Szalona Annie

Rozdział pierwszy (1)

Rozdział pierwszy

TlU

30 września 1825 r.

Glenscannadoo, Szkocja

"Czy nosiłaś go między piersiami, jak ci poleciłam?". Mruknięcie pani MacBean było oskarżeniem o imbecylizm - takim, którego Annie Tulloch nie doceniała.

Annie rzuciła lniany woreczek na stół staruszki. "Mogłabym ją wsadzić między policzki mojego tyłka, ty głupia babo, i rezultat byłby taki sam. To nie działa." Położyła ręce na biodrach i skinęła w stronę milczącego, bladego chłopca u jej boku. "Nie jest z nim lepiej."

Pani MacBean potrząsnęła swoją pieprzoną głową i zacisnęła pomarszczone usta. "Szałwia mogła nie być wystarczająco mocna. 'Tis najlepiej zbierać podczas nowiu księżyca."

"Pachnie jak gulasz ugotowany w komorowym garnku."

"Tak. Grzyby są trochę ostre. Może użyłem ich za dużo."

"Może połknęliście ich za dużo."

"Och, nie robiłem tego od wieków, dziewczyno. Za pierwszym razem, gdy obudzisz się naga z kozą, wstydź się diabła. A za drugim? Wstydź się."

"Nie masz pojęcia o czym mówisz. Miałbym więcej szczęścia błagając o lekarstwo od Ronnie Cleghorn."

"Prostego chłopaka, który tarza się po linie, gdy jego ojciec nie patrzy?"

Annie uniosła brew.

Zazwyczaj mleczne lewe oko pani MacBean miało tendencję do błądzenia. Teraz drgało z irytacją. "Posłuchaj dobrze, dziewczyno. Przeżyłam trzy twoje życia w mgle tych ziem." Objęła ramieniem swoją obskurną ruderę usianą starymi książkami i zeschniętymi chwastami. Strzepując pajęczynę z rękawa, kontynuowała: "Starożytna wiedza płynie w mojej krwi. Matka mojej matki..."

"Matka była jasnowidzem" - dokończyła Annie, przewracając oczami. "Aye. Tak twierdzicie. W kółko i w kółko..."

Wąchaj. "'To prawda."

"I tak w kółko, aż wolałabym zjeść to, co włożyłaś do tej torby, niż usłyszeć tę historię jeszcze raz". Annie wzdrygnęła się. "Być może po czterech pokoleniach twoja krew jest słabsza niż whisky karczmarza." Zerknęła w dół na Finlaya, który schował się za jej biodrem. Jego niebieskie oczy były cieniami. Jego drobna dłoń zaciskała się na środku. Jej własny środek skręcał się, gdy strach chwytał mocno. "Ale to jasne, że nie możesz mu pomóc. Ani mnie. Po prostu przyznaj to."

Blask starej kobiety zmienił się w współczucie, gdy jej dobre oko prześledziło wyraz twarzy Ani. "Nie wolno ci się faszerować, dziewczyno. Odkryjemy przyczynę nieszczęścia tego chłopca."

"On potrzebuje lekarstwa. Marnuję z wami mój niebiański czas."

"A kto, jak sądzicie, zaoferowałby to lepiej, co?" Wyśmiała się i wydmuchała nos na wełniany rękaw. "Idź więc dalej. Poproś chirurga lairda." Sarkazm staruszki wypalił Ani wspomniany wcześniej tyłek. "Zobacz, ile może ci o tym powiedzieć. 'Oczywiście, musiałby najpierw uznać istnienie chłopaka. Kłopoty, to. Mayhap the priest-"

"Och, na litość boską."

Wyraz twarzy starej kobiety pociemniał. "Niewiele ten ksiądz robi dla Boga, dziewczyno."

Annie odwróciła się i pomaszerowała do otwartych drzwi frontowych domku, jej klatka piersiowa ściskała się. Coś było nie tak z Finlayem. W ciągu ostatniego roku coraz bardziej milczał, był cieniem, nieobecny i wątły. Annie próbowała wydobyć z niego odpowiedzi, ale nie potrafił wyjaśnić, co jest nie tak. Jedyną osobą, która mogła wiedzieć, jak go wyleczyć, była kobieta, w której zdrowy rozsądek wątpiono bardziej niż w Annie.

Stara baba była wyrzutkiem. Została wypędzona z domu przez swojego byłego lairda, aby zrobić miejsce dla bardziej dochodowych lokatorów - mianowicie owiec. Kilka lat temu, w przelotnym nastroju szczodrości, laird Glenscannadoo, Gilbert MacDonnell, przyjął do siebie takich wyrzutków jak pani MacBean.

Głupi popinjay ledwie mógł spłacić własną hipotekę i dawno temu sprzedał większość swoich ziem, by uregulować długi. Ale Laird z Glenscannadoo uważał się za wzór góralskiej uprzejmości, więc zaprosił panią MacBean do zamieszkania na skraju wioski w domku, którego nikt inny nie chciał.

Ta kobieta była ostatnią nadzieją Finlaya - jedyną nadzieją.

Ojczym Ani i dwaj jej przyrodni bracia pomogli pani MacBean naprawić dach, odbudować palenisko i zamontować drzwi. W zamian za to pani MacBean rutynowo robiła mazidła na bolące stawy ojczyma Ani i rzeźbiła brzydkie drobiazgi, które przysięgała przynosić przyrodnim braciom Ani "żony, które zadowolą twoją duszę".

Pani MacBean miała dług wobec rodziny Ani, a mężczyźni MacPhersonowie tolerowali jej gesty. Annie nie była MacPhersonem. Kobieta nie była jej nic winna. A jednak była miła. Widziała Finlaya, uznała go, gdy nikt inny tego nie zrobił.

Czując, jak chłodne, ciemne włosy chłopaka przesuwają się po opuszkach jej palców, Annie westchnęła i oparła się o otwarte drzwi, starając się zdusić strach, który zaciskał się zimnym, nieubłaganym uściskiem.

W południe niebo było jak z żelaza. Mżawka znów zaczęła padać. Czy kiedykolwiek przestało?

Objęła mocniej swój płaszcz, składając ręce na piersi i patrząc, jak błoto pogłębia się wzdłuż alei. "Czy wystarczy wam chleba do środy, pani MacBean?" zapytała przez ramię, patrząc na koszyk z bochenkami, który przyniosła.

"O tak," odpowiedziała niewyraźnie. "Jestem ci zobowiązany, kochanie". Krzesło przy kominku skrzypiało swoim znajomym jękiem, gdy starsza kobieta usiadła. "Brązowa książka z żołędziem na grzbiecie może mówić co nieco o duchowych kłopotach. Gdzie ja ją zakopałam?"

Annie złapała spojrzenie Finlaya i skrzyżowała oczy. Zerknął w kierunku mruczącej pani MacBean i stłumił śmiech.

"W takim razie wrócimy za kilka dni" - powiedziała Annie, skubiąc z haczyka swój kapelusz.

Starsza kobieta podrapała się po głowie. Potem nogę. Potem łokieć. Stała i szukała pod swoim popękanym drewnianym krzesłem.

Annie uniosła brew na Finlaya, który strzelił jej krzywym uśmiechem. Ucieszył ją ten widok. Ostatnio tak źle się czuł, że zaczęła rozpaczać, iż jeszcze kiedykolwiek zobaczy ten Fin Grin.

Może to będzie jeden z jego lepszych dni.

Gdy wyszła z chaty, on pozostał u jej boku. Opuściła kapelusz, przeklinając ponury deszcz i więdnący rondel. Odziedziczyła tę bezwartościową rzecz po swoim przyrodnim bracie Brodericku, który odziedziczył ją po najstarszym przyrodnim bracie, Campbellu.




Rozdział pierwszy (2)

Cholerne MacPhersony miały głowy wielkości wanien.

Wzdychając, gdy ponownie zakładała kapelusz na głowę, dodała do swoich cichych przekleństw czterech krzepkich braci przyrodnich i brnęła przez coraz głębsze błoto.

W dole uliczki, która biegła od podnóża wzdłuż jeziora w kierunku wsi, dwie kobiety MacDonnell czekały przed schludnym domkiem. Młodsza pani MacDonnell posadziła dziecko na swoim szerokim biodrze i mruknęła do teściowej: "Kuzyn Dougal mówi, że praca przy łowiskach kelp wyschła. Następnie, spodziewam się, że znowu będzie biadolił o Kanadzie. Ta jego żona, bez wątpienia. Glaswegian tart." Młody wiercił się, aż matka uszczypnęła go w nogę. Skomlał, ale przestał się wiercić.

Grisel MacDonnell był w wieku Ani, cztery i dwadzieścia lat, i miał już czworo maluchów. Annie współczuła tym dzieciom. Grisel miał złośliwy temperament. Dwie z blizn Annie powstały od jej zębów. To były dziewczynki nie większe od Finlay'a, gdy powstały te obrażenia, ale jednak. Złośliwe.

Starsza pani MacDonnell spojrzała na deszcz. "Ostrzegałam go. Na wybrzeżach nie pozostało nic poza ptakami morskimi. Kanada może zaoferować lepsze perspektywy."

Pełne usta Grisela wykrzywiły się. "Mój głupi mąż mówi to samo. Może więc wszyscy powinniśmy wsiąść na statek." Jej wzrok padł na Annie. "Krew Chrystusa" - wysyczała, przesuwając swoje dziecko na przeciwległe biodro i cofając się w stronę bramy ogrodu. "To szalona Annie. Znowu była u czarownicy MacBean".

Jej teściowa obróciła się z rzutkim, ostrożnym spojrzeniem w kierunku Ani. "Najlepiej wejdź do środka" - mruknęła starsza kobieta, gestykulując nerwowo palcami. "Z dala od deszczu".

Diabelski impuls zawładnął Annie. Złapała Finlay'a za oko.

Ach, znowu był ten Fin Grin.

Mrugnęła i wyszeptała: "Patrzcie na to". Obracając się w połowie kroku, zaczęła iść do tyłu, gdy mijała dwie kobiety. Wyciągnęła ramiona, pozwalając fałdom swojego płaszcza ułożyć się jak skrzydła. "Och, 'to deszcz, który przynosi przekleństwo, pani MacDonnell."

"C-curse?"

"Tak. Nie czujecie tego?" Podczas gdy obie kobiety patrzyły ze spodkowymi oczami, ona podniosła ręce nad głowę, jakby wzywając moce niebios. Jej głos obniżył się do tonu. "Ktokolwiek sprawi, że dziecko będzie się witać i płakać, będzie cierpiał z powodu tych samych nieszczęść dwanaście razy. Strzeżcie się. Strzeżcie się. Strzeżcie się!"

Rudawa skóra Grisel bieleje przy każdym "uważaj". Zmarszczyła oczy na poplamionego łzami bairna na swoim biodrze, po czym spojrzała na Annie z niedowierzaniem.

Annie nie winiła jej. Gdyby była taką matką, jaką była Grisel, też nie chciałaby wierzyć w klątwy odpłaty.

Trzepocząc palcami dla dodatkowego efektu, Annie nie musiała mówić Finlayowi, żeby przyłączył się do zabawy. Przeszedł przez uliczkę i połaskotał Grisel po plecach. Kobieta zadrżała i jeszcze bardziej zbladła. Finlay uciekł z powrotem w stronę Ani, kryjąc swój śmiech.

Starsza pani MacDonnell przeprowadziła swoją zasmuconą synową przez bramę, gdy Grisel jąkała się: "Czyżby nagle zrobiło się chłodniej?".

Gdy kobiety wbiegły do środka chaty, Annie zachichotała, rwąc włosy Finlaya. "Ach, ta sztuczka nigdy nie traci swojego blasku, Fin. Dobra robota."

Kontynuowali do placu wiejskiego, dość okazałego opisu dla czegokolwiek w Glenscannadoo. W rzeczywistości był to nieregularny, brukowany pas ograniczony przez jedną gospodę, trzy tawerny i pięć sklepów. W centrum wznosił się posąg lairda MacDonnell. Annie przypuszczała, że miał on przedstawiać ojca Gilberta MacDonnella, ale jego podobizna była o wiele przystojniejsza - i z pewnością miała więcej rozumu - niż człowiek, którego pamiętała. Stał dumnie w kilcie, czapce, sporranie i butach, spoglądając ponad zniszczonymi dachami w stronę Loch Carrich. Jedna ręka spoczywała na jego mieczu, jakby był przygotowany do walki u boku Bonnie Prince Charlie o honor swojego nazwiska.

I on był taki głupi, pomyślała, węsząc, gdy przechodziła przez jego cień.

Finlay trzymał się jej boku, gdy weszli do pasmanterii, ale w momencie, gdy chłopak zauważył wystawę z tartanem, podążył w kierunku kolorowych kłębków wełny na tyłach sklepu.

"Nie odchodź daleko," mruknęła.

Dał roztargnione skinienie głowy i poszedł dalej.

Za ladą, postawny pan Cleghorn rozejrzał się po swoim pustym sklepie i rzucił jej podejrzliwe spojrzenie.

Zignorowała go, by przejrzeć szpulki nici. Wybierając delikatną kość słoniową i bogaty błękit, pochyliła się, by przyjrzeć się zieleniom na niższej półce.

"You're puddlin' my floor, Anne Tulloch," Mr. Cleghorn grumbled.

Annie zerknęła w dół, gdzie kończył się jej warkocz, a trepy wsuwały się w buty. Kaskada spadła z ronda jej kapelusza. "Więc jestem," powiedziała, udając zaskoczenie. Przeciągnęła palcem po jednej z półek i podniosła ją tak, że mógł zobaczyć brud. "Wydaje się, że ktoś powinien wprowadzić to miejsce do odrobiny wody od czasu do czasu".

"Czy zamierzacie kupić tę nić, czy ją ukraść?"

Knuckling jej kapelusz z powrotem, odpowiedziała: "Cóż, teraz, nie sądziłem, że będziesz skłonny do złodziejstwa, panie Cleghorn. Hojnie z pana strony, że dał nam pan możliwość." Udała, że waży szpulki między swoimi rękami. "Płacić czy kraść? Płacić czy kraść? Czysty dylemat."

"Wee harridan. Nie będziesz mnie okradał."

Mrucząc, zawołała: "Słyszysz to, Fin?" Jej chłopak odwrócił się. "Szalona Annie jest nie tylko szalona, ale i złodziejką w tej sprawie". Zerknęła w dół na mokrą plamę wokół jej butów. "Prawdziwa burza przyszła, by zanurzyć pasmanterie Glenscannadoo."

Cleghorn cofnął się, jego wyraz twarzy był pełen obaw. "Z kim rozmawiasz, dziewczyno?"

Zdegustowana, wyrwała zieloną włóczkę z najniższej półki i podeszła do lady. "Dodaj to do rachunku Angusa MacPhersona," pstryknęła.

"Twój ojczym nie zatwierdził..."

"Angus lubi, gdy jego koszule są cerowane. To wszystko, czego potrzebuję."

Cleghorn marszczył czoło, aż jego kudłate brwi złączyły się, ale nie kłócił się dalej. Chwilę później zadzwonił dzwonek nad drzwiami. Następną rzeczą, jaką poczuła Annie, było zderzenie w jej dolnej połowie.

"Ooph!" Przekręciła się, by zobaczyć piegowate ramiona obejmujące jej talię i mop rusałki o jej biodro. Włosy chłopaka nie były tak ogniste jak jej własne, raczej koloru jesiennych liści. Ale jego uśmiech ogrzewał ją lepiej niż jakikolwiek kominek. Uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku. "Ach, 'tak się cieszę, że cię widzę, Ronnie. Jeszcze dziś rano mówiłam, że jeden z twoich uśmiechów rozweseliłby ten wkurzający dzień." Kątem oka zobaczyła, że Finlay się zbliża. "Czy to prawda, Fin?" Przytaknął, a Ronnie się roześmiała.



Rozdział pierwszy (3)

"Ronnie, zostaw go", Pan Cleghorn mruknął do swojego syna podczas ołówka jej zakup do swoich rachunków sklepowych. "Panna Tulloch musi być na jej drodze".

"Czy muszę, teraz?"

Cleghorn zerknął w górę z twardymi oczami. "Aye. Ye must."

Ramiona Ronnie zsunęły się z jego zwykłą niechęcią. Olśniła jego ojca na chwilę przed pocałowaniem ruskiej głowy chłopca. Jego uśmiech zamarł w łagodnym zakłopotaniu. Finlay odwrócił uwagę chłopaka, machając mu w stronę tartanów. Razem ruszyli w drogę, podczas gdy Annie pochyliła się blisko sklepikarza.

"Młodzi ludzie w tej wiosce pukają twojego syna płasko na dupie dla sportu, panie Cleghorn. 'To cud, że nie ma skóry od łokcia do kolana. Możesz rozważyć takie rzeczy, kiedy decydujesz jego przyjaciół dla niego."

"On ma wystarczająco dużo kłopotów," przyszła oskarżycielska odpowiedź. "Nie potrzebuje twoich".

Żałosne, ale prawdopodobnie prawdziwe. Chłopak był prosty - czysty zachwyt, oczywiście, ale inny i dlatego pogardzany. Przyjaźń z szaloną Annie Tulloch nie pomogłaby w tej sprawie.

"Idź z tobą, lass," Cleghorn powiedział. "Yer ojczym będzie zastanawiać się za tobą".

"Wonderin' po jego kolacji, być może," mruknęła pod swoim oddechem. Uformowała kieszeń w swoim warkoczu, chowając luźny róg niebiesko-zielonej wełny do pasa. Schowała swoją nić do środka, podczas gdy Cleghorn zniknął w magazynie za zasłoną.

Dzwonek zadzwonił ponownie w momencie, gdy Finlay pokazał Ronniemu ulubioną sztuczkę: sprawił, że kawałek liny pojawił się w dłoni chłopca. Jak zwykle Ronnie wpadł w chichot.

Do środka wszedł mężczyzna, zatrzymując się, by rozejrzeć się po sklepie. Brodaty. Wysoki. Ubrany jak Anglik.

Bo był Anglikiem - jedynym w Glenscannadoo.

Długie kroki poniosły go obok pierwszego rzędu półek. Zdjął kapelusz - kapelusz Anglika, niegdyś delikatny i czarny, teraz siwy i sfatygowany - i przeczesał dłonią brązowe, spryskane słońcem włosy. Mgła zdobiła jego ramiona, które pod czarnym płaszczem były jednocześnie szczupłe i silne. Podniósł bełt płótna, puszkę z guzikami i parę nożyc.

Jego ruchy były skuteczne. Zdecydowane. Zauważyła, że Anglik często poruszał się bez celu, tak jakby nie zadawał sobie trudu, dopóki nie znalazł tego, czego pragnął. Wtedy ścigał swoją ofiarę, jakby nic innego nie istniało.

Z rozbawieniem wykrzywiła usta, gdy położył swoje zakupy na ladzie. "Lepiej byś kupił olejowane płótno, Angliku" - poradziła. "Ten twój dach nie ochroni cię przed ptasimi odchodami, a co dopiero przed deszczem". Ona flicked cienkie płótno z jej palcem i spojrzał na niego w górę iw dół. "Halki schlebiają twojej pięknej figurze, bez wątpienia. Ale są bezużyteczne wobec góralskiej zimy."

Jego usta wykrzywiły się, nie do końca w uśmiechu.

Ale w końcu ona i on nie byli przyjaciółmi.

Hazelowe oczy przeleciały po niej. "Panna Tulloch."

"Pan Huxley."

"Jak się czuje twój ojciec? Czuje się bardziej sympatyczny, być może?"

Chichotała. "Ojczym. A wy wiecie lepiej niż większość, że Angus nie jest sympatyczny, nawet gdy niebo świeci, a nie sika".

"Szkoda." Jego uwaga powędrowała w stronę Cleghorna, który wyłonił się przez zasłonę i poszedł usunąć kawałek liny z ust Ronniego. "Powinien przyjąć moją ostatnią ofertę".

Linie wokół oczu Johna Huxleya sugerowały, że kiedyś był śmieszny - lub przynajmniej uśmiechnięty - ale ona rzadko to widziała. Przypuszczała, że dla każdego Anglika uwięzienie w dolnych szczelinach szkockich wyżyn może to spowodować. Spędził też ostatni rok, walcząc o prawa własności z najbardziej upartym Szkotem, jaki kiedykolwiek nosił tartan. To mogłoby wprawić każdego w zły nastrój. Mimo to, Huxley miał to samo płaskie, cyniczne spojrzenie, które nosił od czasu przybycia do gliny latem ubiegłego roku.

Przybył, by odebrać ziemię pozostawioną mu przez przyjaciela. Posiadłość, która przylegała do ziemi MacPhersonów, miała wspólne prawa do jeziora w sąsiedniej dolinie. Gęste lasy, obfite jelenie, czyste strumienie i dostęp do jeziora, w którym można było się kąpać i łowić ryby, czyniły ziemię Huxleya idealną do polowań. Annie wyobrażała sobie, że Anglik mógłby zażądać fortuny od jakiegoś wymyślnego angielskiego lorda, gdyby Angus zgodził się na uregulowanie sprawy. Ale nie był.

W obecnej sytuacji Huxley nie mógł legalnie sprzedać ziemi, dopóki nie zostanie rozstrzygnięty spór o wspólność, a Angus ustaliłby warunki tylko wtedy, gdyby Huxley zgodził się sprzedać mu posiadłość. Huxley obiecał swojemu zmarłemu przyjacielowi, że nie sprzeda ziemi Angusowi MacPhersonowi.

Rok później impas nie został jeszcze przełamany.

Od czasu do czasu John Huxley odwiedzał Angusa, podając Annie swój kapelusz z tym samym spokojnym, zmęczonym wyrazem twarzy. Obaj mężczyźni spierali się trochę, zanim Angus powiedział mu, gdzie może schować swoją ofertę. Potem Huxley odchodził. Za każdym razem, gdy go widziała, jego broda była nieco gęstsza, a kapelusz bardziej szary.

Ale jego wyraz twarzy nigdy się nie zmieniał. Czasami zastanawiała się, co sprawiło, że jest tak zmęczony - nie licząc niegościnnej pogody w Szkocji.

Teraz przechyliła głowę i oparła biodro o ladę. "Jesteś uparty jak on. Dlaczego nie sprzedać Angusowi, eh? Moglibyście wrócić do Londynu, czy skądkolwiek pochodzicie. Mieć odpowiedni dach. Mieć odpowiedni kapelusz." Przeskanowała jego twarz, zauważając, że broda mogłaby zostać trochę przycięta. Widząc go nago, zastanawiała się, czy zapuścił ją, by ukryć swoje niewiarygodnie przystojne rysy. Oczywiście jego oczy pozostawały widoczne, więc był to zmarnowany wysiłek.

To orzechowe spojrzenie powróciło, by ją zbadać. "Nie będę sprzedawał Angusowi MacPhersonowi." Chociaż powiedział to bez żaru, słyszała ciężar otaczających gór w jego słowach.

"Dlaczego?"

"Ślubowałem, że nie będę".

Wyśmiała. "Obiecałeś staremu, zazdrosnemu głupcowi, że spiorunujesz człowieka, który 'ukradł' mu pannę młodą. Wiele męskich bzdur, jeśli o mnie pytasz."

"Nie wierzę, że tak było."

Wzdychając, przyznała rację. "Fair enough, English." Poklepała bełt płótna. "Dinnae zapomnij o nici." Wyciągnęła szpagat z kości słoniowej ze swojej prowizorycznej kieszeni, a następnie trzymała go w górze z udawanym zaskoczeniem. "Och, nie. Wygląda na to, że złapałam ostatnią z nich." Kliknęła językiem. "Czysta szkoda. Twoje halki nie będą tak piękne, po tym wszystkim."




Rozdział pierwszy (4)

Jego usta drgały krótko wewnątrz brody. "Może się pani zdziwić, panno Tulloch. Mam sposób na halki." Zerknął w dół na jej trepy. "Widzę, że wciąż rozwijasz podobne talenty".

Inne dziewczęta mogłyby się obrazić, ale Annie tylko przeczesała przypadkowe fałdy swojego warkocza i roześmiała się. Gdyby założyła go na spódnicę, ten długi jak koc kawałek wełny byłby właściwym arasaid, jak noszą inne góralki. Ale ona nie miała cierpliwości do błotnistych obszyć i łatwopalnych warstw. Zbyt wiele pracy do wykonania. "Ach, bawicie mnie, Angielki. Muszę przyznać, że tak."

On huffed-nearly chuckle-and donned jego kapelusz. "Przekaż moje pozdrowienia MacPhersonowi."

Cleghorn przyszedł zabrać monety Huxleya, a Annie odeszła, machając Finowi, by wziął ją za rękę. Na zewnątrz, pod okapem sklepu, zatrzymała się. Huxley wyszedł za nią i ruszył przez plac do swojego wózka. Jej wzrok podążył za nim, po czym zauważył dwóch mężczyzn stojących w pobliżu pomnika MacDonnell. Jeden był ubrany w jasny tartan, drugi w wytworne ubranie jeździeckie.

"Panie," przyszedł szept z jej strony.

Serce jej zadudniło.

Finlay nie odzywał się od tygodni. Czy to był znak, że zaczął się leczyć?

Jej oczy poleciały w dół, by przekonać się, że wysiłek włożony w jedno słowo kosztował go połowę koloru. Zmartwienie zatopiło swoje szpony wokół jej gardła.

"Aye, Fin," udało jej się przełamać ból. "'To Laird of Glenscannadoo, co to wszystko znaczy. Czy człowiek może być laird, gdy ma tylko pięć lub sześć akrów?"

Finlay zerknął na popinjaya gestykulującego z rozmachem przy posągu ojca.

Gilbert MacDonnell miał bardziej okrągłe policzki, niż zwykle widuje się u mężczyzn powyżej dwudziestki. Miękkie brwi znikały w jego skórze. Nos miał krótki, idealnie pasujący do jego postury. A jego mowa wskazywała na seplenienie. Powiedziałaby, że nosił strój wodza klanu, gdyby wodzowie klanów przechadzali się jak tartanowe pawie. Większość miała więcej rozumu.

"Nie laird".

Trzy słowa w jeden dzień! "Nie prawdziwy, to pewne" - mruknęła, starając się nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. "Jest ubrany jak ten śmieszny posąg". Czapka, kilt, sporran. Nawet brogues i pończochy. Jedyną różnicą był tartan. Szkarłat nie przekładał się na kamień.

Dla kontrastu, złotowłosy towarzysz Popinjay miał na sobie rozsądny płaszcz myśliwski i cienkie bryczesy do jazdy konnej. Przez chwilę podziwiała tył tego pana, zanim zastanowiła się, kim on może być.

Piękne bryczesy, rzeczywiście.

Fin ścisnął jej dłoń. Zerknęła w dół, by zobaczyć jego usta: "Muszę iść".

"Za chwilę, chłopcze". Przesuwając kapelusz wyżej na głowie, zmrużyła oczy na zalanym deszczem placu, by lepiej się przyjrzeć. Mężczyzna był dość wysoki - co najmniej dziesięć cali wyższy od lairda. Oczywiście, laird był jeszcze niższy od Ani, więc to nie była wielka miara. Anglik przewyższałby dobrze ubranego nieznajomego o kilka centymetrów. Mimo to podziwiała szczupłą elegancję jego ramion, szlachetny krój płaszcza. Stanowczość jego siedzenia.

Niedaleko, dwie kobiety MacDonnell wyszły z zakładu krawieckiego. "Widzisz tam, Floro? Czy nie mówiłam ci, że laird ma gości z Edynburga?"

"Edynburga!"

"Lowlanders. Utytułowani."

Annie odeszła na lewo, ciągnąc Finlaya w stronę domu. Dopiero gdy minęła słupek, dostrzegła trzecią postać w trio. Kobieta - nie, dama - skulona blisko złotowłosego mężczyzny. Jej spojrzenie było cierpliwym znudzeniem. Jej szyja przypominała łabędzią. Jej suknia była jedwabna.

Jedwab. W sikającym deszczu w Glenscannadoo.

I to nie byle jaki jedwab, ale najwspanialsza niebieska satyna, jaką Annie kiedykolwiek widziała. Lśniła jak loch w letnie popołudnie. Złotowłosy mężczyzna trzymał parasol nad jej głową, jego ramiona były pochylone w postawie, która sugerowała, że jest delikatna. Ważna.

Żołądek Ani dziwnie się kołysał. Wydawało się, że mu na niej zależy, kimkolwiek była. Kimkolwiek był, jeśli o to chodzi. Annie nadal nie wiedziała.

"Mówiłaś, że jest jakimś panem?" mruknęła Flora MacDonnell do swojej siostry.

"Lordem Parlamentu. Lord... jak to było? Scott? Seton?" Siostra Flory kliknęła językiem. "Och, wszystkie te nizinne nazwiska brzmią podobnie".

"Lockhart," mruknął mąż Flory, gdy wyszedł ze sklepu za nimi. "Lord Lockhart. Skończyliście już biadolić, czy mam tu stać, podczas gdy wy będziecie sprawdzać zęby tego człowieka?"

Zaciekawiona Annie zawędrowała za okap, okrążając go, by lepiej przyjrzeć się złotowłosemu mężczyźnie. Lord Lockhart. Nigdy wcześniej nie spotkała lorda. Nawet Laird of Glenscannadoo nie miał więcej niż feudalny tytuł grzecznościowy barona. Z pewnością nie był rówieśnikiem.

Deszcz uderzał o rant jej kapelusza, kapiąc i zasłaniając jej widok. Powinna zabrać Finlaya do domu. To nie był czas na podglądanie obcych. Uścisk jej chłopaka rozluźniał się. Zacisnęła pięść.

Flora i jej siostra odsunęły się od Annie, gdy przechodziła. Zastanawiała się, czy twarz lorda Lockharta jest równie przystojna jak jego tył. Może był żonaty. Może jego żoną była ta dama obok niego, drżąca w szkockim deszczu.

Oczywiście nic z tego nie miało znaczenia. Nigdy nie spojrzałby dwa razy na szaloną Annie Tulloch, ani ona nie chciałaby czegoś takiego.

Z pewnością nie.

Ale nowi przybysze do Glenscannadoo byli rzadkością. Ostatnim był John Huxley, a on był Anglikiem. Ci dwaj byli Szkotami... w pewnym sensie.

Przechodząc przez plac w kierunku drogi do domu, zbliżyła się do złotej pary. Ignorując szepty Flory o wariatkach noszących trepy zamiast spódnic, wyciągnęła szyję, by przyjrzeć się profilowi lorda Lockharta.

Tak, był przystojny. Szczupły nos, zielone jak liść oczy i zakrzywione usta. Jego wargi były nieco pełne, jak na jej gust - podobne do przejrzałych owoców. Ale ogólnie rzecz biorąc, krzepka twarz, wspaniały tył i - teraz, gdy była wystarczająco blisko, by go usłyszeć - przyjemny głos, mimo nizinnego akcentu.

Zerwał się wiatr, zagrzebując się pod jej plecakiem, aż nawet jej kości zmarzły.

Cholernie nieprzyjemna szkocka pogoda.

Chwilę później coś uderzyło w nią od tyłu, posyłając ją do potknięcia.




Rozdział pierwszy (5)

Jej kapelusz poleciał. Jej buty zaplątały się w błocie. Coś szarpnęło jej plecak, rozrywając luźno prowizoryczną kieszeń.

"Ronnie!" usłyszała krzyk Cleghorna. "Wracaj tu, ty głupia!"

Niezręcznie, złapała się i sięgnęła za siebie, by usztywnić chłopca, który z całej siły chwycił ją w pasie. Odgłosy, które wydawał, przypominały słowa, ale były zniekształcone. Jedno jednak rozpoznała.

"In-ee," warknął Ronnie. "In-ee."

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, czego brakuje.

Mała, zimna dłoń, która zawsze ją trzymała... zniknęła.

Szalona, skręcała, ciągnąc Ronniego w kółko, podczas gdy ona szukała innego chłopaka - swojego chłopaka.

"Finlay." Słowo było niczym innym jak powietrzem. Wszystko co widziała to błoto, bruk i pustka. Dusiła się. Zataczała się.

Bo nie mogła go zobaczyć. Nie mogła go poczuć.

Cleghorn wyszedł na deszcz, by odzyskać syna, który płakał i trzymał się jej.

"In-ee! In-ee gunn."

Cleghorn podniósł syna w ramiona, ciągnąc go z powrotem do sklepu, jednocześnie upominając go za ucieczkę. Ronnie wpatrywał się w nią przez ramię ojca. Łzy smugowały jego piegowate policzki. "In-ee gunn."

Światło i dźwięk zawirowały, podczas gdy deszcz oblał jej włosy i przesunął lodowate palce po karku.

In-ee gunn.

Finlay odszedł.

O Boże. Finlay odszedł. Czuła to. Jego nieobecność. Ich związek po prostu ... zaginął.

Zakołysała się. Otarła rwącą kroplę z czoła. Kolejna powędrowała w dół do kącika oka, zamazując jej wizję.

Finlay odszedł.

Jej chłopak. Jej przyjaciel. Odszedł.

W jej wizji pojawiła się przystojna twarz. Złotowłosa. Zielonooka. Pełne wargi. Zmarszczył na nią przez ramię kobiety.

Dama trzymała kapelusz Ani. "... pani, panienko?"

Annie wzięła go do ręki. Kiwnęła głową. Nie mogła mówić.

"...powinien wkrótce wyruszyć", powiedział mężczyzna, rzucając Ani takie samo spojrzenie, jakim Annie mogłaby obdarzyć szczura w swojej spiżarni.

"... wydaje się nieco oszołomiony". Kobieta wzięła od niego parasolkę. Wysunęła ją do przodu, by zakryć także głowę Ani. Miała takie same liściaste oczy i złote włosy jak mężczyzna stojący za nią. A jednak jakoś inaczej. Nosiła dobroć jak jedwab - jakby się do tego urodziła. "Czy możemy zaoferować pomoc? Mój brat i ja mamy powóz. Może moglibyśmy podwieźć pana do domu w drodze do Edynburga?"

Żal zagęścił jej gardło. Żaden dźwięk nie mógł się wydostać poza palący ból.

Finlay odszedł.

Po ponad roku, w końcu to się stało. On odszedł.

I nikt nie wiedział. Bo nikt go nie widział, oprócz prostego chłopaka i starej, głupiej kobiety.

"... nie mam na to czasu... myślę, że powinniśmy ją zostawić, siostro" - powiedział przystojny mężczyzna, odciągając złotą kobietę. Lockhart. Był lordem.

Annie nie mogła się zmusić do ukłonu.

Na plac wjechał powóz. Dwie złotowłose Niziołki mruknęły do Gilberta MacDonnella, zanim weszły do środka.

Padał deszcz. Wiał wiatr. Plac opróżnił się z wszystkich oprócz niej.

Inny cień połączył się z jej, wyższy o stopę i podwójnie szeroki. Długie, męskie palce wyrwały jej kapelusz z wiotkiej dłoni i założyły go na głowę. Szerokie ramiona pochyliły się, by wydobyć z błota jej nić.

"Proszę, teraz, panno Tulloch", powiedział cień w rześkim, angielskim tonie. "Proszę nie zapomnieć o tym. Słyszałem, że to ostatnie z całej partii."

Coś w jego głosie kazało jej szukać jego oczu. Hazelowo-brązowe, zielone i złote, wszystko naraz. Zbyt piękne jak na mężczyznę, a jeszcze bardziej podkreślone przez gęste, ciemne rzęsy.

I, co dziwne, nie były życzliwe. Nie ostrożne jak u złotowłosego lorda, czy łagodne jak u jego złotowłosej siostry.

Te oczy były po prostu spokojne, jakby widziały zbyt wiele burz, by sądzić, że jedna jest gorsza od drugiej.

"H-odszedł," wyszeptała, niepewna, dlaczego zawracała sobie głowę mówieniem Anglikowi.

Między ciemnymi brwiami utworzyło się marszczenie. "Kto?"

Potrząsnęła głową. Głęboka i poszarpana rana, która została wyżłobiona kilka minut wcześniej, rozszerzyła się wewnątrz jej żeber - w miejscu, gdzie Finlay był uwiązany.

Odszedł. Finlay odszedł.

To bolało tak bardzo, że prawie się przewróciła.

Musi znaleźć sposób, by go sprowadzić z powrotem. Musi. Ale jak? Nie udało jej się go uratować. Nie udało się powstrzymać jego upadku. Nie udało jej się objąć go wystarczająco mocno.

Anglik nadal marszczył brwi, ale nie poszedł za nią. Zamiast tego rozejrzał się po pustym placu, spojrzał na jej ociekający kapelusz, włożył do kieszeni jej zabłoconą nitkę i westchnął.

"Mój wózek jest w tę stronę", powiedział, biorąc ją za łokieć i obracając ją w stronę rogu.

"Niepotrzebnie, Anglik." Jej głos brzmiał słabo. Zdławiony. Przełknęła i odetchnęła, zrobiła tyle kroków, żeby dotrzymać mu kroku. "Mogę iść tą samą drogą, którą przyszłam".

Nie zwolnił, nie puścił jej. "Wózek jest szybszy." Spokojny hazel nachylił się nad nią, po czym ruszył przed siebie. "Może twój ojczym będzie bardziej sympatyczny po tym, jak podrzucę jego córkę pod drzwi."




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Szalona Annie"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści