Zdruzgotane serce

Prolog

PROLOG

Każdego dnia robimy rzeczy, o których myślimy, że musimy je robić. Tak rzadko zatrzymujemy się, by zakwestionować nasze wybory. Nie dostrzegamy nawet, że decyzja o tym, że "musimy coś zrobić" jest sama w sobie wyborem. Brniemy przez życie, wypisując nasze porażki i wymówki, broniąc każdego wyboru uzasadnieniami wymyślonymi po fakcie. Prawda jest taka, że nigdy nie zastanawiamy się nad konsekwencjami.

Moje wybory miały konsekwencje. Ogromne konsekwencje.

Upadło królestwo. Nie, nie powinienem umniejszać ich wysiłków tylko dlatego, że nie dorównują moim własnym osiągnięciom. Imperium upadło. Ludzie zginęli. Wielu ludzi. Niektórzy zginęli na marginesie, w wyniku moich wyborów. Wielu zginęło z mojej własnej ręki. Wyrywałem dusze z niewinnych ofiar, by przywoływać i wiązać piekielne stworzenia. Demony, tak byś je nazwał.

Robiłem straszne, okropne rzeczy, próbując zrobić coś właściwego.

Szukałem boga uwięzionego w mieczu, Końca Smutku, i znalazłem go.

Udałem się na poszukiwanie starożytnego boga, którego czciłem te wszystkie tysiące lat temu, i znalazłem ją. Miałem wizję przebudowy świata, jak to było kiedyś. Wyrwała mi oczy i zastąpiła tę wizję swoją własną.

Tyle śmierci. Tyle przemocy.

Znajdując wszystko, straciłem jedyną rzecz, która się liczyła.

Zacznę od początku, ale wiedz, że to nie jest początek, tylko mój początek. Wszystko to zaczęło się tysiące lat przed moją historią. Nie zrozumiesz, przynajmniej nie na początku.




Rozdział pierwszy

ROZDZIAŁ JEDEN

Przez wieczność nie byłem niczym innym jak zwierzęcym głodem. Małe żyjątka, pełzające, drgające i śliniące się, karmiły mnie. Chciałem więcej, potrzebowałem więcej. Zawsze więcej. Zakopany w ziemi i kamieniach żywiłem się trawą ponad mną. Kiedy dotarły do mnie korzenie pradawnego drzewa, które rozpoczęło życie tysiąclecia po mojej śmierci, wypiłem również jego życie. Byłem żarłoczny, nienasycony, pożeracz. Wiewiórki i myszy przekraczające mój kruczoczarny grób sztywniały i padały martwe.

Z każdym życiem rosłem.

Krew.

Krew przesiąkła przez ziemię. To było duże życie, jasna iskra istnienia, zraniona i umierająca. Zawaliło się na mnie. Nawet pochowany czułem, jak jego ciężar uderza w ziemię powyżej. Wysysając z niego życie, odzyskałem strzępy tego, czym byłem. Czym byłem.

Obudziłem się, dusząc się w ziemi, krztusząc się brudem i klnąc w szalonej panice. Walczyłem z moim więzieniem. Korzenie zwisały ze mnie, żyły, przez które się żywiłem. Patrzyłem, jak wbijają się w moje ciało i zastanawiałem się, czym jestem.

Samotny wilk stał kilka kroków dalej. Obolały od ciężkiej zimy, jego futro wisiało w strzępach. Obserwował mnie, czekając. Przez chwilę nie mogłem się zdecydować, czy powinienem uciekać, czy spróbować go przegonić, by móc się nim pożywić. Odwróciłem się w jego stronę, a wygłodzona bestia zniknęła wśród drzew.

Nie miałem imienia, nie pamiętałem siebie, a jednak wciąż wydawało mi się to dziwne.

Nagi i brudny, stałem w porannym słońcu. Otaczał mnie krąg martwej trawy o szerokości kilkunastu kroków. Tysiące małych trupów, wyłuskanych i wysuszonych, zaśmiecało ziemię. Przezroczyste skorupy owadów. Kruche ptaki, szkieletowe i puste. Niezliczone szczątki wiewiórek i gryzoni, powykręcane agonią. Niedaleko leżały zwłoki mężczyzny, dawno zgniłe do kości i chrząstek. Miał na sobie zbroję, zbutwiałą skórę i strzępy zardzewiałego łańcucha. Jego gardło było rozerwane. Wyczyszczona ścieżka wśród trupów sugerowała, że został wciągnięty na mój grób. Na skraju martwego kręgu stało prastare drzewo górujące daleko w niebo. Zgnilizna wydrążyła jego pień. Dobry wiatr mógłby je powalić.

Rosa spowiła moje ramiona i tors, jasne klejnoty tęczowego światła. Podziwiałam ich piękno, gdy chłodny wiatr muskał moją skórę. Byłam pusta, naczynie czekające na wypełnienie. Wspomnieniami. Życiem. Śmiercią.

Ziemia pękała pode mną, cienka skorupa brudu wciąż zamrożona po odejściu zimy. Pamiętam radość ze stania w słońcu, z tego jak czuję powietrze, z tego, że życie brzęczy i rechocze wokół mnie. Ptaki latały wśród drzew, goniąc się nawzajem w niekończącej się grze. Byłam niczym, a to nic było piękne. Myślę, że nawet wtedy miałem jakieś wyobrażenie o tym, czym kiedyś byłem i czym muszę się ponownie stać. Gdybym mógł zostać tam na zawsze w tym pustym stanie, zrobiłbym to.

Powinienem.

Kiedy w końcu się ruszyłem, podchodząc do królika, który wyszedł z krzaków, żeby się na mnie gapić, upadłem na kolana. Królik uciekł, a ja rzuciłem się za nim, czołgając się, rozrywając ręce i kolana na ostrych patykach i kamieniach. Szybko stało się jasne, że nigdy nie złapię tego małego zwierzęcia. Leżałem dysząc w brudzie, szczerząc się do nieba.

Głód postawił mnie z powrotem na nogi i boso przemierzałem las, kulejąc i skomląc.

W tamtym czasie kierunek, który wybrałem, wydawał się przypadkowy. Teraz wiem, że podążałem za instynktem zapisanym głęboko w mojej skażonej krwi. Szedłem na południe, zatrzymując się, by zjeść robaki, żuki i sporadycznie rośliny. Potrzebowałem życia. Dużego życia. Byłem zbyt słaby, zbyt wolny, by je złapać.

Gdy słońce zaszło, zwaliłem się na ziemię i spałem, bez snów i niewinnie. Powinno być mi zimno. Ale nie było. Obudziłem się i znalazłem uschnięte zwłoki ślimaków i pijawek na moim ciele. Podniosłem jednego, zmiażdżyłem jego kruchą skorupę, zanim odrzuciłem go na bok.

Czy moje ciało wyssało je z życia?

Szedłem na południe przez dwa dni. Spałem, piłem lodowatą wodę z roztopów zakończonej właśnie zimy i jadłem to, co małe żyjątka napotkały na mojej drodze. Rano trzeciego dnia znalazłem chatę. Była to surowa konstrukcja z patyków i błota. Po raz pierwszy od przebudzenia poznałem inną emocję niż niekończący się głód: Ciekawość.

Futra wisiały rozpięte na patykach wbitych w wydeptane błoto. Pod jedną ścianą piętrzyły się kości i czaszki setek zwierząt. Żółte i pokryte brązowym futrem z przylegającymi pasmami zgniłego mięsa, wyglądały na dobrze ogryzione. Podchodząc bliżej zobaczyłem, że szałas zbudowany jest tak samo z kości jak i z patyków. To był dom śmierci.

Powietrze cuchnęło rozkładającym się ciałem i zjełczałą sierścią.

Narastało we mnie kolejne uczucie: Strach.

Do tej pory zawsze byłem łowcą, zabójcą, pożeraczem istnień. Pragnienie ucieczki pulsowało we mnie, a jeszcze silniejsza była potrzeba zbliżenia się, zobaczenia, kto lub co znajduje się w tej chacie.

Drzwi otworzyły się na skórzanych zawiasach i w obramowaniu z drewna, błota i śmierci stanął stary człowiek, owinięty w futra. Był kościsty, sznury twardych mięśni i żył rozciągały się na kanciastej ramie. Jego skóra była rumiana, różowa, spalona wiatrem.

Podnosząc ramię, zbadałem własne ciało, czarne, ciemniejsze niż noc.

Coś wisiało w jego pięści i rozpoznałem to jako broń. Tam, gdzie moje stopy były zakrwawione i surowe od chodzenia po lesie, jego były zamknięte w twardej skórze.

Chciałem mieć tę broń. Chciałem, żeby moje stopy były ciepłe i chronione. Chciałem jego surową chatę i jego futra.

Chciałem mieć wszystko, co on miał.

Powiedział coś, a ja rzuciłem się na niego, rozbijając się o chatę. Walczyliśmy, dopóki nie rozbiłem jego głowy o kamień wbity w błotnistą podłogę. Raz po raz uderzałem jego czaszką o kamień, aż stał się nieruchomy i wiotki.

Zabrałem wszystko, co posiadał i uczyniłem to moim.

Wszystko.




Rozdział drugi (1)

ROZDZIAŁ DRUGI

W tej chacie mijały lata. Byłem sam i nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym być kimś innym. Pamiętałem przebłyski jakiejś odległej przeszłości i słowa takie jak topór i buty. Znalazłem jego krótki łuk i nauczyłem się nim posługiwać, wyrabiając surowe strzały, gdy ostatnia z nich zniknęła w lesie złożona w zadku jelenia. Podążając śladami starca w błocie, znalazłem jego pułapki. Po przestudiowaniu ich, byłem w stanie je zresetować i zrobić kilka własnych.

Czasami odwiedzały mnie wilki. Pozostawały na drzewach, obserwując z wiedzą. Może rozpoznały innego drapieżnika. Nigdy mnie nie niepokoiły, nie podchodziły bliżej. Przyzwyczaiłem się do uwagi i wkrótce je zignorowałem. Była to mała, niezdrowa paczka, która najwyraźniej desperacko walczyła o przetrwanie. Czasami ich futro zwisało z nich w poszarpanych kępach. Nieważne, jak okropnie wyglądały, nigdy nie zbliżyły się do mnie, nie ukradły mięsa z moich ofiar, nawet gdy zostawiłem je na zewnątrz.

Czas mijał, niezauważony przez pustkę we mnie.

Zabijałem. Jadłem.

Zimy były okrutne i często chodziłem głodny. Każdej wiosny moje pułapki wypełniały się wijącym się życiem, a ja się obżerałem.

Pewnego ranka, gdy siedziałem na zewnątrz, rozkoszując się dotykiem słońca na twarzy, coś się we mnie obudziło. Czułem, że jakaś obecność jest coraz bliżej. Nie wiedziałem, co to jest, ale czułem we krwi, że jest to ważne, że ma coś, czego pragnę.

Wracając do swojej chaty zebrałem siekierę i stanąłem w oczekiwaniu. Wilk przyszedł na skraj linii drzew, by czekać razem ze mną. Obserwował z nieskończoną cierpliwością.

Mijały godziny, zanim z drzew zataczał się nagi młodzieniec. W przeciwieństwie do trapera, którego zabiłem, byliśmy tego samego koloru. Długie zwoje tłustych, niebiesko-czarnych włosów zwisały mu do ramion jak matowe węże. Splątane kosmyki zarostu zamazywały jego rysy. Sięgnęłam po nie, by dotknąć matowego kosmyka rosnącego na mojej własnej brodzie. Moje włosy pasowały do jego, choć swoje związałem z tyłu skórzanym rzemieniem.

Wpatrywał się we mnie, mrugając. Oczy koloru czarnego, osadzone głęboko w zapadniętej i brudnej twarzy, obserwowały mnie. Przysunął się bliżej, nieśmiało jak mały jelonek.

Czekałem, siekiera trzymana za plecami. On coś miał. Wewnątrz niego. To było moje.

Chciałem tego.

Zatrzymując się w odległości kroku, dotknął swojej klatki piersiowej nad sercem, następnie wskazał to samo miejsce na mnie.

Przytaknęłam, rozumiejąc.

"To jest w tobie", powiedziałem, mój głos pękający od nieużywania. "Potrzebuję tego", powiedziałem mu. "Cokolwiek to jest, co jest tam, potrzebuję tego".

Nie wykazywał oznak zrozumienia moich słów.

Powtórzyłam jego gest, dotykając jego klatki piersiowej.

Gdy zerknął w dół, rozłupałem mu czaszkę siekierą. Upadł, twarzą do przodu, na błoto. Musiałem stanąć na jego szyi, by uwolnić ostrze od kości.

Przewróciłem go na plecy, a on mrugał do mnie, drżąc w swoim ciele, jego stopy kopały w małych podrygach, gdy umierał. Widziałem w tych oczach zrozumienie, zrozumienie tego, co mu zrobiłem.

Trzy razy rąbnąłem w jego klatkę piersiową, zanim żebra się rozdzieliły. Za każdym razem mrugał, jego usta otwierały się lekko, jakby walczył, by mówić.

Wbijając w niego palce, rozpłatałem go.

Drań był skórą i kośćmi, a moja dieta na poziomie minimum pozostawiła mnie słabym. Po otwarciu go, wyciągnąłem jego serce z klatki piersiowej, hakując żyły i tętnice moim toporem, aby je uwolnić.

"Zrobiłbyś mi to samo, gdybyś dotarł tu pierwszy" - zażartowałem. Ale on był martwy, puste oczy wpatrzone w bezkresne, błękitne niebo. Mój głos, nieużywany od lat, zadzwonił ostro w moich uszach.

Rozdarłem jego serce zębami, szukając. Znalazłam to, czego szukałam, zakopane głęboko w środku. Maleńki płatek czarnego kamienia ledwie wielkości mojego najmniejszego paznokcia.

"Kim jesteś?" zapytałem trupa. "Co pamiętasz?"

Zamrugałem w zdziwieniu na dziwne pytanie.

Kamień zatopił się w moim ciele. Podążając za tętnicą, przebił się przeze mnie, drążąc drogę do mojego serca. Agonia odebrała mi świat i leżałem krzycząc w błocie.

Obudziłem się, wpatrując się w gwiazdy. Ciało leżało obok mnie, zimne i nieruchome. Krew, którą oblałem się podczas rozszarpywania tego człowieka, zaschła na twardą skorupę. Cuchnąłem śmiercią i morderstwem. Gdzieś wewnątrz mnie, kawałek kamienia, który wyrwałam z jego serca, spotkał się z płatkiem, który już rezydował w moim własnym.

Odwracając głowę, studiowałem jego wiotkie rysy i czarne ciało, i wiedziałem, kim jest.

Ja.

Odepchnąwszy się od krwawego błota, stałem szczerząc się do nocnego nieba.

Wilka już nie było.

"Mam imię" - powiedziałem do gwiazd. Mieniły się i drżały w przerażeniu.

Nie było to wiele, ale było to coś.

Gdy fragment kamienia spotkał się z fragmentem kamienia, pamięć się połączyła. Same w sobie były bez znaczenia, ale razem opowiadały historię, choć z ogromnymi lukami.

"Khraen", powiedziałem, testując brzmienie mojego imienia.

Potrzebowałem więcej. Ile jeszcze odłamków kamienia było tam na zewnątrz? Gdzie one się znajdowały? Kto mi to zrobił? Dlaczego mnie rozerwali i rozproszyli?

Musiałem wiedzieć.

Zataczając się z powrotem do mojej błotnistej chaty, zwaliłem się na śmierdzącą kupę futer, którą nazywałem łóżkiem.

Koszmary przerwały mój sen tej nocy. Śniła mi się kolosalna flota, statki porozrzucane od horyzontu do horyzontu. Stałem na dziobie flagowego okrętu, Habnikaav. Czerwone żagle trzaskały na wietrze. Czerwone szaty. Czerwona zbroja. Czerwony miecz u mego boku.

Byłem krwią.

Wyszli ze słońca. Białe statki. Żagle wybielone surowo i oślepiające. Pozorna czystość. Kłamstwo.

Między flotami wzniosła się ściana wody, elementaliści budzący sam ocean i zwracający go przeciwko mnie. Byli szaleni. Nikt nie mógł mieć nadziei na kontrolowanie żywiołu tak wielkiego i starożytnego jak ocean. Obudzenie go było posunięciem całkowicie desperackim. Ale ich lekkomyślność oznaczała koniec Imperialnej Marynarki Wojennej... nie pamiętam.

Patrzyłem, jak ocean niszczy moje statki. Patrzyłem, jak żywiołaki pękają i tracą kontrolę, i patrzyłem, jak ocean zwraca się przeciwko białej flocie. Teraz się obudził i był wściekły. Następnie oczyściłby pobliskie wybrzeża z obraźliwego życia.




Rozdział drugi (2)

Następnego dnia rano spakowałem swój skromny dobytek. Moje ubrania pochodziły od trapera, którego zabiłem kilka zim temu. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak długo tu byłem. Czas w tej samotnej chacie potrafił się wymykać. Siekierę trapera nosiłem w pętli w moim pasie z linami. Jego krótką łuk i kolekcję surowych strzał przewiesiłem przez ramię. Po włożeniu tego, co pozostało z moich zimowych wędlin do plecaka, niewygodnej konstrukcji z burpy, która również należała do trapera, opuściłem moją cuchnącą chatkę. Stałem w błocie, a na nogach miałem za duże buty trapera. Już się rozpadały, nie przetrwałyby kolejnej zimy. W nocy coś zabrało zwłoki. Prawdopodobnie wilki. Były mile widziane.

Choć od lat była to moja ostoja, myślałem, że już nigdy nie zobaczę tej chaty. Myliłem się. Było tam tyle rzeczy, których nie wiedziałem.

Dziwnie się czułem, pamiętając, że zamordowałem tego nagiego mężczyznę. Rąbanie w czaszkę, jego tępy wzrok zdumienia, siekiera unosząca się i opadająca, rozbryzg krwi, gdy rozłupywałem jego klatkę piersiową.

Jego skóra była czarna, jak moja.

W jakiś sposób był mną. Albo kawałkiem mnie.

To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłem siebie od czasu przebudzenia, samotnego i nagiego, cztery czy pięć lat temu. Gdybym nie znalazł trapera i jego chaty z błota i patyków, bogowie wiedzą, co by się ze mną stało.

Bogowie?

Odrzuciłem tę myśl.

Ta chata, błoto i śmierć były moim światem zbyt długo. Nadszedł czas, by się ruszyć. Miałem imię, a imię oznaczało historię. Choć nie wiedziałem prawie nic, byłem cholernie pewien, że ludzie nie powinni mieć odłamków obsydianu w sercach.

Odwróciwszy się plecami do chaty, ruszyłem w drogę. Po kilkunastu krokach zatrzymałem się.

Wszystko, co znałem, leżało za mną. Cały mój świat. Byłem tam bezpieczny, jeśli nie wygodny. Wiedziałem, gdzie biegały króliki i gdzie rosły dzikie ziemniaki. Znałem strumień, w którym ryby były obfite. Wiedziałem, gdzie są wszystkie martwe i umierające drzewa w promieniu trzech dni marszu. Mógłbym tam zostać na zawsze.

Drżenie strachu wstrząsnęło mną, skrzywiło moje ramiona.

Zawróć. Wróć do domu.

Jakie niebezpieczeństwa czyhają w świecie poza nim? Jak długo byłem martwy? Czy miałem jeszcze żywych wrogów, czy już dawno odeszli? Nie miałem jak się dowiedzieć. Co by się stało, gdyby przyszli i znaleźli mnie ukrywającego się w mojej chacie?

Łzy płynęły swobodnie i były gorące. Moje oczy płonęły.

"Boję się", powiedziałam. Nie wiedziałam nawet, w jakim języku mówię.

Byłam przerażona. Droga przed nami była zbyt duża. Zbyt dziwna, zbyt inna od mojej samotnej chatki.

Spojrzałem na południe. Coś mnie tam ciągnęło.

Jeśli zostanę tutaj, to kim będę? Kudłatym dzikim człowiekiem czekającym na śmierć.

Gdybym odszedł...

Czy pozwoliłbym, aby strach mnie zdefiniował? Czy takim człowiekiem byłem?

Poszedłem na południe.




Rozdział trzeci

ROZDZIAŁ TRZECI

Drugiego dnia skończyłem to, co pozostało z moich wędlin i żyłem z owadów i liści. Czwartego dnia zastrzeliłem królika i zjadłem go na surowo. Ponieważ była to wczesna wiosna, to małe zwierzę było jeszcze zgarbione. Wygłodzony królik jest tysiąc razy lepszy od pulchnej larwy.

Piątego dnia poczułem zapach dymu i gotującego się mięsa.

Mój strach powrócił. Chciałem uciekać i ukryć się. Znajome bezpieczeństwo mojej chaty wołało do mnie: Wracaj do domu, będziesz bezpieczny. Schowaj się tu na zawsze.

Kłamstwa i fałszywe obietnice. Ktoś mnie złamał. Miałem wrogów, potężnych wrogów. Nie wiedziałem kto i gdzie, ale byli tam. Nie będę się płaszczyć.

Nabiłem jedną ze strzał i wkradłem się w zarośla, trzymając się nisko i poruszając powoli. Każdy krok stawiałem ostrożnie. Nie spieszyłem się. Jeśli zajęło mi pół dnia, by dotrzeć do ognia niezauważonym, to w porządku. Przez lata polowałem wystarczająco dużo, by wiedzieć, że skradanie się polega na cierpliwości. Oko często nie potrafiło namierzyć czegoś, co poruszało się wystarczająco wolno. Jeśli było się ostrożnym, chętnym do poświęcenia czasu, można było podkraść się do niemal wszystkiego.

Wiatr był ze mną, niosąc dym obok. Ukrywał mój zapach, przenosząc go z dala od ognia.

Znalazłem młodzieńca, proste ciemne włosy opadające za ramiona. Jego skóra, blady brąz, była ciemniejsza od skóry trapera, ale znacznie jaśniejsza od mojej. Kucał przy ognisku, obracając rożen z trzema nabitymi na pal królikami. Te były grubsze niż ten, którego zabiłem. Patrzyłem, jak tłuszcz kapie do ognia, słyszałem, jak skwierczy. Usta mi łzawiły od tego zapachu. Wbita w ziemię włócznia stała u jego boku. Krótka łuk i kołczan strzał opierały się o włócznię. Długi nóż, zakrzywiony i okrutny, wisiał w miękkiej skórzanej pochwie na jego biodrze. Miał na sobie spodnie z jeleniej skóry i żadnej koszuli. Zgadłem, że ma dwanaście lat.

Jeden chłopiec. Trzy króliki.

Choć byłem pewien, że mógłbym zjeść wszystkie trzy, wątpiłem, by ten młodzieniec zamierzał to zrobić. Musieli być inni.

Czekałem.

Młodzieniec buszował przy ognisku, grzebiąc w nim i dokładając małe gałązki tylko po to, by zobaczyć, jak się palą. Patrzyłem jak podnosi namiot ze skór rozciągniętych na drewnianym stelażu. Namiot był wystarczająco duży dla kilku mężczyzn.

Gdzie oni byli?

Wykorzystałem poranek, by rozejrzeć się po obozie. Nie znalazłem żadnych śladów ani nikogo poza tym samotnym młodzieńcem. Wydawał się nie zaniepokojony i wcale niecierpliwy. Nie dał żadnej wskazówki, że czeka na przybycie innych. Czy to znaczyło, że nie spodziewał się nikogo przez jakiś czas?

Uznając, że wolę zmierzyć się z tym chłopcem niż z grupą nieznanych mi osób, przewiesiłam łuk przez ramię i wymknęłam się zza drzew. Miałem nadzieję, że będzie przyjazny. Albo przynajmniej nie będzie od razu morderczy. Jakimś cudem wiedziałem, że nie ma kamienia w sercu, a ja nie miałem żadnych naglących zapędów, by go zabić. Uznałem jednak, że najlepiej będzie zbliżyć się na tyle, zanim mnie zobaczy, żeby nie mógł mnie zastrzelić ze swojego łuku.

Nie spieszyłem się z podejściem do chłopca, poruszałem się powoli, badając ziemię przed postawieniem każdej stopy, cały czas obserwując go, jak kręci się po obozie. Zagubiony w swoich obowiązkach, nie zauważył mnie.

Kiedy stanęłam o krok od niego, powiedziałam "Cześć", mój głos się łamał.

Byłam gotowa na to, że będzie się kręcił ze zdziwienia. Byłam nawet gotowa na to, że sięgnie po długi nóż wiszący u jego pasa, albo że zacznie krzyczeć, albo zrobi szaleńczy skok w stronę drzew. To, na co nie byłem gotowy, to to, co się stało.

Chłopak rzucił się na mnie, z zębami wyszczerzonymi w dzikim ryku. Wpadł na mnie, przewracając mnie do tyłu. Potykając się, upadłem. Wylądował na mnie, zadając dwa szybkie i mocne ciosy w moje lewe oko. Ta czysta zwierzęca dzikość zaskoczyła mnie, ale zbyt długo sam byłem zwierzęciem, by nie zareagować w ten sposób. Kiedy próbował mnie ponownie uderzyć, złapałem go za ramię i zrzuciłem z siebie. Przetoczył się, wracając na nogi, z wyciągniętym nożem i rzucił się na mnie po raz kolejny. Złapał mnie, gdy próbowałem odzyskać nogi i tarzaliśmy się, warcząc i charcząc, w błocie, walcząc o posiadanie noża.

Był silny jak na chłopca, ale ja miałem nad nim kilka lat przewagi. Pomimo mojego stanu bliskiego głodu, byłem silniejszy.

Walka opuściła go, gdy wbiłem nóż w jego brzuch. Uwolniłem ostrze i stanąłem nad nim, a on skulił się wokół swojej rany, skomląc jak zdziczałe zwierzę.

Byłem jakoś pewien, że to nie jest śmiertelna rana. Jeśli zatamowałbym krwawienie, prawdopodobnie by żył. Przynajmniej zakładając, że infekcja go nie dopadła. Te myśli były dla mnie dziwne, odległe.

Co wtedy? Co jeśli opatrzę jego rany?

W pewnym momencie, ktokolwiek dzielił ten obóz z nim, powróciłby. Czy byliby wdzięczni za to, że dźgnąłem, ale nie zamordowałem chłopca?

To wydawało się mało prawdopodobne. Starałem się spojrzeć na to z ich perspektywy i nie udało mi się. Chłopak mnie zaatakował; sam to na siebie sprowadził.

Czy powinienem zostawić go tutaj, żeby się wykrwawił, skierować się w stronę drzew? Chciałem się ruszyć, kontynuować drogę na południe. Może inni wrócą, zanim on umrze. Mogliby go uratować. Denerwowała mnie myśl o pozostawieniu wroga - nawet rannego dziecka - za sobą. Przynajmniej mógłby wskazać kierunek, w którym się udałem.

Kim ja byłem, że to miało sens?

To był tylko chłopiec, nie miał nawet kilkunastu lat.

Sięgając w dół chwyciłem jego włosy w pięść. Skomlał ze strachu i bólu. Odciągając jego głowę do tyłu podciąłem mu gardło. To nie było inne uczucie niż zabicie królika.

Stojąc nad chłopcem, którego zamieniłem w trupa, zastanawiałem się, kim jestem. Nie chciałem go zabić, ale teraz, gdy to zrobiłem, nie czułem żalu.

"Czy jestem mordercą?"

Czy to dlatego mnie zabili - kimkolwiek byli - i rozsypali kamień z mojego serca?

Klęcząc przy chłopcu, dotknąłem gładkiej skóry jego piersi. Nie było tam żadnego kamienia. Gdybym go rozciął, znalazłbym tylko serce dziecka. Żaden przymus nie poruszył mnie, by rozciąć go szeroko.

Wziąłem jego zakrzywiony nóż i skórzaną pochwę. Chwytając trzy wyplute króliki, uciekłem na południe do lasu jak kojot kradnący wilczą zdobycz.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Zdruzgotane serce"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści