Głosy zawsze będą echem

Rozdział 1

========================

ROZDZIAŁ 1

========================

Imogene Grayson

MILL CREEK, WISCONSIN

LIPIEC 1946 R.

Powinna była zwrócić większą uwagę na swojego wieloletniego sąsiada, Olivera Schneidera, kiedy mijała go na drodze o świcie. Ona, wędrująca energicznym, spóźnionym na bieg marszem, i on przechadzający się po alei, z rękami w kieszeniach i paskami kombinezonu na cienkich, ale silnych ramionach. W końcu dorastali razem - choć bardziej jako znajomi niż przyjaciele - a Oliver rzadko mówił coś, czego nie warto było słuchać. Imogene zatrzymała się na grzecznym powitaniu, ale nie przyjęła jego słów i nie pozwoliła im wniknąć w swoją duszę tak, jak być może powinny.

Oliver obdarzył ją swoim zrezygnowanym uśmiechem - uśmiechem, do którego społeczność Mill Creek przywykła od czasu jego powrotu zza oceanu. Smutny, z duchami w oczach.

"Czerwony rano", zacytował, "żeglarze ostrzegają. Czerwona w nocy, rozkosz żeglarzy".

Oliver zacisnął wargi i uniósł brwi, jakby chciał dodać ciche przeprosiny za nadchodzącą burzę. Był chłopcem z armii, ale przemierzył ocean Pacyfiku. Doświadczył wojny. Wiedział, czy przysłowie jest prawdziwe, czy nie.

Imogene powinna była go posłuchać. Zamiast tego podrzuciła mu lubieżny uśmiech, rozchylając swoje pełne usta. "Aw, Ollie. Wiesz, że nic nie jest tak czerwone, jak moje usta - wiśnia - jabłko z pocałunkiem, jeśli chcesz. I nikt nigdy nie wysłał ostrzeżenia przed moim przybyciem!"

Zerknęła na niebo. Poranne promienie głębokich czerwieni i pomarańczy. Cienka linia chmur świecąca na różowo i mieniąca się. Czerwona stodoła Schneiderów wznosząca się nad akrami sięgającej kolan kukurydzy niczym cudowna karmazynowa maskotka gospodarstwa.

Czerwień była kolorem piękna. Radości. Oczekiwania i podniecenia na dom.

Powinna była posłuchać Olivera Schneidera tego ranka w drodze do pracy. Ale nie zrobiła tego. Dzień minął spokojnie. Wróciła do domu na kolację, na ten idealny, spokojny wieczór na werandzie z gazetą, kiedy krowy muczą, a kot skrada się po podjeździe.

Zamiast tego, jej dzień kończył się początkiem nowej wojny. Bardziej osobistej. Tym razem postanowiła odwiedzić jej dom. Miejsce, które powinno być bezpieczne, powinno być święte, powinno być bezpieczne.

Ludzie kręcili się wokół niej. Smugi i formy, gdy Imogene potykała się obok nich. Jej oddech był płytki, ale rozbrzmiewał w jej uszach jak puste echo, zagłuszając rozkazujące głosy. Przepchnęła się przez drzwi wejściowe swojego domu i weszła na frontowy ganek. Jej wzrok przykuł żelazny skrobak do butów przy macie. Kształtem przypominała świerszcza. Szczecina zabrudzona ziemią. Hazel uwielbiała tego świerszcza. Mówiła, że jest "niewidoczny, ale służy celowi".

Imogene potknęła się na schodach ganku. Posadziła stopy na podwórku, jej sukienka zwisała jej do łydek z zalotną kokardą zawiązaną w talii. Opuściła głowę, spoglądając w dół na swoje dłonie. Były one zwrócone dłońmi w stronę nieba, palce zakręcone, jakby chwytały powietrze.

"Red in the mornin' ..."

Imogene zafiksowała się na swoich dłoniach.

"Żeglarze ostrzegają..."

Nadchodziła burza. Burza nadeszła. Szkarłat zabarwił skórę Imogene, na zawsze redefiniując kolor czerwony.

To była krew Hazel.

Krew jej siostry.

Tak. Tak, powinna była posłuchać zmęczonego wojną GI tego ranka. On wiedział, co oznacza czerwień. Teraz Imogene też to rozumiała.

To był kolor śmierci.




Rozdział 2 (1)

========================

ROZDZIAŁ 2

========================

Aggie Dunkirk

MILL CREEK, WISCONSIN

DZIEŃ DZISIEJSZY

To była ironia w najlepszym wydaniu, że znów stała nad otwartym grobem, dwa lata po tym, jak grób jej matki wzywał Aggie, by do niej dołączyła. Przepaść w ziemi, która pochłonęła ostatnie fizyczne pozostałości po kobiecie, która wychowała Aggie Dunkirk na śmiałą, odważną, która patrzyła wyzwaniom w oczy i modliła się o siłę. Nic z tego nie pomogło w dniu, w którym pochowano jej matkę.

Nawet deszcz ma obosieczne ostrze. Mógł być pocieszający i przytulny w taki rześki jesienny dzień jak dziś, albo mógł być zwiastunem wszystkiego, co niszczące. Burza z piorunami. Huraganu. Albo, jak na tym cmentarzu, powodzi.

"To jest to, co nazywam Piętnastą Zagadką Rzędu". Pochylone ramiona pana Richardsona, okryte wełnianym swetrem, uniosły się tylko trochę, gdy wychwycił próbę ukrycia przez Aggie parsknięcia zmieszanym śmiechem na to przezwisko. Machnął ręką na rozległe tereny. "No i co? Popatrz na to? Z powrotem w dzień, kiedy ci ludzie byli breathin', anythin', który był confusin' był piętnaście puzzle. I powiedziałbym, że nie jesteśmy daleko od tego teraz."

Nie. Nie, nie byli. Aggie poprawiła stopę w rozmokłej trawie, nie po raz ostatni, przeklinając fakt, że nosiła czerwone obcasy, które zapadały się w darń jak nóż w masło.

"Any-whose-a-whats-un." Brązowy loafer pana Richardsona wylądował tuż przed przewróconym nagrobkiem, który leżał do połowy zakopany w błocie. Uderzył w niego czubkiem buta. Z szacunkiem. Delikatny. Ale z elementem rezygnacji. "Próbowaliśmy nanieść na mapę działki w tej sekcji, zanim nadszedł deszcz. Co z powodzią dwa tygodnie temu, większość tego była pod wodą. Kto wiedział, że to teren zalewowy? A te wszystkie domy, które miały wodę w piwnicach? Nie ma też ubezpieczenia od powodzi. Nazywają to stuletnią powodzią w tych stronach."

Aggie wyciągnęła obcas z trawy i próbowała zmienić pozycję. Jej ołówkowa spódnica ograniczała jej nogi co do ich ruchu. Jej dopasowany czerwony żakiet był chyba jedynym jasnym punktem w wiktoriańskiej części cmentarza Mill Creek. Stłumiła westchnienie. Nienawidziła cmentarzy. Nienawidziła śmierci. Nienawidziła mroku i bladości, które zawsze osiadały w miejscach takich jak to. A jednak tu była.

Umyła się - nie zamierzony kalambur - we własnej karierze, a okoliczności sprawiły, że wróciła do jedynej społeczności, której unikała. Rodzinne miasto jej babci. Mumsie z jej głupimi, małymi, środkowo-zachodnimi dziwactwami, z jej przenikliwym językiem i ekscentrycznymi pomysłami.

"Więc, zgadzasz się na to?" Pan Richardson odwrócił się, ziemia pod nim nasycona wilgocią, zgniatając brązowe bąbelki wokół jego pięt.

Aggie starała się nie grymasić, starała się nie sprawiać wrażenia, że jest zbyt dobra dla cmentarza Mill Creek. Och, ale ona była. Ona naprawdę, naprawdę była!

"Zawsze doceniam wyzwania". Aggie wykonała szybkie skinienie głową i przesunęła przez ramię swoje długie, tępo ścięte czarne włosy. Tak. Wyzwanie. Jak sprzedaż ekskluzywnego domu w chicagowskiej społeczności Lincoln Park. O dziwo, Lincoln Park powstał jako cmentarz dla chorych na ospę i cholerę, którzy poddali się mackom śmierci. To twierdził śmierć jej kariery nieruchomości też, kiedy nie upewnił się, że agenci pod nią trzymał swoje licencje do daty. Wypowiedzenie za coś, co zrobiła, to jedno, ale otrzymanie topora za coś, czego nie zrobili ci pod nią ... cóż, to była pułapka bycia liderem. Ostatecznie to była jej wina.

"Dobrze." Skinienie pana Richardsona i żwirowy głos wyrwał Aggie z jej myśli. Machnął ręką nad błotnistą ziemią, przewróconymi nagrobkami, działkami, gdzie ziemia została zmyta, odsłaniając stare drewniane obudowy i krawędzie trumien, w których spoczywały szczątki ludzi, którzy odeszli zanim wiek skończył się na 1900, a co dopiero na 2000.

"A jaki jest w takim razie mój oficjalny zakres obowiązków?" zaryzykowała Aggie.

Przyszła tu przed wizytą u Mamusi. Przed spotkaniem z dziewięćdziesięciodwuletnią tygrysicą w jej zakurzonym, zabytkowym domu. Bezpieczne zatrudnienie. Finanse. To był jej priorytet. Ale możliwości zatrudnienia w Mill Creek były jak szukanie artykułów spożywczych w śmietniku. Było to albo kelnerowanie.

"Sekretarz cmentarza", wyszczekał pan Richardson. Jego jowly policzki przechylił się w lekkim uśmiechu, a tam był wiedząc spojrzenie w jego oczach, kiedy powiedział to. "Nie martwimy się o te wszystkie wysokie tytuły tutaj. Jesteś sekretarką. Mamy małe biuro w zachodnim rogu cmentarza, gdzie możesz pracować. Właśnie mamy założone Wi-Fi".

Aggie zdołała się uśmiechnąć.

Pan Richardson wskazał ruchem ręki asfaltowy podjazd, który torował sobie drogę przez cmentarz. "Chodźmy w drogę powrotną. Nie ma potrzeby kręcić się przy Fifteen Puzzle Row. Nigdzie się nie wybierają, na razie w każdym razie. A lądy, to będzie sztuczka, żeby się zorientować kto jest kim i co jest czym. Będziesz musiał sięgnąć po akta i stare mapy. Poproszę cię o współpracę z archeologiem. On może pomóc to wszystko rozgryźć."

"Archeolog?"

Jeśli zamierzali dosłownie ekshumować trumny i używać pędzli do rozgryzienia mieszkańców działek, Aggie musiałaby przemyśleć tę pracę kelnerki.

"Jeden z członków zarządu cmentarza wpadł na pomysł, że potrzebujemy archeologa, który wniesie swoją wiedzę. Sposób, w jaki wypowiedział to słowo, sprawił, że pan Richardson brzmiał tak, jakby uważał, że archeolodzy wiedzą mniej niż on o zmarłych.

"Rozumiem." Odpowiedź Aggie była minimalna. Najlepiej, żeby tak pozostało. Jej pięty spotkały się z wybrukowanym podłożem, a ona zerknęła na nie w dół. Błoto aż po same czubki. Aggie na chwilę ścisnęła oczy, zbierając się w sobie.

Z lukratywnej kariery spadła do tego - identyfikowania i wytyczania grobów na cmentarzu. O dziwo, można by nawet twierdzić, że nie miała do tego kwalifikacji, gdyby ktoś chciał. Ale czy to nie świadczyło tylko o jej własnym życiu?

Nikogo żywego tak naprawdę to nie obchodziło.

Aggie była do tego przyzwyczajona.

Teraz, gdy jej matka nie żyła.




Rozdział 2 (2)

Zapukanie do drzwi domu babci wymagało całej jej odwagi i jeszcze trochę. Minęło osiem lat. Osiem. Kiedy ostatni raz widziała Mamusię, Aggie miała rozkosznie niewinne dwadzieścia cztery lata. Dwa lata po szkole biznesu, już mocno zakorzeniona w renomowanej firmie nieruchomościowej i gotowa na podbój świata sprzedaży nieruchomości mieszkalnych, a może i komercyjnych. Świat wydawał się wtedy w zasięgu jej ręki. Dopóki Mumsie nie skrytykowała jej marzeń do tego stopnia, że Aggie zaczęła kwestionować samą siebie. Odległość była jej ucieczką, która zamieniła się w trwałą separację.

Widziała argumenty za rozwodem. Usunięcie negatywnych głosów ze swojego życia. Co prawda, babcia to co innego niż partner w małżeństwie, ale co tam. Dla dobra argumentu Aggie szła z nim. Powrót był jak powrót do tych starych, paskudnych wpływów, które sprawiały, że czuła się tylko mała. Nieistotna. Nie. Głupia. Mniej niż. Powrót do Mumsie był jak powrót do starego eks, bo wciąż było się z nimi jakoś związanym. To było niewygodne, niepożądane, ale okcydentalnie obowiązkowe.

Aggie wyciągnęła rękę, gotowa zapukać w zielone drzwi wejściowe. Zerknęła na dach portyku. Był trójkątny, mały schron, zminiaturyzowany przez dwupiętrowe wzniesienie starego wiktoriańskiego domu z jego szczytami i licznymi załamaniami.

Czekała ją przyszłość polegająca na wykreślaniu grobów i opiece nad babciami. Oddałaby wszystko - wszystko - żeby jeszcze raz porozmawiać z mamą.

Mumsie przysłała list, mamo. Powiedziała, że złamała biodro i potrzebuje pomocy. Nie chcę jechać. Próbowałam zadzwonić do taty, ale jest w Niemczech z brunetką-żoną numer cztery. I tak wiem, co by powiedział. Mumsie nie jest jego matką.

Aggie mogła sobie wyobrazić reakcję swojej matki. Delikatna. Spokojna. Stabilna.

Ona nie gryzie, Aggie. Ona po prostu pstryka. Kocham ją. Zawsze ją kochałam.

I mama też. Kochała Mumsie każdą cząstką swojej istoty. Aggie mogła oddzielić się od Mumsie osiem kalendarzy temu, ale mama nie. Dopiero gdy zdiagnozowano u niej raka piersi. Dopiero gdy przeszła tyle naświetlań i chemioterapii, że zobaczenie Mumsie byłoby cudem, a co dopiero przeżycie kolejnego miesiąca. A ona nie żyła. Umarła, pozostawiając Aggie samą, by pozbierała kawałki swojego serca i spakowała je gdzieś, gdzie mogłaby je później poskładać.

Nieobecny ojciec. Martwa matka. Zrzędliwa babcia.

Jej drzewo genealogiczne wystarczyło, żeby każdy się popłakał - tylko Aggie nie. Ani jednej łzy. Ani razu.

Aggie mocno uderzyła knykciami w drzwi.

"Jest dzwonek do drzwi, wiesz".

Głos za Aggie chybotał się z wiekiem i Aggie obróciła się na swoich zabłoconych piętach. Filigranowa, pochylona rama Mumsie pojawiła się za rogiem starego domu. Jej chodzik miał do tylnych nóg przymocowane piłki tenisowe, więc Mumsie podnosiła go trochę, żeby manewrować po trawie. Jej spodnie z elastycznym paskiem były marynarskie z plisami z przodu, a kwiecista bluzka uwydatniała żywą zieleń jej oczu.

"Nie widziałam", odpowiedziała Aggie bez przekonania. Co za sposób na przywitanie się z własną babcią po ośmiu latach! A jednak nie mogła się powstrzymać od posmaku goryczy, który poczuła, gdy zauważyła oczywisty fakt, że biodro Mumsie nie było złamane. Obowiązek przyjścia Mumsie z pomocą był najwyraźniej, jak by to ujęła sama Mumsie, "fałszem".

Twarz Mumsie była pudrowo miękka, zmarszczki wyścielały rumiane policzki, a kości policzkowe podpowiadały odległe piękno. Jej siwe loki spoczywały na czole, ułożone i opanowane. Miała dziewięćdziesiąt dwa lata doskonałości i Mumsie o tym wiedziała.

Staruszka stuknęła w okulary, które wisiały na jej szyi na złotym łańcuszku. "Odkryłam, że okulary są całkiem przydatne do widzenia takich rzeczy jak dzwonki do drzwi" - zażartowała, machając palcem na dzwonek, którego Aggie nie widziała. "Nieważne. Najwyższy czas, żebyś tu była. Wejdź do środka."

Mumsie przemknęła obok Aggie, która usunęła się z drogi chodzącemu artefaktowi, jakim była Mumsie. Ze zdumioną fascynacją obserwowała, jak Mumsie wyciąga rękę i otwiera drzwi wejściowe, po czym rzuciła Aggie spojrzenie przez ramię, gdy ta ruszyła do środka.

"Pozwoliłaś sobie odejść, Agnes. Musimy to naprawić."

Witaj w domu, westchnęła Aggie. Ale właśnie wtedy usłyszała głos matki głęboko w swojej duszy.

To jest dom, Aggie kochana. Ona jest wszystkim, co ci pozostało.

To nie były słowa, które Aggie chciała kiedykolwiek usłyszeć, a tym bardziej przyjąć do wiadomości. Że została tylko ona i Mamusia, by wspólnie funkcjonować przez życie. Nie miały ze sobą nic wspólnego. Nic. Z wyjątkiem zmarłej rodziny, uciekającego ojca i zięcia, i sposobu patrzenia na siebie z cenzurą, która potwierdzała, że druga strona doszła do wniosku, a one zostały uznane za niedostateczne.

Aggie zamknęła za sobą drzwi i poszła za babcią przez słabo oświetlony hol do pokoju, w którym stała kanapa, telewizor i stolik. Stolik był zagracony pudełkiem z chusteczkami higienicznymi, parą obcinaczy do paznokci, butelką lakieru w kolorze wina i pilotem do telewizora.

Powąchała. Miejsce to pachniało stęchlizną. Antyczna architektura przegrywała z unowocześnionymi elementami prowizorycznej przestrzeni życiowej Mamusi. Boazeria z drewna zdobiła ściany pokoju, a wykończenia były ozdobne, orzechowe. Aggie wyciągnęła rękę i dotknęła szlachetnego drewna, przypominając sobie, jak piękny był ten stary dom. Zakurzony i zaniedbany, z kilkoma zabiegami można było przekształcić w uroczy pensjonat lub sprzedać właścicielom, którzy rozumieli klasyczne piękno.

A teraz? Aggie zwróciła uwagę na Mumsie, która rozłożyła się wygodnie na fotelu. Teraz dom był po prostu przedłużeniem starej kobiety, która czekała, aż zegar przestanie tykać. Żeby czas stanął w miejscu. Do tego czasu Mumsie dbała o to, żeby zarówno dom, jak i Aggie miały jej obojętność.

"Pieliłam grządkę z kwiatami na podwórku". Mumsie wyregulowała się w fotelu, sięgając po chusteczkę, żeby wytrzeć nos. Zrobiła to, po czym wetknęła ją w mankiet rękawa. Rzuciła Aggie zaciekawione spojrzenie. "No i co? Masz zamiar po prostu tam stać?"




Rozdział 2 (3)

Aggie odgryzła się z westchnieniem. Pociągnęła za obszycie swojej czerwonej kurtki w poszukiwaniu czegoś do zrobienia, a nie po to, żeby ją wyprostować. Przesuwając się na bok, podsunęła obok Mumsie zabytkowy fotel z wytartym zielonym aksamitem i usiadła. Skrzyżowała nogi w kostkach w sposób, w jaki Mumsie nauczyła ją tego wiele lat temu. Tak robiły damy. Żadnego krzyżowania kolan czy podskakiwania nogą jak nonszalancka cipa. Skrzyżowane kostki, spódnica mocno przylegająca do nóg i ręce złożone na kolanach.

Nienawidziła tego przyznawać, ale ta postawa dobrze służyła Aggie. W sprzedaży. Dopóki nie straciła licencji, to znaczy. I kariery.

Cholera. To zawsze wracało, by przypomnieć jej o porażce.

"Nie masz pracy, więc?" Ręce Mumsie zostały złożone we własnych kolanach, gdy rzuciła Aggie ostre spojrzenie.

"Nie masz złamanego biodra?" Aggie zastrzeliła się, po czym ugryzła się w język.

"A, to." Mumsie machnęła ręką. "Co ma zrobić stara kobieta, żeby uzyskać jakąkolwiek pomoc? Naciągnąć trochę prawdę, jak sądzę. Pociągnęłam za coś, jak sądzę, kilka tygodni temu wchodząc po schodach."

Mumsie rzuciła Aggie tak żałosne spojrzenie, że Aggie nie mogła się powstrzymać od instynktownego grymasu empatii. Potem wyprostowała swoje rysy. Nie. Nie! Mumsie skłamała. Aggie została oszukana, żeby przyjechać, żeby zaplanować opiekę nad przykutą do łóżka, złamaną w biodrze babcią.

Aggie przesunęła się w fotelu i rozprostowała kostki.

Spojrzenie Mamusi przeleciało po nich.

Tak, tak, właśnie przerzuciłam nogę przez kolano. Aggie dla porządku też ją odbiła.

Obejrzały się nawzajem.

Zielone oczy wieku.

Brązowe oczy ojca, który odszedł, gdy Aggie miała osiem lat.

Uparta. Chętnie. Silny.

"Nie przyszłaś po śmierci matki". Mumsie przeszła od razu do sedna.

"Nie." Nie było sensu zaprzeczać temu, co oczywiste, ale Aggie nie zaoferowała też żadnego uzasadnienia dla swoich działań. Zresztą nie było żadnego uzasadnienia, poza tym, że po prostu nie chciała przyjść.

Mamusia zauważyła. Jej oczy zwęziły się. "A jednak przyszłaś, żeby się mną teraz opiekować?".

"Mówiłaś, że złamałaś biodro".

Mamusia machnęła nonszalancko ręką. "No cóż, teraz jesteś tutaj".

"Na razie." Aggie dała kurtuazyjny ukłon, kosmyki prostych czarnych włosów opadły jej na ramię.

Mumsie zaoferowała mały uśmiech, który zmienił ją z cenzuralnej na uroczą. I ona też o tym wiedziała. Aggie mogła to stwierdzić.

"Mamy wiele do nadrobienia". Mumsie sięgnęła po lakier do paznokci na stole obok niej. "Ale będę potrzebowała twojej pomocy, kiedy skończę z moimi paznokciami".

"Mojej pomocy?" Aggie miała trudności z nadążeniem za kawaleryjską postawą babci.

Mumsie spojrzała w górę. Ich oczy się spotkały. Tym razem Aggie widziała, jak coś migotało w oczach babci, zanim pospieszyło w cień jej tęczówek.

"Tak. Na podwórku jest ciało. Musimy je zakopać czy coś - zanim zostanę oskarżona o morderstwo i osadzona w więzieniu na sto lat do dożywocia."




Rozdział 3 (1)

========================

ROZDZIAŁ 3

========================

Imogene

Pozwoli mi pan zobaczyć moją siostrę!" Imogene strząsnęła z siebie uścisk policjanta i łopatologicznie weszła do frontowego biura komisariatu. Obcasy jej brązowych czółenek odbiły się echem na drewnianej podłodze. Krępy funkcjonariusz odepchnął się od biurka i stanął, gdy ona podchodziła do niego, świadoma, że obserwują ją oczy kilku policjantów.

Na ścianie wciąż wisiał plakat wojenny, jego krawędzie były nieco poszarpane. Przez chwilę prawie nalegała, żeby go zerwali ze ściany. Ale to była kolejna bitwa o wojnę, która już się skończyła. Ona była zanurzona w swojej własnej teraz.

"Teraz, panno Grayson ..." zaczął zwalisty oficer.

"Nie 'Miss Grayson' mnie, Chet." Imogene usiadła na biurku i podniosła kolano nad nogą, sadzając lewą rękę na zielonej bibule biurka w centrum masywnego mebla. Spojrzała na swojego starszego brata z gwałtownością. "Chcę zobaczyć Hazel".

Chet pstryknął palcami na stojącego za nią policjanta. Jego oczy zaiskrzyły zielonym ogniem, który prawdopodobnie dorównywał jej własnemu. "Mówiłem ci, żebyś trzymał ją z dala od tego miejsca".

Imogene rzuciła spojrzenie na funkcjonariusza. Biedny Harold Pittman. Nie wiedziała, jak został funkcjonariuszem prawa. To, jak przeżył wojnę, było cudem. Ten człowiek miał w sobie tyle wytrwałości, co zbity szczeniak.

"Nie mogłem jej obsłużyć!" Oficer Pittman bronił się skomleniem.

Imogene uśmiechnęłaby się, gdyby nie była już oszalała na widok Hazel. Dała saucy przechylenie podbródka na Pittmana, a następnie wyrównała swoje spojrzenie na Cheta.

"Gdzie ona jest?" Przeklęty jej wodnisty głos. Kołczan zawsze ją zdradzał. Imogene przełknęła łzy. Odmrugała wizję, którą widziała tego ranka. Wizję, która wiedziała, że nigdy, przenigdy nie odejdzie.

Chet pomachał Pittmanowi, a pozostali funkcjonariusze w pokoju z szacunkiem udawali, że wracają do swoich zajęć. Jej brat okrążył swoje biurko. Był starszy od Imogene o pełne pięć lat. Zrobił już zastępcę i był dobry w swojej pracy. Aż do dzisiaj. Dzisiaj stanął na jej drodze. Nikt nie stał na drodze Imogene, a już najmniej tam, gdzie chodziło o Hazel.

"Chet?"

Jego ręka owinęła się delikatnie wokół ramienia Imogene, a on pociągnął ją ku sobie, ponaglając ją z biurka. Jej sukienka opadła wokół jej łydek w zamachu czerwonych kwiatów.

"Genie, chodź ze mną".

Zadowolona, że dostaje to, czego chciała, Imogene poszła za bratem w dół krótkiego korytarza i czekała, jak otworzył drzwi. Szybkim ruchem wepchnął ją do środka, a potem mocno zamknął za nimi drzwi.

"Chet!" Imogene złączyła zęby w upartym geście.

"Nie." Chet zbliżył się do niej i położył jej ręce na ramionach. "Nie możesz zobaczyć Hazel".

Imogene wykręciła się z uścisku brata. "Będę. Muszę! Nie możesz mnie trzymać z dala od niej!".

Oczy Cheta wypełniły się łzami. Jego głos pękł. "Genie, ona odeszła. Jest u koronera. Nie możemy nic zrobić. Nic, co możesz zrobić."

"Nie." Imogene potrząsnęła głową, zdławiony argument wykręcający się z jej gardła.

"Hazel odeszła".

"Nie!" Gwałtowność Imogene nie pasowała do ugięcia jej kolan. Ona plopped na krzesło, które zostało wyciągnięte z drewnianego stołu. "Nie, nie ma jej."

Ale ona była. Była! Imogene widziała ją - znalazła ją - leżącą na podłodze swojej sypialni na poddaszu. Zmięta kupa w sukience poplamionej czerwienią. Podłoga, kałuża pod nią, i...

"Muszę zobaczyć Hazel!" Nalegania Imogene wyszły w długim jęku, a jej ramiona podniosły się, by owinąć się wokół siebie. Rzuciła rozpaczliwe spojrzenie na brata. "Chet, ona nie jest martwa. Ona nie jest. To był ktoś inny. To nie była ona. Cała ta krew - nie mogę -"

Chet przykucnął przed nią, jego niebieski mundur zwykle tak inteligentny, tak przystojny, teraz rumiany od jego własnej wyprawy w dół żałoby i rodzinnego horroru.

"Słuchaj, obiecuję ci, że kiedy znajdę tego, kto zrobił to Hazel, pozwolę mu to mieć. Ale do tego czasu ..." Chet oczyścił gardło, gdy jego głos złapał.

Imogene zamknęła oczy z bratem. Widziała w nich ten sam rozdzierający wnętrzności żal, który groził jej skradzeniem oddechu. Tę samą obrzydliwą świadomość, że Hazel nie umarła spokojnie - nie wzięła ostatniego oddechu z jakimkolwiek pocieszeniem. Tylko strach. Tylko przerażenie.

Musiała wiedzieć.

"Czy cierpiała?"

Cisza, która nastąpiła, była jedyną odpowiedzią, jakiej Imogene potrzebowała.

Nie wolno jej było wrócić do domu, powiedział Chet, ale Imogene go zignorowała. Farma, milę za Mill Creek, położona wśród falujących wzgórz i między akrami pól kukurydzy, miała na razie pozostać w spokoju. Odgrodzony kordonem jak swego rodzaju muzeum. Ale Imogene i tak nigdy nie słuchała. Właśnie dlatego była tutaj, w ciemności, w cieniu śmierci Hazel.

Ich rodzice schronili się w domu sąsiedniej ciotki, zabierając ze sobą wspomnienia o najmłodszym dziecku, dziewiętnastoletniej Hazel. Błagali Imogene, żeby przyjechała, żeby była z nimi. Ale ona nie mogła patrzeć na złamane serce matki ani siedzieć pod nawiedzonym spojrzeniem ojca. Ani przez chwilę. To tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że Hazel nie żyje. Przypomniało jej, że jest teraz ich jedyną córką. To był żal, którego mieli nadzieję uniknąć podczas wojny - żal, którego uniknęli - ale teraz? Hazel splamiona własną krwią była wystarczającą wizją, by pogodzić się na ten dzień. Imogene nie potrafiła poradzić sobie z żalem rodziców, tak jak starała się opanować swój własny.

Ale, co dziwne, choć pragnęła uniknąć rodziców, wciąż chciała wrócić do domu. Był teraz pusty. Poważnie. Tak jak kilka godzin temu, kiedy Imogene wróciła z salonu piękności na kolację i wieczorne leniuchowanie na ganku. Godziny od czasu, gdy nadała trwałą falę jednej z żon kościelnego diakona. Chemikalia z obróbki wciąż przylegały do jej białej sukienki, która znajdowała się w jej walizce, aby zabrać ją do domu i wyprać. Nie mogła zapomnieć ciszy w starym gospodarstwie, gdy wchodziła do ich domu. Skrzypienie drzwi, gdy je otworzyła, śmiejąc się z psa, który wyszedł z salonu na zewnątrz.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Głosy zawsze będą echem"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści