęła się tym. Zszokowana, wpatrywała się w okno, teraz w pełni odsłonięte, zaledwie ośmio na dziesięciocalowy otwór w betonowej ścianie.

Nigdy się tam nie zmieściła.

Ciężki szloch nabrzmiał jej w piersi i wypuściła go, zakrywając usta krwawiącymi rękami, gdy opadła na podłogę. Nagle usłyszała śmiech. Otworzyła oczy, by znaleźć mężczyznę wpatrującego się w nią, głośno klekotającego.

"Byłaś zajęta, widzę", powiedział, po czym zaśmiał się jeszcze trochę.

"Nie, nie," warknęła, odpychając się od niego, aż dotarła do rogu pokoju.

"Nie?" odpowiedział, rozbawienie wciąż utrzymujące się w jego oczach. "A gdybyś mogła zobaczyć Hazel dziś wieczorem? Czy to zmieniłoby twoje zdanie?"

"Y-myślisz o tym?"

Położył rękę na piersi w geście kpiny, który postanowiła zignorować, zbyt zdesperowana, by mu uwierzyć. "Przysięgam." Rozbawienie zniknęło z jego oczu, pozostawiając je tak zimne i tak ciemne, jak je poznała.

Łzy spłynęły strumieniem po jej policzkach. Czuła się żałośnie wdzięczna człowiekowi, który ich porwał i torturował ją przez wiele dni. Na samą myśl o nim robiło jej się niedobrze w żołądku, ale nie przejmowała się tym; wkrótce miała zobaczyć swoją córkę.

Alison zamknęła oczy, wyobrażając sobie Hazel biegnącą w jej stronę z szeroko otwartymi ramionami, śmiejącą się, piszczącą z radości.

Gdy usłyszała, jak rozpina klamrę swojego paska, nie otworzyła oczu. Kiedy złapał ją za kostkę i pociągnął na podłogę, nie stawiała oporu.

Dziś wieczorem miała zobaczyć swoją drogocenną dziewczynę.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Don't Cry"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści