The Black Wall Street

Angel

==========

CZWARTEK, 19 MAJA 1921; 12 DNI PRZED

==========

==========

ANGEL

==========

Wszystko było tak, jak powinno być dziewiętnastego dnia maja w pełnym nadziei roku 1921. Lekkie ryzyko tornada dokuczało Greenwood Avenue ciepłym wschodnim wiatrem i brudem w oczach; mimo to ulice tętniły życiem. Jedynymi dźwiękami wypełniającymi powietrze po stronie dzielnicy Angel Hill były trzepoczące ptaki i uśmiechnięte dzieci w oddali.

Ojciec Angel dał jej znak, żeby usiadła obok niego na huśtawce na frontowym ganku. Kiedy usiadła, chwycił ją za oba policzki i wpatrywał się w jej oczy tak głęboko, że zobaczyła w nich swoje odbicie. Ciepło Oklahomy wyciągało koraliki potu z jego porów, a on sam wyglądał na tak zmęczonego dla Angel; mimo to, dla jego dobra, zmusiła się do uśmiechu.

"Miłosierdzie i prawda", powiedział, gdy balansował swoją lemoniadę między wątłymi kolanami. "Nie ma czegoś takiego jak miłosierdzie bez prawdy lub prawda bez miłosierdzia. Bóg przyznał je oba nam wszystkim. I współpracują ze sobą jak ptak na wietrze. Co, u licha, to dla ciebie znaczy, Angelu, moja miłości?".

"Zastanawiam się" - odpowiedział Anioł. "Miłosierdzie to ulitowanie się, natomiast prawda to rzecz niezawodna. Jedno to uczucie, emocja nietykalna, a drugie to konkretna prawdziwość. Ale przecież nie można przebaczyć ludziom, nie będąc szczerym, więc może prawda jest sama w sobie przebaczeniem. Jak zatem, Papo, mogłyby one współpracować ze sobą, żeby cokolwiek stworzyć?"

"Nie widzisz?" powiedział z małymi łzami sprawiającymi, że kąciki jego słabych oczu drgały. "To jest walka. Nawet ptak na bryzie jest w wiecznej walce z wiatrami. Ona sprawia, że wygląda to na łatwe. To nie jest łatwe. Sprawia, że wygląda to na przyjemne. Nie jest. Ach, spójrz na nią i powiedz mi, jak myślisz, za czym ona tęskni."

Wskazał na jerzyka o pomarańczowej twarzy ujeżdżającego cienkie powietrze. Jej zamknięty dziób kieruje resztę jej maleńkiego ciała do szybowania i pompowania, szybowania i pompowania, szybowania i pompowania, a w końcu do szybowania w gęstwinie drzewa mydlanego.

"Ona chce...", powiedział Angel. "Odpocząć."

"Właśnie tak" - powiedział miękko. "Odpoczywaj w ramach niepokoju. To jest niemożliwe."

Kiedy Angel spojrzała z powrotem na ojca, płakał po raz trzeci, jaki widziała w ciągu swoich szesnastu lat życia. Angel skupiła się na jego drżącym podbródku, dołeczku i ściągniętym w najbardziej przejmującą zmarszczkę. "Dlaczego płaczesz, papo?"

Uniosła kciuk, by złapać jego łzy, zanim spadły.

Po kilku chwilach przemówił. "Moja walka jest prawie zakończona, Angel, moja miłość," powiedział z podskakującym, drżącym uśmiechem. "Twoja się zaczyna i za to przepraszam. Życzę ci miłosierdzia. Modlę się za ciebie o prawdę. Tęsknię za spokojem siedzenia na huśtawce na werandzie obok człowieka, który kocha cię bardziej niż samo życie. Ale wyczuwam kłopoty na tych wiatrach. Od pewnego czasu unikamy go jak jerzyk w mydlinach. To nadchodzi, drogie dziecko. Przysiągłbym, że tak jest."

Nowe cienie tworzyły się na jego twarzy, pod oczami, nad brwiami, a nawet w fałdzie jego spiętych ramion. On sam zdawał się stawać cieniem. Szybkie szkice tego, czym był jeszcze kilka krótkich miesięcy temu. Angel znała go. I nawet w cichych przestrzeniach widziała błyski w jego oczach. W tych chwilach odczytywała, co myślał - bycie zredukowanym do tego.

Miękkie chrapanie towarzyszyło wznoszeniu się i opadaniu jego klatki piersiowej. Teraz spał tak łatwo. W jednej chwili obudzony, a w następnej martwy dla świata.

"Mam dla ciebie prezent. Jutro będzie skończony" - szepnęła mu do ucha śpiącego. "Będziesz znów chodził, słodki Papo. Wszystko o własnych siłach, będziesz."

Matka Angela przepchnęła się przez drzwi ekranowe, gdy rozwiązywała swój pół fartuch. "Musimy dostać go do łóżka," powiedziała, starając się tak bardzo ciężko być silny. "Jesteś gotowy?"

"Tak, proszę pani", odpowiedziała Angel, zanim podniosła wiotkie ramię ojca na kark.

"Czas na łóżko", powiedziała jej matka w wysokości popołudniowego słońca. Następnie podniosła przeciwne ramię wokół własnego zmęczonego ramienia. "Przystojny mój mężczyzna. Raz, dwa, trzy..."




Isaiah

==========

PIĄTEK, 20 MAJA 1921; 11 DNI PRZED

==========

==========

ISAIAH

==========

Większość Greenwood była na piątkowym wieczornym studium biblijnym w Mount Zion, więc po stronie dzielnicy Isaiah Wilson był spokojny. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na parapecie okna swojej sypialni i czytał. Odkąd jego ojciec zginął na wielkiej wojnie, Isaiah czytał i pisał z zapałem. Tym razem wybrał poezję, która przynosiła mu poczucie spokoju. Metodyczne, miarowe rytmy i okazjonalne rymy zajmowały jego sfrustrowany umysł. Ostatnio próbował swoich sił w jej pisaniu. Nie był też taki zły, jeśli sam tak twierdził. Wtedy kątem oka, po raz drugi w tym tygodniu, uchwycił ich wzrok.

"Biali chłopcy", powiedział Isaiah na głos w swojej ciemnej sypialni. "Cholerni biali chłopcy".

Isaiah miał doskonały, ptasi widok, gdy zbierali się po drugiej stronie torów Frisco. Paczka rosła; w zeszłym tygodniu było ich dwunastu, a dzisiaj szesnastu. Wyglądali na mniej więcej jego wiek, siedemnaście lat, i coś kombinowali, to było pewne.

Klan ostatnio mieszał w Tulsie. Odkąd skończyła się wojna, byli na fali. A ci chłopcy albo już byli, albo mieli zamiar nosić białe czapki.

Wtedy właśnie zobaczył Angel Hill, dziewczynę, która mieszkała kilka ulic dalej, w oddali, idącą samotnie. Isaiahowi skręciło się w żołądku, bo nie mogła wiedzieć, że grupa białych chłopców tam była.

Przy ciszy Greenwood, Angel wpadłaby w zasadzkę, bez dwóch zdań. A nawet z daleka Isaiah mógł stwierdzić, że chłopców swędzi chęć na psoty. Mimo to, zmroził go strach, którego nigdy wcześniej nie czuł. A także pytanie - czy powinien interweniować?

Wysoki, ale szczupły i ledwo trzymający się na nogach Angel szedł ulicą, wciąż nie zwracając na siebie uwagi. Chwytając się jakiegoś urządzenia, które wyglądało jak aparat na nogi lub wspomaganie chodu, ubrana w długą kościelną suknię i zręcznie wskazująca palcami, gdy szła w bliskości nocy. Była idealnym celem.

Ze swojej grzędy Isaiah widział moment, w którym chłopcy ją dostrzegli. Mała grupka schowała się za gąszczem i czekała na jej krok w zasięgu ręki, jak węże w wysokiej trawie. Isaiah nie chciał, ale też się schował, za ogonem zasłony w sypialni, żeby go nie widzieli. Wiedział, że ojciec będzie rozczarowany jego tchórzostwem, ale coś wewnątrz niego nie mogło się w to zaangażować.

Poza tym Isaiah nawet nie znał Angel Hill. Cóż, znał ją tak dobrze, jak każdy z Greenwood znał każdego innego z Greenwood. Właściwie, gdyby miał być szczery, znał ją.

Isaiah widział ją już raz, jak tańczyła w jakimś pokazie talentów. Pamiętał, że był o nią zazdrosny, ponieważ była całkowicie sobą, nie odpowiadając przed nikim.

Isaiah pamiętał, jak szła boso na środek sceny. Pamiętał, jak czekała na pianistę, skrzypka lub kogoś, kto by do niej dołączył, ale nikt tego nie zrobił. Była tylko ona, sama w nawiedzającej ciszy.

Publiczność śmiała się z jej niezręcznych, drgających ruchów, a Isaiah wiedział, że nie rozumieją. Ale w tej ciszy on rozumiał. Jakiej pewności siebie to wymagało. Jakiej siły. Stać samotnie bez akompaniamentu i poruszać ciałem, jakby uwalniając je z łańcuchów. Isaiah widział ją tego dnia. Gdy wszyscy wyśmiewali się z niej za to, że jest sobą, Isaiah potajemnie ją widział. Odwrócił wzrok, udając, że tego nie widzi, ale drogi Boże, widział ją.

Teraz ukryty w zasłonie, Isaiah powiedział sobie, że na pewno nie zna jej na tyle dobrze, żeby tam schodzić. Zaciągnął mocniej materiał, aż z zewnątrz widać było tylko jego prawe oko. Poradziłaby sobie bez jego pomocy. Uciekłaby.

"Uciekaj", szepnął w zasłonę. "Teraz."

Uciekłaby, pomyślał. Oczywiście, że tak. Każdy by tak zrobił.

Ale kiedy chłopcy podnieśli się zza zarośli, Angel nie uciekła. Zamiast tego stanęła wysoko, odsłaniając cały swój wzrost przed niegodną trupą. Podniosła się tak, jak na scenie tamtego talent show. Isaiah życzył sobie, żeby móc pstryknąć zdjęcie albo napisać wiersz. Kontrast między nimi był wyraźny. Potężny w sposób, którego nigdy wcześniej nie widział. Niemal świeciła; aż dziw, że ci biali chłopcy nie zasłaniali oczu.

Mówili do niej. Niektórzy krążyli jak brudne ptaki na zapachu, kilku prychało, a reszta zwisała z tyłu. Tchórze. Nie mógł usłyszeć, co mówią, więc delikatnie położył obie dłonie na parapecie i podniósł okno.

Hałas rozbrzmiał znacznie głośniej, niż Isaiah się spodziewał, i każdy z nich patrzył - cała szesnastka białych chłopców i Angel Hill również. Skulił się głębiej w zasłonę i miał nadzieję, że go nie widzieli. Może nie mieli, bo szybko zwrócili uwagę z powrotem na Angel.

"Co tam masz, gal?"

"Coś wartego, założyłbym się".

"Na pewno na to wygląda!"

"Cóż," odpowiedziała powoli i świadomie, bez uncji oczywistego strachu na jej słowach. "Nie jestem pewna, czy to jest jakaś twoja sprawa".

"Och, masz trochę nerwów."

Zamknęli się na jej posągowej ramie, a w środku Isaiah'a coś pękło. Nie mógł stać tam, ukryty w kurtynie, podczas gdy Angel Hill była zniewolona przez takie plugastwo. Rozchylił usta, żeby krzyknąć, ale zanim zdążył na nich nawrzeszczeć, upuściła swój sprzęt i uciekła w noc.

Zbiry roześmiały się i zaczęły przeglądać upadły sprzęt. Nagle najchudszy chłopak, jakiego Isaiah kiedykolwiek widział, podniósł kule i trzasnął nimi o ziemię tak mocno, jak tylko mógł. Chłopak przeklinał fakt, że nawet jego najmocniejsze uderzenie pozostawiło na nich tylko małe zadrapanie.

Pozostałych piętnastu chłopaków szydziło z niego, a wtedy chudy chłopak zatracił się w przypływie wściekłości. Zaczął walić kulami o krawędź torów Frisco z taką siłą, z jaką tylko mógł. Po kilku minutach były roztrzaskane.

"Tak!" krzyknął w kierunku, w którym pobiegł Angel Hill. "Jak ci się to podoba?"

Isaiah obserwował, jak wycofują się z dzielnicy Greenwood, kopiąc kurz i kamienie, gdy szli. Coś złowrogiego było w powietrzu, Isaiah mógł to poczuć. Coś się zbliżało.




Angel

==========

SOBOTA, 21 MAJA 1921; 10 DNI PRZED

==========

==========

ANGEL

==========

Ojciec Angel wciąż spał, gdy ona i jej matka przygotowywały kuchnię na przyjazd sióstr Barney. Układając jasnoróżowe kokardy i spinki na oczyszczonym stole kuchennym, Angel widziała w myślach chłopca, który podnosił wysoko kule ojca i trzaskał nimi bez żadnego powodu. Był najbardziej rozgniewanym chłopcem, jakiego kiedykolwiek widziała. Wściekły bardziej niż ktokolwiek powinien się odważyć, mając życie w płucach.

Nie minęło nawet dwanaście godzin, odkąd widziała, jak grupa chłopców rozbija kule na torach. Oszczędzała przez miesiąc, pomagając matce zaplatać włosy, żeby sobie na nie pozwolić, a potem spędziła kolejne trzy tygodnie, majstrując i naprawiając, żeby były idealne dla ojca.

Jej ojciec był takim dumnym człowiekiem. Zanim dopadła go choroba, rozkoszował się wigorem wynikającym z tego, że urodził się silny. Kiedy była małym dzieckiem, wyrzucał ją tak daleko w powietrze, że myślała, że leci. Jej matka dawała mu klapsa w jego celowo wygiętą górną część ramienia, a on z powrotem dawał jej klapsa w tył. Angel pamiętała, że zakrywała na to oczy, ale jaką radość sprawiło jej bycie świadkiem takiej miłości we własnym domu.

Wtedy, jak policzek, choroba sprawiła, że jego silne ciało stało się słabe. Przez długi czas był w zaprzeczeniu. Odrzucał pomoc i kontynuował pracę tak, jakby nic mu nie dolegało. Pewnego dnia po kościele upadł ciężko na schodek i wykrwawił się bardziej, niż Angel mógłby sobie wyobrazić będąc w ciele. Po tym wydarzeniu, spadek był szybki. Udawało mu się podtrzymywać na duchu, aż do momentu, gdy nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Potem uśmiech nie docierał już do jego oczu.

Angel miała nadzieję, że te kule przywrócą uśmiech jej ojca. Ale nieszczęśliwy, chudy chłopiec zniszczył tę nadzieję w mniej niż trzy minuty. Angel poczuła, że ogarnia ją drżenie.

"Dziecko?" powiedziała jej matka, zanim chwyciła drżące ręce Angel na swoje łono. "Co ty sobie na świecie myślisz? Wyglądasz jak duch sprawiedliwy".

Angel nic nie mówiła matce o kulach. Dla niej też miały być prezentem. Zobaczyć, że jej ukochany mąż znów chodzi, znaczyłoby dla niej tyle samo, co dla niego. Angel wymusiła uśmiech na swojej twarzy.

"To nic, mamo", powiedziała. "Dreading te siostry Barney jest wszystko".

Jej matka uwolniła ręce i potrząsnęła głową w zgodzie. "Tak, dobroć", odpowiedziała. "To są niektóre hollering dziewcząt. Wysłałabym cię, ale proszę, kochanie, nie poradzę sobie z nimi bez ciebie. A może podniosę twoje pieniądze do góry? Dam ci dziesięć centów zamiast pięciu. Jak to brzmi?" Cienki uśmiech unosił się na powierzchni zmęczonego wyrazu jej matki. "Brzmi dobrze, mamo" - odpowiedziała Angel, zastanawiając się, czy matka też może przejrzeć ją na wylot.

To naprawdę brzmiało dobrze, chociaż. Może zaoszczędzenie na nowe kule zajęłoby Angel tylko kilka tygodni.

Nagle trzy siostry Barney walnęły mocno w kratę tylnych drzwi i wbiegły do środka, jakby kuchnia była placem zabaw. Coś w środku Angel ożywało, gdy w pobliżu były dzieci. Umiejętność odnoszenia się do nich na ich poziomie w sposób, którego dorośli nie potrafili. To dlatego jej matka nie mogła sobie z nimi poradzić bez pomocy. Angel nie była świetna w zaplataniu im włosów, ale była wspaniała w sprawianiu, by spokojnie siedziały.

"Usiądźcie sobie, dziewczyny!" Jej matka krzyknęła z głośnością, która niczego nie osiągnęła. "Właśnie teraz! Siadajcie! Siadajcie! Panie zmiłuj się, Jezu! Siadajcie!"

"Miłosierdzie", powiedziała po prostu Angel, a potem zwróciła się do trzech sióstr. "W porządku, dziewczyny. Gotowe na swoją niespodziankę?"

Odpowiedziały chórem tak słodkich "tak", że nawet matka Angel przechyliła głowę i spojrzała na nie ostrożnie.

"W tym tygodniu...", powiedziała Angel, sięgając po koszyk na szczycie wysokiej kuchennej spiżarni, "przedstawienie kukiełkowe!".

Trzy młode siostry Barney odbijały się na piętach i pocierały o siebie dłonie, jakby nie było na ziemi nic lepszego niż ręcznie szyte kukiełki z resztek materiału.

"Gimmee! Gimmee! Gimmee!" mówiły.

"Będziecie musieli usiąść na swoich miejscach, naprawdę, naprawdę cicho, każdy z was," powiedział im chłodno Angel. "I dopiero wtedy, gdy wszyscy skończycie zaplatać sobie włosy". Angel zastąpił lalki w niedostępnym koszu. "Potem mają snazzy show umieścić na, specjalnie dla was trzech. Zgoda?"

Siostry rozeszły się na swoje miejsca i w milczeniu czekały, aż ich włosy zostaną wysmarowane, przedzielone i zaplecione. Matka Angel stała w zachwycie i przyglądała się pracy córki.

"Mama?" Angel powiedziała do swojej adorującej matki. "Czas na przedstawienie".




Izajasz (1)

==========

NIEDZIELA, 22 MAJA 1921; 9 DNI PRZED

==========

==========

ISAIAH

==========

Dzieci w sukienkach i muszkach przemierzały ruchliwe skrzyżowania, a za nimi podążali dumni, eleganccy ojcowie, trzymający między zębami niezapalone cygara. Matki w kapeluszach i rękawiczkach prowadziły szarżę, trzymając w górze swoje falbaniaste kieszonkowe, by zatrzymać postawnych mężczyzn na koniach, jakby ośmielając ich do przejechania ich słodkich rodzin. Tramwaje syczały, gdy siostry Barney szalały po chodnikach, pokazując swoje świeże fryzury. Wszystkie sklepy, od fryzjera po kowala, zostały zamknięte na czas szabatu i wszystko było tak jak należy. Wszystko, z wyjątkiem siedemnastoletniego Isaiaha Wilsona, siedzącego w pierwszej ławce szkółki niedzielnej w Mount Zion Baptist.

Chociaż zawsze był obecny na regularnych nabożeństwach, uważał dwuipółgodzinną szkółkę niedzielną za nudę. Po wielu kłótniach matka w końcu go tam zaciągnęła, a on zdecydowanie tego żałował. Isaiah leniwie kopał dołeczki w gruby bordowy dywan, gdy pierwsza dama kościoła czytała na głos listę chorych i zamkniętych. Wertował czerwono-złoty śpiewnik, szukając pieśni, do której mógłby nauczyć się słów, ale jedyne, które rozpoznał, to "Amazing Grace" i "Holy, Holy, Holy!".

Powinien był przynieść swój wysłużony egzemplarz "Dusz Czarnych Ludzi", autorstwa jego ulubionego autora, W.E.B. Du Boisa, ale zostawił go pod poduszką z poprzedniej nocy. Isaiah prawie w całości zapamiętał to dzieło, ale wciąż czytał je na nowo, goniąc za radością, którą poczuł za pierwszym razem.

Miał wtedy jedenaście lat i był pod wpływem filozofii Bookera T. Washingtona. Publiczne liceum w Greenwood nosiło jego imię - Booker T. Washington High School - i Isaiah chciał się w nie wpasować, zanim osiągnął te klasy. Szukał słów Washingtona i pochłaniał je przez wiele lat. Był uwięziony w tej znajomej przestrzeni nic-nie-może-być-lepsze-od-Bookera, kiedy pani Edith, główna bibliotekarka w Greenwood District, wręczyła mu Dusze Czarnych Ludzi i natychmiast został uwolniony.

Du Bois mówił o tęsknocie Izajasza za aktywną rolą w przyszłości jego narodu. Podobnie jak Du Bois, był zmęczony czekaniem, aż ktoś inny go uratuje. Zmęczony udawaniem, że jest w porządku przed pazernymi białymi ludźmi, podczas gdy oni odzierali jego społeczność z ciężkiej pracy i kultury. Zmęczony czekaniem i obserwowaniem, jak kilka nocy wcześniej zza tej żałosnej kurtyny. I zmęczony, przede wszystkim, oczekiwaniem na kolejny atak. Wszyscy wiedzieli, że nadejdzie, prędzej czy później, może nawet do tak idyllicznej społeczności jak Greenwood. Isaiah czuł to głęboko w kościach i wiedział, że jest wystarczająco silny, by stawić temu czoła. Wystarczająco błyskotliwy. Wystarczająco odważny. Wystarczająco utalentowany, by ocalić siebie i swoich ludzi. Książka Du Boisa była arcydziełem, ujmowała młodość i czarność Isaiaha w sposób, w jaki nie ujął tego Washington.

Isaiah wyjął z marynarki tępy ołówek i zaczął przepisywać z pamięci swoje ulubione fragmenty, żeby umilić sobie czas w kościele.

Z innymi czarnymi chłopcami walka nie była tak zażarta: ich młodość kurczyła się w niesmaczną pochlebstwo, albo w cichą nienawiść do bladego świata wokół nich i szyderczą nieufność do wszystkiego, co białe; albo marnowała się w gorzkim wołaniu: Dlaczego Bóg uczynił mnie wyrzutkiem i obcym we własnym domu?

Gdy wyobraźnia o tym, że idzie obok W.E.B. Du Bois'a oderwała jego umysł od szkółki niedzielnej, poczuł skręcające uszczypnięcie w klatkę żebrową.

"Auć!" krzyknął, zwracając uwagę na siebie i swoją matkę, która w milczeniu przepraszała otaczających ją członków kościoła. "To jedno bolało!"

Ukradkowym ruchem matka wyrwała mu z uchwytu przysadzisty ołówek. Musiała zerknąć ponad jego ramionami, aby przeczytać fragment, gdy on śnił.

"Przestań pisać te wojownicze bzdury" - powiedziała mu szeptem. "To jest sprzeczne z naszą sprawą".

Pomyślał, że ma rację i że jest całkowicie błędna - tkwiła w swoich potulnych sposobach w świecie, który wymagał działania i ruchu. To była mentalność, która sprawiła, że nie ruszył się zza kurtyny, podczas gdy Angel Hill było zagrożone. Żal wstąpił w jego napięte ciało, gdy uświadomił sobie rozmiar własnego tchórzostwa. Du Bois nigdy by się nie ukrył. Przeszedłby przez drzwi, ujawniając się jako zbawca. Isaiah siedział w swoim żalu, aż ten minął, a potem, nie mając już nic do napisania, złożył ręce i zasępił się.

Ludzie z Greenwood wypełnili kościół sadem kwiecistych kapeluszy i fedorasów. Symfonia trzepoczących wachlarzy zszytych solidnie na patyczkach do lodów przyniosła wiatr, podczas gdy kazanie pastora przyniosło ogień, rozpalając zgromadzenie do pojedynczej zgody. Isaiah pragnął, aby pewnego dnia mógł to zrobić - połączyć ludzi w jedno ciało, przesuwając się tam i z powrotem razem, nie zdając sobie z tego sprawy. Ale nie mógł nawet przekonać swojej matki, żeby kochała Du Boisa tak bardzo jak on. A co gorsza, nie potrafił przekonać siebie do odwagi.

Pod koniec szkółki niedzielnej pastor otworzył głos na cotygodniowe świadectwa. Siedemdziesięcioośmioletnia Matka Williams, jak zawsze, wystąpiła jako pierwsza. Drżąca, dziękująca Bogu za to, że jest tu dzisiaj, że obudził ją rano i takie tam. Hiperkonkurencyjna i nigdy nie dająca się prześcignąć, osiemdziesięcioletnia Matka Jackson poszła jako druga. Równie chwiejnie dziękując Bogu za to, że jest tu dziś i tak, budząc ją dziś rano. Ona wygrała tę rundę z improwizowanym wykonaniem "A Charge to Keep I Have". Potem poszli wszyscy inni - procesja podobnych wdzięczności i chwalących rąk. Po trzynastej, Isaiah miał problemy z ciężkimi powiekami. Oprócz zbędnych świadectw, upał w Oklahomie pozbawiał go energii i myśli.

"Obudź się, dziecko!" powiedziała jego matka, uderzając łokciem w jego wciąż bolące żebra. "Jesteś w domu Pana".

Kiedy chór wmaszerował na nabożeństwo o 10:45, byli tam już całe dwie godziny. Wciąż wzdrygał się na widok lawendowego koronkowego kapelusza matki i jej pochwalnych rąk uniesionych w stronę drewnianego krzyża wiszącego pod sufitem i obrazu bladego niebieskookiego Jezusa wyśrodkowanego na tylnej ścianie bezpośrednio za nim. Jeszcze większa zgroza ogarnęła go, gdy męski chór wmaszerował z przygnębionym, zsynchronizowanym kołysaniem. Męski chór nigdy nie był muzyką; był za to niskim, gardłowym warknięciem i jękiem, całkowicie pozbawionym harmonii i żywiołowości. Po prostu miał szczęście, pomyślał, że wybrał się do szkółki niedzielnej w niedzielę męskiego chóru, żeby lamentować.




Izajasz (2)

Gdy ponury chór kołysał się z boku na bok, marudząc "This Little Light of Mine", Isaiah pomyślał, że już nigdy więcej nie będzie towarzyszył matce w przedsoborowym kościele. Było tyle rzeczy, które mógłby robić ze swoim czasem, zamiast słuchać tego, co brzmiało jak barytonowe ptaki umierające unisono. Mógłby spacerować po Greenwood ze swoim najlepszym przyjacielem, Muggym, którego rodzina była właścicielem miejskiego sklepu mięsnego. Albo mógłby po prostu siedzieć na swojej werandzie i pisać wiersze lub czytać jakieś swoje ulubione dzieła. Wiedział, że nie powinien był ulegać matce. Jeszcze mocniej złożył swoje chude ramiona.

"Wszystkie głowy pochylone" - powiedział pastor po tym, jak męski chór w końcu zajął miejsca na trybunie za nim. "Wszystkie oczy zamknięte".

Po modlitwie Matka Evans zaczęła śpiewać Modlitwę Pańską a cappella z ambony, a trzy młode dziewczyny ubrane w długie do kostek białe szaty taneczne wypchnęły się nawzajem z tylnego gabinetu na swój prowizoryczny parkiet. Zgromadzenie śmiało się z najmłodszej, która ciągle nadeptywała na swoje szaty i potykała się, ale ostatnia z nich szybko zatrzymała śmiech.

To była Angel Hill.

Ostra biel jedwabiu na tle jej głębokiej ciemnej karnacji sprawiła, że Isaiah poczuł się, jakby próbował wpatrywać się w słońce. Jego oczy nieświadomie zaczęły mrużyć się, a on szybko się otrząsnął. Ktoś mógł go obserwować, ale po szybkim rozejrzeniu się po sanktuarium wiedział, że nikt. W ten dziwnie gorący, tornadowy, wiosenny, niedzielny poranek jedyną rzeczą, którą widział ktokolwiek w tym pomieszczeniu, była Angel.

Bez zahamowań, tańczyła. Z namiętną ekspresją i siłą, napierając na coś, co wymagało przeciwstawienia się. Rozrzucała wokół siebie stonowane ramiona i walczyła z powietrzem za pomocą zamkniętych pięści. Na czubkach palców obracała się tak szybko, że myślał, iż może kolanami uderzyć o brzeg basenu chrzcielnego, ale nie zrobiła tego. Była jednocześnie siłą i spokojem. Umiejętnością i surowością. Aktywizmem i cierpliwością. Kiedy dotarła do centrum, młodsze dwie dziewczyny padły na kolana wokół niej, by dać jej światło reflektorów, na które zasługiwała.

Dla Isaiaha była dziewczyną, która stawiła czoła tym chłopcom. Każdy inny uciekłby natychmiast, Isaiah wiedział. Ale nawet gdy wyszeptał to do zasłony, dziewczyna stała. Twarzą w twarz ze złem tak bezdusznym. A zaledwie kilka dni później była w stanie znaleźć w sobie dość miłości, by rozkręcić kongresowy fond. Była zniewalająca. Widział ją w przebłysku tego dnia na pokazie talentów, ale potrafił to głęboko wcisnąć i zaprzeczyć.

A to? Tylko stopy przed nim, nie mógł zignorować takiej magii jak ta.

Solówka Angel trwała przez całą drugą połowę piosenki, ale Isaiah nie mógł już usłyszeć śpiewu Matki Evans. Był tylko Angel, rozkręcający trzydzieści pięć bloków Greenwood w coś znacznie bardziej zagmatwanego i skomplikowanego. Był mężczyzną w wieku siedemnastu lat, najlepszym przyjacielem Muggy'ego Little Jr: samozwańczego króla miłości Greenwood Avenue. Był aspirującym piechurem w pęczniejącej wojnie gruntowej o zmiany społeczne, prowadzonej przez jedynego w swoim rodzaju W.E.B. Du Boisa. A ponieważ jego ojciec zginął kilka lat temu na wielkiej wojnie, najważniejsze, że Isaiah był mężczyzną domu.

Prawdziwy mężczyzna nie zauważyłby, że włosy Angel były dzikie, wolne i piękniejsze niż cokolwiek, co kiedykolwiek widział w swoim życiu. Prawdziwy mężczyzna nie zastanawiałby się, czy lubiła Du Boisa tak samo jak on, czy w ogóle interesował ją aktywizm. Prawdziwy mężczyzna nie patrzył na najbardziej osobliwą dziewczynę w szkole, która tańczy, jakby była jakimś aniołem. A prawdziwy mężczyzna z pewnością nie czuł się niegodny, patrząc, jak tańczy przed nim, jakby była żywą, oddychającą, poruszającą się poezją.

Zmusił swoje spojrzenie z powrotem na bordowy dywan, dopóki piosenka się nie skończyła. Kiedy się skończyła, wszyscy, nawet starsze matki z kościoła, stanęli na nogi. Niektórzy wprost płakali, a inni udawali, że nie. Stał razem z nimi, żeby nie wyglądać dziwnie, ale nie odważył się spojrzeć na nią. Prawdziwi mężczyźni na pewno nie płakali.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "The Black Wall Street"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści