Sekrety nie pozostają zakopane na zawsze.

Prolog (1)

prolog

NOC JEST IDEALNA DLA SZCZURÓW. Płaszcz wysokiej chmury rozprzestrzenił się po niebie, zasłaniając księżyc i gwiazdy, wysysając światło ze świata. Jedynie gogle noktowizyjne - klasy wojskowej - pozwalają na postęp, kierowca ostrożnie porusza się po rozświetlonym krajobrazie, prowadząc starą ciężarówkę między drzewami, których sylwetki widoczne są na tle promienistej ziemi. To jest jak gra wideo, świecąca i hiperrealna, z krawędziami krwawiąca światłem. A jednak to jest życie, bezsprzecznie autentyczne. Tutaj stawka nie jest teoretyczna, tutaj nie ma możliwości odrodzenia się, nie ma drugiej szansy. Jeśli zostaniesz złapany na donosicielstwie, nie ma już powrotu. Być może uda się uniknąć przemocy i sądów, ale wstyd podąży, niczym trędowaty, do innych miasteczek opalowych: Lightning Ridge, White Cliffs, Coober Pedy. Wygnanie nieuniknione, reputacja nie do zniszczenia, upokorzenie nieodwracalne.

Tak więc czterej mężczyźni postępują w milczeniu, szczury zjednoczone przez chciwość i niewypowiedziane potrzeby, przez cichą desperację i podzielone przez wzajemny wstręt do tego, kim są i czym się stali, silnik jest jedynym dźwiękiem. Na szczycie wzniesienia nad odległym końcem pól opalowych, kierowca zwalnia ciężarówkę do zatrzymania. Tak daleko Droga, droga łącząca Zachodnią Grań z miastem, jedyny dostęp, jedyne wyjście, rozpadła się na wiele ścieżek. Zrzucają kakadu, z jego goglami i wojskowym walkie-talkie. Z tego miejsca może spojrzeć na Drogę, która wije się wzdłuż linii grzbietu od Finnigans Gap oddalonego o dziesięć kilometrów. Samo miasto jest ukryte w swoim zagłębieniu, jego aura świeci przez gogle noktowizyjne, ale droga między nimi jest wyraźna. Miasteczko nie jest tak daleko, piętnaście minut, ale na tyle daleko, że może ich zaalarmować przy pierwszym rozbłysku reflektorów, na tyle daleko, że zdążą się wyklarować. A przynajmniej taką mają nadzieję.

Ciężarówka jedzie do przodu, redukując bieg, zwalniając jeszcze bardziej, gdy opuszczają resztki torów, jadąc na przełaj, ostrożność kierowcy bierze górę nad chęcią dotarcia na miejsce, rozpoczęcia pracy. Przez gogle termowizyjne maska ciężarówki jarzy się nieprzyzwoicie jasno, jej ciepło sprawia, że świeci jak latarnia. Wie, że nikt inny tego nie widzi, nikt bez gogli, tylko kakadu na grzbiecie, ale mimo to denerwuje go to. A przecież nie może sobie pozwolić na szybszą jazdę; krajobraz jest zbyt zdradliwy, z odsłoniętymi szybami kopalnianymi i otworami wentylacyjnymi, hałdami muld, powalonymi drzewami i zardzewiałymi częściami maszyn. Od czterech czy pięciu dni nie było deszczu, a mimo to martwi go zalegające błoto, możliwość poślizgu, utraty kontroli. Musi unikać wszelkich błędów. Przebicie opony spowodowałoby, że byliby chwilowo bezbronni; złamanie osi byłoby katastrofalne. W końcu ich cel staje się widoczny, oznaczony przez zaciemnioną karawanę.

Obok kierowcy, przywódca doświadcza pewnego rodzaju spokoju, osiadłego teraz, gdy operacja jest w toku, tego rodzaju spokoju, który zwykł go nawiedzać przed walką. Poprzednie kilka godzin jest gorsze, ukrywa się pod ziemią na własnym jałowym terenie, czekając aż pola opalowe opustoszeją, jego koledzy ratlerzy są nerwowi i zdenerwowani, nie mogą spać, nie mogą mówić, zabronił im pić i brać narkotyki. Czterech mężczyzn, uwięzionych razem, związanych okolicznościami.

Dwieście metrów od szybu kopalnianego zatrzymuje się ciężarówka. Kierowca odcina silnik - obracając się w punkcie bez powrotu - i lider wychodzi. To jego operacja; to on musi podejmować ryzyko. Obserwują kopalnię od jakiegoś tygodnia, z przerwami, w deszczu, w narastającym upale, a jeszcze pilniej w ciągu ostatnich dwóch nocy. Nie widziano Jonasa McGee; ani dziś, ani wczoraj. Informacje muszą być słuszne: wyjechał z miasta, żyje z tego, co udało mu się zdobyć, roztrwonił swoją fortunę. Setki tysięcy dolarów, według plotek. Może nawet miliony. Ale na razie odszedł, nieostrożny w swoim bogactwie, głupi w swoim szczęściu, prawie zasługujący na grabież. Prawie.

Wódz podchodzi do karawany. McGee przebywał tutaj, strzegąc swojego stada przed szczurołapami, tak mówiła winorośl. Ale nie dzisiaj. Nie ma żadnych oznak życia. Jego ciężarówka jest tutaj, co jest niepokojące. Ale jest czarna jak smoła na tle rozżarzonej ziemi, a jej silnik jest zimny. Przywódca podchodzi do karawany, która sama jest czarna, nie rejestruje żadnej sygnatury cieplnej, najwyraźniej pozbawiona życia. Mimo to zdejmuje gogle i umieszcza je ostrożnie w plecaku, operując wyłącznie dotykiem. Wyciąga małą flaszeczkę whisky i, nadal działając na wyczucie, zdejmuje korek, rozlewa trochę na czoło, po czym bierze łyk, wirując wokół ust, zanim go wypluje. To jego przykrywka: że jest pijany i zagubiony. Ledwo wiarygodna, ale miejmy nadzieję, że wystarczająca. Gdyby został odkryty, gdyby Jonas tu był, zacznie śpiewać i kontynuować, wystarczająco głośno, by zaalarmować innych. Ale na razie jest cichy, stoi bez ruchu, mając nadzieję, że jego oczy mogą jeszcze dostosować się do braku światła.

Czekając, nasłuchuje. Noc jest cicha, jakby w oczekiwaniu. Nie ma wiatru, nawet tutaj na grani, nic nie ożywia ciemności, nic nie szeleści liśćmi na nielicznych jarzębinach i gumach. Pies szczeka w oddali, kilometry dalej, podkreślając pustkę. Bez gogli jest tak bardzo ciemno. Tylko tyle może zrobić, żeby dostrzec krawędź furgonetki na tle zachmurzonego nieba. Czuje drogę do drzwi, puka raz, puka ponownie, dźwięk przypomina wystrzały, wstrzymuje oddech, whisky jest ostra na języku. Ale nie ma żadnego dźwięku z furgonetki, żadnej odpowiedzi, żadnego ruchu. Wszystko jest w porządku, McGee zniknął; ostatnie deszcze wstrzymały wydobycie i wyjechał, by cieszyć się swoimi łupami. Przywódca znów oddycha.

Gogle z powrotem założone, rusza w stronę kopalni. Na szczycie szybu wszystko wygląda dobrze: jest przykryty stalową pokrywą, kłódka na swoim miejscu. Dobrze. Nikt nie byłby pod ziemią, gdyby jedyne wyjście było zamknięte. Wyciąga radio, uderza w przycisk trzema długimi kreskami. Wszystko jasne.

Słyszy ogień silnika ciężarówki, patrzy, jak dudni w jego kierunku. Kierowca i trzeci członek załogi, jego porucznik, ściągają plandekę z tyłu, odsłaniając sprzęt. Wszystko jest tam gotowe: elektryczna wciągarka, cicha i skuteczna, wyściełane wiadra, nylonowe liny. Nie ma rozmowy. Znają swoje role: lider zejdzie do kopalni, będzie kopał opale, wydobywał klejnoty ze ścian ręczną koparką, nie ryzykując ciężkich maszyn, których użyłby każdy uczciwy górnik: generatorów diesla i sprężarek powietrza, pomp próżniowych. Tutaj najważniejsze jest ukrycie. Jego zastępca zbierze gruz, zaniesie go na dno szybu i napełni wiadra; kierowca wyciągnie je na powierzchnię, załaduje na tył ciężarówki. Wyruszą na godzinę przed świtem, zbierając po drodze wypatrzenia. Później w ciągu dnia, wydobywając własne roszczenie lidera, ruda zostanie wymieszana z jego. Zabiorą ją do miejsca płukania, oczyszczą, ukryją na widoku, wydobywając opale, bagatelizując swoje odkrycia.



Prolog (2)

Prowadzący sprawdza zamek, z ulgą dostrzega markę. Nie trzeba więc używać piły do metalu, wystarczą nożyce do cięcia śrub. Fortuna w klejnotach, a człowiek nie może się zdobyć na kupienie sobie porządnego zamka. Lider przecina hartowaną stal i podnosi wieko, odwracając je z powrotem na zawiasach. Zbyt łatwe.

Waha się tylko na tyle długo, by upewnić się, że ma to, czego potrzebuje, po czym rusza w dół szybu, o średnicy metra, "trójstopniowego", prosto w dół. Trzyma się stalowej drabiny, wyciągniętej sekcja po sekcji z ramy pokrywy, zwisającej swobodnie, kołyszącej się lekko. Szyb jest jak duch, zamglony i ciemny, emitujący niewiele światła, nawet przy użyciu gogli. Trzydzieści metrów w dół osiąga dno. Zdejmuje plecak i chowa gogle, zastępując je zwykłą latarką, górniczą opaską. Zapala ją, jasność rozbłyskuje w bezruchu kopalni, oświetlając ściany, obudowy stropu rzucając cienie przez zaminowaną pieczarę.

Jest w otwartej przestrzeni, dwuipółmetrowej, więcej niż wystarczającej, by stanąć. Sala balowa. Dach podtrzymują pnie sosnowe o średnicy trzydziestu centymetrów, kora wciąż na swoim miejscu. W jednym z rogów widzi, gdzie te pnie są obciążone, wygięte i zgniecione u góry, gdzie ziemia próbuje się zapaść. Zrzuca to z siebie: możliwość zawalenia się jest najmniejszym zmartwieniem, nawet po deszczu z poprzedniego tygodnia.

Kopalnia jest bardziej uporządkowana niż inne: puste butelki po wodzie są ułożone w stos przy drabinie, gotowe do wyniesienia na powierzchnię. Obok butelek leży sterta drewna, cztery na dwa: nie nowe, ale zjedzone. McGee musiał podpierać dach. Obok drewna jest duża srebrna skrzynka z narzędziami, z odpiętą kłódką. Więcej samozadowolenia. Ostrożnie bada ślady stóp pozostawione w pyle, znajduje najwyższe odciski i zaczyna nimi podążać, pewien, że doprowadzą go do najnowszych wykopalisk, do nowych, lukratywnych odkryć McGee.

W miarę jak postępuje, zapach się nasila. To, co było tylko sugestią, niejasną skazą na dole drabiny, stopniowo staje się natarczywe. Co ten drań knuje? Tak zdesperowany, by zrabować opale, że nie może się zdobyć na zakopanie swojego gówna? Nie, ten smród jest gorszy niż to. Zapach zabitej drogi, zapach wypartych wspomnień. Może jakiś walabia się rozchorował, spadł z jednego z szybów dmuchaw. Nie żeby to go powstrzymało.

Pajęczyny muskają jego twarz. Ignoruje je. Za sobą słyszy słaby szum wciągarki, wiadra uderzające o stalową drabinę w drodze na dół. Jego zastępca musi być już na dole.

Dochodzi do odgrodzonego przejścia, przez wejście do którego przewleczono pomarańczową plastikową taśmę, taką, jakiej używa się przy robotach drogowych. Tunel jest podtrzymywany przez grubo ciosany drewniany szkielet. Jest tam kawałek tektury, wyrwany z kartonu, z jednym słowem: UNSTABLE. Przesuwa się obok niego, obok otworu dmuchawy, wciąż zwisa z niego rura próżniowa, z której McGee wysysał swoje wypełnienie. Musi być coraz bliżej.

Po minięciu otworu, zapach staje się wyraźnie gorszy. Jego żołądek skręca się, a włosy z tyłu głowy stają się czujne. Coś tu jest nie tak. Bardzo źle. Zna ten zapach, z innego czasu, innej ziemi, niekończącej się wojny.

Mija maszynę górniczą, koparkę. Jest już blisko.

I wtedy ją widzi. Widzi go. Jonas McGee, martwe oczy wpatrujące się w niego, coś małego i czarnego wypełzającego z kącika ust. Mężczyzna nie jest po prostu martwy, został ukrzyżowany, przybity do drewnianej ramy, metalowe kolce przebijają jego nadgarstki, czarna krew zlepiła się wokół nich, wiertło do ratraka umieszczone przy jego stopach jak ofiara. Ukrzyżowany. Podobny do Chrystusa: tylko że tutaj twarz nie jest pełna ekstazy, oczy nie są pełne zachwytu.

Przywódca walczy z chęcią wymiotów, odsuwa ją, dyscyplinuje się. Wie, że nie może tu zostawić żadnego śladu. Wciska przycisk radia, trzy krótkie impulsy, a potem kolejne trzy. Ostrzeżenie: wiadomość, żeby szybko się wydostać, żeby się wydostać teraz. Rozgląda się, widzi to, czego potrzebuje. Kawałek luźnego worka. Podnosi wiertło, podejmuje błyskawiczną decyzję: musi to zabrać ze sobą. Nie może zostawić nic, co by wskazywało na szczurów. A potem powoli się wycofuje, używając worka do zatarcia za sobą śladów stóp. Muszą uciec; muszą nigdy tu nie być.




Rozdział pierwszy (1)

rozdział pierwszy

SIERŻANT DETEKTYW IVAN LUCIC SIEDZI Z TYŁU POLAIR Cessny, wpatrując się w okno. Nie ma nic do zobaczenia, tylko niekończąca się równina chmur ciągnąca się aż do zachodniego horyzontu, świecąca na biało pod porannym słońcem. Pod chmurami będzie padał deszcz; lało, kiedy samolot opuścił Sydney, walcząc z kłębiącymi się falami szarości, zanurzając się i walcząc, silniki jęczały wbrew pogodzie. Ale tutaj niebo jest niebieskie i puste, spokojne ponad niekończącą się bielą. Jak pusta kartka, zapraszająca do napisania.

Spogląda na innych. Śledcza z miejsca zbrodni, Carole Nguyen, pracuje wytrwale przy swoim laptopie, stuka, marszczy czoło i znów stuka, zbyt pochłonięta, by zauważyć jego uwagę. Za nią patolog sądowy, Blake Ness, śpi i chrapie, dźwięk harmonizuje z silnikami, zatyczki w uszach, oczy osłonięte starą maską lotniczą. Ivan nie zawraca sobie głowy oglądaniem się za siebie: wie, że miejsce jest puste. Jego szef, detektyw inspektor Morris Montifore, powinien tam być, powinien prowadzić śledztwo, ale zadzwonił w ostatniej chwili i powiedział, że nie może przyjechać. Ivan jest więc zdany na siebie, kierując się w stronę miejsca zbrodni: górnik opalu ukrzyżowany w jakiejś piekielnej dziurze zwanej Finnigans Gap, niedaleko granicy z Queensland, kilometry od jakiegokolwiek miejsca. I to wszystko, co wie. Na lotnisku w Bankstown nie czekało na niego nic: żaden brief, żaden Montifore, żadne wyjaśnienie.

W głowie mu pulsuje, szczątkowy kac spowodowany bardziej brakiem snu niż zbyt dużą ilością alkoholu. Niedzielny poranek i oto jest, obudzony o piątej trzydzieści, wezwany na lotnisko przez Montifore'a, tylko po to, by samemu podjąć się zadania. Niedziela. Powinien leżeć w łóżku, pielęgnując głowę i żałując poniesionych strat. Albo przynajmniej powinien naśladować Blake'a i próbować nadrobić zaległości w spaniu. To będzie długi dzień, wykańczający i konfrontujący. W Finnigans będzie gorąco, prawdopodobnie bardzo gorąco; w styczniu, siedem lub osiemset kilometrów w głąb lądu, to oczywiste. A jednak jego umysł jest niespokojny. W głosie Montifore'a było coś dziwnego, coś niepokojącego. Jeszcze raz próbuje to zidentyfikować, ale im bardziej stara się przypomnieć sobie tę rozmowę, obrócić ją w myślach, tym bardziej staje się ona mglista.

Drugi pilot wraca, by powiedzieć mu, że będą lądować w Dubbo, by na wszelki wypadek zatankować. Mówi, że Finnigans Gap ma lądowisko, ale to wszystko. Żadnego tankowania, wieży kontrolnej, żadnych usług. 'Ale wybrukowany pas startowy' - mówi lotnik z aprobatą w głosie.

Na ziemi w Dubbo deszcz jest łagodniejszą odmianą nadmorskich ulew, miękką i mokrą, lądowanie jest łagodne, w przeciwieństwie do rozdzierającego żołądek startu z Bankstown. Ivan idzie przez asfalt, przez mżawkę, do terminalu handlowego, szukając kofeiny i informacji. Miejsce jest opustoszałe, ale otwarta jest kawiarnia, która przygotowuje się na dzienne loty. Zamawia długą czarną i wcześniej przygotowany rogalik z szynką i serem. Poświęca mu minutę w prasie do kanapek, by nadać trochę ciepła, ale nie na tyle, by roztopić ser. Stuka kartą i przez chwilę jego serce wykonuje podwójne uderzenie. Ale jest w porządku, transakcja jest zatwierdzona: na koncie jest wystarczająco dużo. Zabiera swoje śniadanie do okien z widokiem na pasy startowe. Para backpackerów śpi na podłodze, martwi dla świata. Idzie dalej, znajduje odosobnione miejsce, odstawia gorącą kawę do ostygnięcia i zjada połowę croissanta. Smakuje zaskakująco dobrze; musi być głodny.

Pierwsze co robi, to sprawdza swoje konto bankowe. Jest w porządku. No, nie na czerwono. Sprawdza wypłaty z ostatniej nocy: tylko trzy z nich, trzysta dolców na rzut. Nie jest więc tak źle. W granicach możliwości. Przelewa więcej pieniędzy na drugą stronę z drugiego konta, tego, które ma przeznaczyć na hazard. Wie, że powinien być bardziej zdyscyplinowany, wie, że marnuje zbyt wiele własnych pieniędzy. Potem bierze kolejny kęs, popija kawę i dzwoni do Morrisa Montifore.

'Ivan? Gdzie jesteś?

'Dubbo. Uzupełniam paliwo. Co się stało?

'Zastępca komisarza. Odmówiła Wydziałowi Zabójstw. Byłem w drodze do Bankstown, kiedy zadzwonił do mnie Plodder i powiedział, że muszę zostać w Sydney".

Ivan widzi na płycie ciężarówkę z gazem, która zbliża się do policyjnego samolotu. Spogląda na zegarek. Są na ziemi już piętnaście minut. Patrzy na swojego croissanta, ale głód go opuścił, zastąpiony złym przeczuciem. Zastępca komisarza i detektyw nadinspektor Dereck 'Plodder' Packenham, szef wydziału zabójstw, obaj wstają przed świtem w niedzielę, dzwoniąc do Montifore.

Próbuje to zlekceważyć. 'W takim razie, czy chcesz zdobyć kolejny medal?' Montifore chichocze na to, sucho i bez humoru, śmiech, który tak dobrze zna. Nie, przyjacielu. Myślę, że nasze czasy gongów i chwały należą już do przeszłości.

'Co to znaczy?'

'Oznacza, że jestem badany. Professional Standards.'

'Gówno prawda. Jak to w ogóle możliwe?

Dobre pytanie. Nie mam pojęcia.

'Sorry, nie rozumiem tego,' mówi Ivan.

Ja też nie. Jak dotąd nie powiedziano mi nic oficjalnie. Tylko tylne kanały.

"Przyjaciele na wysokich stanowiskach".

Coś w tym stylu.

Ciężarówka podjechała obok samolotu. Kierowca podłącza przewód paliwowy. Słowa Montifore nie mają sensu dla Ivana. Przez ostatnie pół roku on i jego przełożony byli fetowani: zdjęcia w gazecie, medal za zasługi, nawet podwyżka. Rozwiązali wiele morderstw: trzech sędziów, tajnego policjanta, redaktora gazety, amerykańskiego gangstera, niesławnego tajniaka. A przy okazji pomogli zdemaskować kabałę wpływów i korupcji skupioną wokół prywatnego klubu gastronomicznego; reperkusje trwały miesiącami i wciąż są odczuwalne. Montifore został okrzyknięty przyszłym szefem wydziału zabójstw, a nawet zastępcą komisarza, Lucic starszym sierżantem.

'Co się zmieniło?' pyta.

'Blowback. Zemsta starej gwardii.' Głos Montifore'a jest niezwykle rzeczowy. Mają nam za złe to, że zostaliśmy zhańbieni i umacniają swoje wpływy. Chcą mnie wyrzucić.




Rozdział pierwszy (2)

'Ale jak? Nie zrobiliśmy nic złego. Graliśmy wszystko zgodnie z przepisami.'

'Najlepiej nie mówmy o tym. Nie teraz. Nie wiesz, kto może słuchać.

Człowiek tankujący samolot macha rękami do kogoś przy terminalu, wskazując na tył ciężarówki, jakby był jakiś problem.

'Czy to żart?'

'Nie, nie jest. Zadzwonię jutro, gdy dowiem się czegoś więcej. Powodzenia tam na górze.'

'Czekaj- co możesz mi powiedzieć o tej sprawie?'

Nie dostałeś jeszcze briefu?

Jeszcze nie. Nikt z nas nie otrzymał.

Kto jest z tobą?

Carole Nguyen i Blake Ness.

Nie ma z tobą innego detektywa?

Nie. Chyba dają mi miejscowego.

W Finnigans Gap? Do diabła. Powodzenia z tym.' Montifore znów chichocze, tym samym pełnym ironii dźwiękiem.

Nad ulewą widok jest niezmienny: promienny błękit powyżej, pole bieli poniżej. W końcu chmury zaczynają się strzępić, a potem całkowicie rozpływają, potwierdzając, że samolot rzeczywiście robi postępy. Przed Ivanem rozpościera się ziemia, wielka przestrzeń wnętrza, poza ostatnimi wzgórzami, gdzie ziemia jest płaska i wieczna, zbyt daleko w głąb lądu, by deszcze mogły się utrzymać. Ostatni raz leciał tak daleko w głąb lądu helikopterem PolAir, kilka lat temu, do małego miasteczka o nazwie Riversend w zachodniej Riverinie. Wtedy ziemia była bielusieńka, jałowa i sucha jak kość, w objęciach straszliwej suszy. Teraz jakaś potężna zmiana na Pacyfiku zmieniła orientację i chmury deszczowe powróciły, napływając tydzień po tygodniu, malując równinę różnymi odcieniami zieleni, nawet tak daleko od wybrzeża. Woda rozprzestrzenia się po całym krajobrazie, słońce spogląda na niego z zapór rolniczych i efemerycznych bagien, rzek i strumieni. Przez chwilę to go ujmuje, ta panorama odnowionego życia. Przypomina mu się, z tą powietrzną perspektywą, malarstwo Aborygenów, ziemia z góry, przepojona duchem, pełna ukrytych znaczeń, o niewypowiedzianym znaczeniu. Przez chwilę, magia tego rezonuje w nim, wielkość. Ale tylko na chwilę. Otrząsa się z tej myśli; jest policjantem, a nie filozofem. Jest robota do wykonania. Nie ma nic szczególnego do odczytania w krajobrazie; pomalowanie go na inny kolor nie zmieni jego zasadniczej pustki.

Wraca myślami do swojego zadania. Stara się patrzeć na pozytywy: miał nadzieję wyjść z cienia Montifore'a, poprowadzić własne śledztwo, wyrobić sobie własne nazwisko. Chciałby tylko, żeby miał więcej ostrzeżeń. I więcej środków. W Sydney takie morderstwo przyciągnęłoby cały zespół: do tuzina profesjonalnych i doświadczonych detektywów z wydziału zabójstw, ze wsparciem administracji i ekspertyzą naukową. Zamiast tego jest tylko on, Carole i Blake, z pomocą, jaką Ivan może uzyskać na miejscu - miejmy nadzieję, że ktoś wystarczająco kompetentny do załatwiania spraw i wypełniania papierkowej roboty. Oczekiwanie czegokolwiek więcej, prawdziwego wglądu w sprawę i zapału śledczego, byłoby głupotą. On wie. Zaczął w mundurze, dwa lata spędził w miasteczku w środkowo-zachodniej części stanu: drobne przestępstwa, bójki w pubie i przemoc domowa. Napady na tle seksualnym, wypadki samochodowe i wypadki na quadach. Nie jest to najlepszy materiał dla kryminalistyków. Nie, ta sprawa jest jego i tylko jego; będzie nosił sukces lub ponosił porażki.

Prowadził już wcześniej sprawy, śledztwa w sprawie morderstwa, ale tylko te proste: mąż lub chłopak pokryty krwią, dosłownie lub w przenośni, i przesiąknięty winą. Nienawidzi tych spraw: tak prostych do rozwiązania, tak ponurych, smutnych i tragicznych. Tak marnotrawnych i niepotrzebnych. Życia odebrane niepotrzebnie i bezmyślnie, nie przynoszące nikomu korzyści. Żałosne. Może ta sprawa będzie inna. Wyzwanie, w którym doprowadzenie mordercy do pięt przyniesie satysfakcję i dumę, społeczność będzie chroniona, sprawiedliwość wymierzona. Nic w porównaniu z tym, co on i Montifore osiągnęli zeszłej zimy, ale może wystarczy. Może wystarczy, by zaczął tworzyć własną reputację. Zdaje sobie sprawę, że znajdą się tacy, którzy będą chcieli go zdegradować, zazdroszcząc mu sukcesu, jaki odniósł pracując z Montifore. Gdyby mu się nie udało, może sobie wyobrazić kampanię szeptów: To był Montifore przez cały czas; Lucic był tylko pasażerem.

Jeśli Standardy Zawodowe przyjdą po Morrisa, to może i po niego. Nie pomyślał o tym. Zamiast o chwale, powinien myśleć o tym, żeby nie wychylać się i kryć dupę. Pan wie, że nie może sobie pozwolić na utratę pracy. Nawet zawieszenie byłoby katastrofalne, biorąc pod uwagę jego hazard, biorąc pod uwagę jego brak oszczędności czy majątku. Podwyżka wynagrodzenia dobrze wpłynęła na jego poczucie własnej wartości, ale nie zrobiła nic dla jego konta bankowego: im więcej wpływa, tym więcej wypływa. Zdaje sobie sprawę, że potrzebuje tej sprawy: załatwić ją dobrze, zrobić to zgodnie z przepisami. To jego wielka szansa, ale może przepaść zanim się zorientuje. Może zostać wplątany w przewinienia Montifore'a, nie wiedząc nawet, jakie to przewinienia, nie będąc nawet w Sydney, by się bronić.

Przychodzi mu do głowy nowa myśl: dlaczego morderstwo na odludziu zostało w ogóle przypisane Montifore'owi i jemu samemu? Czy to była pułapka, stara gwardia spiskująca, aby wydostać ich z Sydney, podczas gdy oni będą działać przeciwko Montifore? A może był bardziej łagodny powód: reputacja inspektora, który osiągał wyniki, pozostając jednocześnie politycznie bystrym? Czy w tej sprawie jest coś skomplikowanego lub delikatnego, coś, co wymaga umiejętności Montifore'a? A może szefostwo chciało wysłać wiadomość obu detektywom, żeby nie wywyższali się ponad swoje stanowisko. Czy taki był zamysł: przydzielić im gówniane śledztwo, poza zasięgiem zainteresowania i budżetów mediów? Ale po co ta zmiana planu w ostatniej chwili, po co trzymać Montifore w Sydney? Zastępca komisarza zaangażowany, szef wydziału zabójstw przyzwalający, Professional Standards prowadzący śledztwo. Czy sam Lucic został odsunięty na bok, nawet o tym nie wiedząc, wysłany tak daleko na zachód, że nie ma już znaczenia? Wpatruje się w okno. Nie może znać odpowiedzi na te pytania, ale wie jedno: musi pokazać, że nie jest tylko pomocnikiem Montifore, że jest własnym człowiekiem, z własnymi umiejętnościami. To nie jest okazja, zdaje sobie sprawę, to jest test.

Jego uwagę przykuwa krajobraz. Na wielkiej równinie powstała szczelina, czarna na tle zieleni, jak zakażona rana. Pilot zdaje się traktować to jako wskazówkę; Iwan słyszy, jak silniki zmieniają wysokość obrotów, czuje, że nos zanurza się tak lekko. Kiedy samolot podchodzi bliżej, Ivan widzi, że to kopalnia odkrywkowa, ogromna i głęboka, z ciężarówkami Matchbox, które jeżdżą w tę i z powrotem, obsługując linię gigantycznych koparek i przenośników taśmowych. Kolejka wije się od kopalni, kierując się na wschód do jakiegoś odległego portu. Z tej wysokości wygląda to jak makieta, jakiś zestaw zabawek z pokoju zabaw bogatego dziecka.

Jeszcze kilka minut i samolot zaczyna się obracać. Ivan dostrzega długi grzbiet ciągnący się z zachodu na wschód, skalisty i jałowy, blado brązowy i ciemny ponad zielenią równiny, usiany nielicznymi drzewami, jakby dla podkreślenia braku pokrycia terenu. Gdy samolot krąży wokół niego, tracąc wysokość, widzi małe miasteczko położone w zagłębieniu, w którym grzbiet się obniża. Finnigans Gap, dzielący grzbiet na dwie części. Teraz na zachodzie pojawia się jezioro, rozległe i puste, niemal całkowicie pozbawione wody, ale mieniące się solą, świecące bielą i odcieniami różu, otoczone aureolą ciemnej ziemi, na której nic nie rośnie, co kontrastuje z porośniętą roślinnością ziemią rozciągającą się aż po horyzont. Grzbiet staje się bliższy, bardziej wyraźny, jak gniazdo mrówek: nie widzi mrówek, ale widzi ich nory, stosy gruzu wydobytego przez górników. Teraz widzi lotnisko, położone na równinie, ale mocno przylegające do miasta, pasy startowe w kształcie krzyża: główny asfaltowy pas startowy biegnie ze wschodu na zachód, przecinając pod kątem krótszy pas czerwonego żwiru.

Samolot opada niżej, śmigła zmieniają skok, zbliża się do końcowego podejścia. Jest tam mały budynek, prawdopodobnie terminal, niewiele więcej niż szopa, obok zaparkowany jeden samochód, z napędem na cztery koła. Mam nadzieję, że to jego asystent. Samolot zaczyna buksować w termice, a z okna widzi, jak wilkołak zamiata szyby kopalni za ogrodzeniem lotniska.




Rozdział drugi (1)

rozdział drugi

SIEDZI W SWOIM SAMOCHODZIE Z NAPĘDEM NA CZTERY KOŁA, SILNIK IDZI, KLIMATYZACJA włączona. Na wyświetlaczu pojawia się informacja, że temperatura na zewnątrz wynosi 30 stopni; jest 9:30 rano. Prognoza przewiduje czterdzieści lub więcej. Wspomnienie ostatnich kilku tygodni, wytchnienia od niesezonowych deszczów, zanika. Wciąż pojawiają się doniesienia o burzach i powodziach na wybrzeżu, ale to równie dobrze może być inny kraj. Tutaj fronty minęły, koalicja monsunów i pozostałości cyklonów zniknęła, ziemia jest już sucha, błoto popękało w mozaikę i wraca do pyłu. Minął prawie tydzień, odkąd przestało padać, a lato z beztroską brutalnością ponownie daje o sobie znać. Przez ogrodzenie lotniska, nad pasem startowym, powietrze kipi ciepłem, wyczarowując miraże, zmieniając brud w wodę, a asfalt w niebo. Skanuje niebo: niewiele chmur, żadnego samolotu.

Czuje się czujna, w żaden sposób nie zmęczona po dwugodzinnej kresce z Bourke. Przejechała ją w rekordowym czasie, nie zważając na ograniczenia prędkości, z chęcią dotarcia tutaj, z chęcią bycia pod ręką, kiedy przyjedzie Ivan Lucic, zrobienia dobrego pierwszego wrażenia. Wciąż nie może uwierzyć w swoje szczęście: śledztwo w sprawie morderstwa, oddelegowanie do jednej ze wschodzących gwiazd policji, a tu w Finnigans Gap, miejscu, w którym sama odniosła decydujący o karierze sukces. W jakiś sposób, w tajemniczy sposób, gwiazdy znów się układają. Czuje dreszcz we krwi.

Wraca do telefonu, czyta kolejną relację z gazety, którą wyszukała w Google pod kątem Ivana Lucica, kolejne doniesienie o skandalach, które wciąż wstrząsają Nową Południową Walią, o korupcji na wysokim szczeblu i konspiracji, o morderstwach i skuligrafii. Ten konkretny artykuł ma kilka miesięcy i został napisany przez Martina Scarsdena, dziennikarza, który kierował większością relacji w mediach, ale wymienia Morrisa Montifore'a i Ivana Lucica z imienia i nazwiska, wychwalając ich odwagę i uczciwość, ich profesjonalizm, ich nieustępliwe ściganie winnych. Nie może w to do końca uwierzyć: będzie pracować z Ivanem Lucicem. Teraz widzi go w oddali, czarną kropkę jej przyszłości, samolot PolAir lecący z Dubbo. Jej wzrok przykuwa jakiś ruch: pojawia się człowiek, jakby znikąd. Kierownik lotniska, przemykający przez terminal, ubrany w szlafrok, stringi i trzydniowy wzrost, wyglądający jakby dopiero co wstał z łóżka. Pewnie tak; z pamięci wynika, że w weekendy nie ma żadnych regularnych lotów do i z Finnigans.

Widzi ją i podchodzi do radiowozu. Ona opuszcza szybę, gdy on się zbliża, a ciepła bryza narusza kokon pojazdu. Mężczyzna nie zawraca sobie głowy pozdrowieniem, jakby miał za złe każdy wysiłek związany z tym wtargnięciem w niedzielny poranek. 'Poczekaj aż podjedzie, rekwizyty się zatrzymały. Wtedy podjedź obok samolotu. Nie ma sensu zmuszać ich do chodzenia' - mówi szorstko.

'Na zdrowie', mówi.

Ale mężczyzna już podchodzi do bramy. Odblokowuje ją, otwiera, po czym wraca do swojej kryjówki, nie oglądając się za siebie, półprzytomnie wymiatając muchy.

Samolot nadlatuje, lekko kołysząc się na wietrze, z którego wydobywa się dym, gdy opony dotykają asfaltu. Wysokie obroty silników wzrastają, gdy pilot zmienia siłę ciągu, a następnie zmniejsza je, gdy samolot zwalnia. Samolot zawraca i kołuje w stronę terminalu, zatrzymując się pięćdziesiąt metrów dalej, gdy gaśnie jeden silnik, a potem drugi. Przejeżdża przez bramę, zatrzymuje się obok samolotu, wysiada, jest tam, gdy drzwi się otwierają i rozkłada się zestaw stopni. Pierwszy wychodzi jeden z pilotów, upewniając się, że schody są bezpieczne, a za nim młody mężczyzna, może po trzydziestce, w garniturze w kolorze węgla drzewnego, białej koszuli, bez krawata, z torbą kurierską przewieszoną przez ramię; szczupły mężczyzna o chudej twarzy i gęstych ciemnych włosach. Ivan Lucic, wyglądający mniej pokaźnie niż na zdjęciach on-line. Garniturowy płaszcz trwa, dopóki nie postawi stóp na ziemi, a głowy nie zwróci na chwilę ku niebu, jakby nie wierząc w moc słońca. Musi mieć kapelusz; ta jasna skóra zaraz się spali. Przynajmniej wziął okulary przeciwsłoneczne, drogie okulary. Będzie w nich wyglądał jak kretyn, ale przynajmniej będzie mógł widzieć.

'Witam. Detektyw Constable Narelle Buchanan,' mówi do niego. Mów mi Nell.

'Ivan Lucic. Miło mi cię poznać', mówi, podając rękę z powolną pewnością siebie, przechylając głowę, aby wskazać dwie inne osoby podążające za nim z samolotu. 'To jest Carole Nguyen, śledczy z miejsca zbrodni, i Blake Ness, patolog sądowy. Pomóżcie nam załadować sprzęt, dobrze?".

'Oczywiście.'

Wita się z innymi funkcjonariuszami, pomaga załadować tył Nissana Patrola. Zanim skończą, Lucic jest już spocony.

'Chcesz najpierw zameldować się w motelu?' pyta, gdy wchodzą do pojazdu. 'Clean up? Przebrać się?

'Nie. Jedźmy prosto tam. Ten biedny drań już wystarczająco długo wisi. Po zdjęciu okularów widzi, że jego oczy są lodowato niebieskie, co kontrastuje z jego ciemnymi włosami.

'Jasne,' mówi. Podoba jej się to, jego pilność. I jego szacunek dla zmarłych.

Ciało cuchnie, przecieka, okropna parodia Chrystusa. Ivan Lucic wpatruje się w mężczyznę, byłego mężczyznę, próbując spojrzeć poza to, co oczywiste, zobaczyć poza własnym wstrętem. Twarz przybrała woskową cerę, błyszczącą w ostrym świetle diod. Jedna strona jest odbarwiona, posiniaczona, brzydki kolor, który przez śmierć stał się jeszcze brzydszy. Przed Ivanem Carole Nguyen robi zdjęcia, chroniona przez swój profesjonalizm i jednorazowy kombinezon, lateksowe rękawiczki i maskę na twarz. Podchodzi blisko, żeby uchwycić najdrobniejsze szczegóły rozkładu. Patolog stoi po jednej stronie, w milczeniu, ze zdjętą maską, patrząc jak zahipnotyzowany. Jedyne dźwięki to migawka aparatu i szurające w kurzu plastikowe osłony stóp Carole. Ivan zastanawia się, czy w ogóle odniesie się do jej zdjęć; może w końcu, jeśli i kiedy przygotuje akt oskarżenia. Ale na razie ta scena wbija się w jego siatkówkę, odciskając się w jego umyśle, dodając kolejną do jego upiornego skarbca, kolejne nieusuwalne wspomnienie odebranych żyć, przemocy i niesprawiedliwości. Ciało to łupina; człowiek, który je zamieszkiwał, Jonas McGee, już dawno nie żyje.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Sekrety nie pozostają zakopane na zawsze."

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści