Tego fatalnego lata

Rozdział 1: Fallen Into A Pit Of Ink (1)

----------

ROZDZIAŁ 1

----------

----------

WPADŁ DO STUDNI Z ATRAMENTEM

----------

Benedick Scott był na drodze do wolności lub głębokiej porażki, albo - jeśli zwykły porządek rzeczy się utrzyma - do obu. Dwie skrzynie, spięte taśmą i oznaczone jako przeznaczone do dostarczenia do mieszkania na Manhattanie, stały na końcu jego łóżka. Przy sobie miał tylko maszynę do pisania, przewieszoną przez ramię w zniszczonym futerale. Wypchał walizkę skarpetkami, żeby zamortyzować ewentualne uderzenia, razem z zestawem do golenia, zużytym egzemplarzem Middlemarcha i trzydziestoma czterema stronami napisanej na maszynie przyszłości.

W drugim łóżku jego współlokator chrapał jak kawaleria przejeżdżająca przez most. W zeszłym roku Benedick słyszał jego bezbożną drzemkę trzy drzwi dalej, dlatego w tym roku osobiście poprosił o niego jako współlokatora i został okrzyknięty przez pozostałych chłopców męczennikiem. Po raz ostatni Benedick podniósł swój materac i sięgnął po stary sznur od prześcieradła. Przywiązał ją mocno do słupa łóżka i pozwolił, by wypadła przez otwarte okno.

Na szczęście Chapman Hall znajdował się na tyłach szkolnej posesji, a jego pokój na trzecim piętrze wychodził na słabo utrzymaną ścianę zewnętrzną, daleko od zasięgu profesorskich oczu. Pod cieniem drzewa jaworowego pomarańczowy blask papierosa migotał w i z ciemności, łapiąc krawędź szczęki, a potem opuszek palca w rękawiczce, gdy ktoś schował go, wciąż paląc, za ucho. Benedick chwycił się parapetu.

Ostatnia szansa, powiedział daleki głos; głos, który brzmiał strasznie podobnie do jego ojca. Ostatnia szansa, by pozostać przy tym złoconym losie, który życie uznało za stosowne ci wręczyć.

Benedick sprawdził swój kieszonkowy zegarek. Wpół do trzeciej. Nie za cały burbon we wszystkich wannach na całym Brooklynie. Wyślizgnął się przez okno z łatwością wielokrotnie powtarzanego rytuału i zszedł ręka po ręce, palce wbijając w rowki zużytej cegły. Minął okno drugiego piętra i prawie spadł resztę drogi w dół, gdy usłyszał głos: "Dlaczego mnie to nie dziwi?".

Claude Blaine wychylił się przez swoje okno, ręce skrzyżowane na parapecie. Jego oczy błyszczały w ciemności.

"Wracaj do łóżka, Blaine" - mruknął Benedick, regulując pasek na ramieniu swojego futerału na maszynę do pisania.

"Doszedłem do wniosku, że kiedy nie świętowałeś z resztą z nas, będziesz później przejeżdżał". Claude wziął szybki oddech, spoglądając obok Benedicka na drzewo jaworowe. "Czy to" - zniżył głos, ponownie spotykając oczy Benedicka z komiczną powagą - "bootlegger?".

Benedick westchnął. Claude Blaine był jednym z najlepszych w Akademii Stony Creek, typem ucznia, który błyszczał. Podziwiany przez chłopców i wszystkie dziewczyny szalały za nim. Jego rodzina mieszkała w Londynie, a jego przodkowie byli półkrólami czy coś w tym rodzaju, typem, który zawsze był tylko bogaty, którego bogactwo sięgało tak wielu pokoleń wstecz, że ich kości były praktycznie diamentami. Typ, który Benedick uważał za całkowicie nieinteresujący i prawdopodobnie zaraźliwy.

Kontynuował schodzenie po prowizorycznej linie, nie odpowiadając. Claude nie był przynajmniej donosicielem; w wielu przypadkach, gdy przyłapał Benedicka na przechodzeniu przez jego okno, nigdy nie wypowiedział słowa, które wpędziło by go w kłopoty.

Lina naprężyła się pod wpływem dodatkowego ciężaru i głowa Benedicka zatrzasnęła się w górze. Claude, już ubrany, wspinał się w dół za nim. "Co," szepnął Benedick, "myślisz, że robisz?".

Grill Claude'a wystrzelony w dół na niego zaiskrzył się.

Prześcieradło zaczęło się rozdzierać. Benedick przysiągł i pospieszył w dół, oczyszczając ostatnie okno, ale nie dość szybko. Z żałosnym odgłosem rozdarcia tkanina rozerwała się. Podniósł maszynę do pisania do piersi, by przytulić się ochronnie, gdy upadł i poślizgnął się na pokrytej rosą trawie. Jego plecy uderzyły o ziemię z łomotem rozpłaszczającym płuca.

Claude wylądował na nogach z ledwością potykając się, drania, sznur prześcieradła opadający wokół jego ramion jak modny szalik. Z zadyszanym śmiechem wyszeptał: "Szczęście, że nie byliśmy na szczycie, co?".

Benedick sapał w milczeniu. I był całkiem pewien, że usłyszał stłumiony śmiech z kierunku drzewa. Kiedy złapał oddech, poderwał się na nogi, ignorując oferowaną przez Claude'a rękę.

Claude pochylił się. "Więc, idziemy do speakeasy, czy to..."

Benedick zacisnął dłoń na ustach Claude'a. Jego oczy powędrowały wymownie do okna w odległym rogu, a on sam wykrzywił usta w stronę Winstona. Naczelny chłopak Chapman Hall, bluenos tak suchy jak pustynia w południe, został tam umieszczony właśnie dlatego, że był to najłatwiejszy akademik, z którego można było się wymknąć. Benedick puścił Claude'a i wskazał na drzewo jaworowe. Claude skinął głową.

Dotarli pod szeleszczącymi liśćmi, a Książę oderwał się od ciemności. Na jego widok z Benedicka stoczył się ciężar. Jego twarz była zacieniona, ale Benedick mimo to rozpoznał jego wyraz: Co to za świeży nonsens?

"Witaj", powiedział książę, wyjmując papierosa zza ucha z grzecznym opanowaniem króla. "Kim jesteś?"

Claude pochłonął Prince'a ze zdziwieniem. "Claude Blaine. Kolega z klasy Bena." Wyciągnął rękę.

Prince rzucił krótkie spojrzenie na Benedicka, ze śladowym tylko rozbawieniem na posh akcent Claude'a. Benedick przeczyścił gardło. Musieli zgubić wymyślne spodnie, a w ciemności Prince wycinał niebezpieczną sylwetkę. W zależności od tego, co robił Prince, zanim poderwał Benedicka, mógł mieć nawet ukryty pod marynarką nóż lub broń palną.

Ale Prince mrugnął do Benedicka i uścisnął rękę Claude'a. "Możesz mówić mi Prince".

Benedick olśnił się.

"Książę?" zapytał Claude. "Co za dziwne imię".

"Przezwisko." Książę poprawił go, z zawadiackim uśmiechem. "Pedro Morello, bardziej formalnie".

"Przyznaję, że zastanawiałem się, dokąd Scott wymyka się co drugi tydzień". Czasami bardziej śmiali uczniowie Stony Creek jeździli pociągiem z Brooklynu do podziemnych młynów ginu na Manhattanie: na koktajle, bunt i dziewczyny o białych ramionach i zadziwiającej pojemności papierosów.

Benedick, który niejednokrotnie wspinał się z powrotem do swojego pokoju pachnącego prochem i bimbrem, z jakimś siniakiem lub innym purpurą na skórze i szyderczym uśmieszkiem za przyzwoitość na twarzy, najwyraźniej proponował inny rodzaj przygody. Claude byłby rozczarowany.




Rozdział 1: Fallen Into A Pit Of Ink (2)

Claude kontynuował. "Nikt inny nie odważyłby się w noc przed egzaminem regents-".

"Nie wracam," powiedział Benedick.

Claude spojrzał na niego podejrzliwie.

"Wyślą resztę moich rzeczy do ojca, jak przypuszczam, ale nic mnie to nie obchodzi".

"A co z twoim egzaminem? I ukończeniem studiów? Przegapisz go, a oni nie pozwolą ci go nadrobić, nie z twoim rekordem -".

"To jest pomysł." Głos Benedyka był jak zima.

Ocenił konieczność takiego obrotu sprawy tygodnie temu, podczas śniadania z ojcem. Nie prędzej Benedick posmarował masłem tosty, gdy ojciec powiedział bez uprzedzenia: "Chyba nie zamierzasz tracić więcej czasu na pisanie tych głupich powieści?".

"Tak", odpowiedział Benedick, "naprawdę zamierzam".

Na co jego ojciec jasno przedstawił kilka kwestii: po pierwsze, to nie była praca mężczyzny; po drugie, Benedick miał dwie opcje, które jego ojciec nadal by wspierał i finansował, uniwersytet lub pracę, którą ojciec aprobował (w tej samej spółce akcyjnej, w której pracował); i wreszcie: "Nie jesteś sapką, synu - to ci przyznam - ale jesteś próżny jak dolar. Pewnie, że lubię, gdy ludzie mnie lubią, ale twoje emocje są w środku, a nie w jakiejś flimflamowej historyjce, błagającej o aprobatę. A co z gazetami? The Post, to co innego". Przynajmniej dziennikarstwo miało drabinę, po której można było się wspiąć, co było więcej niż ktokolwiek mógł powiedzieć o jakimś poplamionym atramentem pisarzu powieści groszowych. A może w międzyczasie znajdzie też miłą dziewczynę? Ich pieniądze, choć w żadnym wypadku nie były bez znaczenia, nie miały rodowodu i historii, a dodatkowo splamione były nagłym wyjazdem jego matki do Hollywood.

"Nie wyglądaj tak skandalizująco, Blaine," powiedział Benedick. "W rzeczywistości nie mam nic przeciwko, jeśli powiesz im, że widziałeś mnie uciekającego -".

Światło zamachnęło się w kierunku drzew. Prince chwycił Benedicka i Claude'a za kurtki i zaciągnął ich za pień jaworu.

"Kto tam jest?" zawołał głos.

"Winston" - mruknął Benedick pod nosem; w tym samym momencie Claude wyszeptał: "Teraz jesteśmy w nim".

Palce Benedicka wkopały się w rowki lepkiej wiosennej posoki. Róg obudowy jego maszyny do pisania wcisnął się w jego biodro, gdzie oparł się Claude. Drugi promień światła migotał przez liście.

Prince dopasował czapkę kowbojkę do swojej głowy. Jego oczy tańczyły z radosnym dreszczykiem, jakiego Benedick nie widział od miesięcy. "Lepiej uciekajmy teraz", szepnął, "zanim będzie na tyle blisko, by nas złapać". Potem ruszył, cichy jak jeleń.

Benedick poklepał Claude'a po ramieniu. "Powodzenia", powiedział, i pobiegł.

Był niezaskoczony, ale wciąż zirytowany, słysząc kroki Claude'a wbijające się za nim. "Wypchaj się swoim szczęściem" - wysyczał Claude.

W górze Prince osiągnął szczyt tylnej ściany i zniknął z pola widzenia. Benedick wdrapał się po starej drabinie. "Zatrzymaj się natychmiast, bo każę cię wyrzucić!" Krzyki Winstona goniły po terenie, zbliżając się. Benedick przekoziołkował przez podziurawioną kamienną ścianę, przytrzymał się na bicie i spuścił dziewięć stóp. Claude przeskoczył chwilę później jak olimpijczyk i wylądował z łatwością, stawiając kilka kroków.

Tin Lizzie czekała na poboczu zachwaszczonej polnej drogi. Prince polował przed korbą silnika. Zerknął w górę na Benedicka. "Zajmij się zapłonem, dobrze?"

Benedick pospieszył na miejsce kierowcy. Sięgnął do środka i pociągnął w dół retard iskry, aż tłoki warknęły w głębokie dudnienie.

"Pospiesz się, Blaine," narysował Prince, jakby to było nic, a Claude, szczerząc się jak głupi, wdrapał się na tylne siedzenie.

Benedick przesunął się na stronę pasażera. Prince wsiadł i wrzucił bieg. Ruszyli do przodu, a silnik wyskoczył jak wystrzał. Prince zgasił reflektory, a Benedick wypuścił oddech.

"Czy mam cię zabrać na przód?" zapytał Prince, zerkając z powrotem na Claude'a. "Nie za późno, żeby nie zostać wyrzuconym".

"Och, nie będą," powiedział Claude, z taką bezczelną pewnością siebie, że Prince potrząsnął głową w swoim what-will-the-rich-say-next? wyrazie. Claude pochylił się do przodu, przedramiona skrzyżowane na siedzeniu. "Powiedz, czy idziemy w takim razie do speakeasy?".

"Tylko najlepsze na Long Island," powiedział Prince. Zakasłał. Niższym głosem dodał: "Po szybkim postoju".

"Jakim przystanku?" Benedick zapytał płasko.

"Jak może nie zakładaj swoich najlepszych butów, ale nie trzeba też odmawiać modlitw".

Benedick wpatrywał się w niego.

"Co?" zapytał Prince. "Maskarada jest w tę sobotę. On jest twoim interlokutorem. To nie moja wina."

"Nie będę sprawiał problemów," wtrącił Claude. "Przysięgam, że tak. Powiedz mi tylko jedno: czy będą w to zamieszani gangsterzy?".

Prince pokazał zęby w ostrym uśmiechu. "Skąd wiesz, że nie jestem gangsterem?"

Oczy Claude'a zrobiły się okrągłe. "Jesteś?"

"Nie," powiedział Benedick. "On nie jest. I gdziekolwiek jedziemy, masz zamiar pozostać w tej kupie złomu pojazdu i pilnować mojej maszyny do pisania, jak twoje złote małe życie zależy od tego. A tak przy okazji, gdzie do cholery jest ten samochód, książę? Dlaczego przyjechałeś po mnie w tej spalarni siana?"

"Bardziej podoba mi się Tin Lizzie. Zresztą Hero powiedziała, że ona i Leo potrzebują go, żeby odebrać rano kuzynkę. Jeśli coś się stanie, będą mieli dobry samochód."

Gdyby coś się stało na ich szybkim postoju. Jasne, "Hero ma kuzynkę?" zapytał Benedick.

"Kim jest Hero?" zapytał Claude.

Claude naprawdę nie wyglądał na zmartwionego tym, że w ciemnym wagonie pędzą Bóg wiedział gdzie. Być może Benedick nie był jedynym, który czuł się uduszony w murach Stony Creek.

Dotarli do głównej drogi i dopiero wtedy Prince włączył reflektory i zmienił bieg na szybszy. Akademia Stony Creek była za nimi niczym więcej niż serią ciemnych brył. "Hero Stahr - powiedział Prince do Claude'a - jest gospodynią i ulubienicą Hey Nonny Nonny. Polubisz ją."

Benedick powiedział: "Ona też go polubi, założę się. Szaleje za akcentami." Ona oszalała nad grubymi kieszeniami, raczej, ale to było tylko lekkie podrasowanie w semantyce.

Książę uniósł na niego brew.

Tak? Benedick odwzajemnił spojrzenie. Claude powinien zrekompensować sobie bycie takim wrzodem na tyłku w postaci miłosnej darowizny. "Słuchaj, egzamin na czwartym roku jest dopiero po południu. A może Leo podrzuci go po drodze do Stony Creek? Gdzie jest kuzyn?"




Rozdział 1: Fallen Into A Pit Of Ink (3)

"Północny Manhattan, chyba w pobliżu Inwood".

"Wspaniale. Proszę bardzo, Blaine; nie będziesz musiał nawet nikogo przekupywać." Nie mówiąc już o tym, że była to nieco większa zachęta dla Prince'a, by nie wpadł dziś w kłopoty.

Claude prychnął. "Nie martwiłem się. Ale jeśli nie masz nic przeciwko, gdzie dokładnie idziemy dziś wieczorem?".

"Po pierwsze," powiedział Prince, "wybrzeże".

Rum Row wyglądał jak pływające miasto, linia zardzewiałych frachtowców, parowców i odbudowanych łodzi podwodnych spowitych mgłą. Prince przykucnął na skalistym brzegu Breezy Point, ręce oparł na kolanach, czubki jego uszu przybrały kolor jabłek.

Benedick, cichy i skulony w chłodzie przedświtu, pozostał kilka stóp z tyłu. Obok niego Claude pochylił się i szepnął: "Na co dokładnie czekamy?".

"Ciii." Benedick uciszył go, ale tak naprawdę zastanawiał się nad tym samym. Wycieczki na boki, kiedy Prince go odebrał, nie były rzadkością, ale zwykle były nieco żywsze. Nie było prawie tyle czasu na wpatrywanie się w zalany mgłą horyzont i wątpliwości co do swojej ostatniej, zmieniającej życie decyzji.

Książę zerknął za siebie przez ramię, a jedna strona jego ust uniosła się w tym jego uśmiechu. Benedick nie mógł pojąć źródła jego dobrego nastroju. Książę wstał i z marynarki podał Benedickowi blaszaną kolbę, która po dokładnym powąchaniu okazała się w jednej trzeciej wypełniona płynem, który prawdopodobnie był w jednej trzeciej brandy. W dwóch trzecich flaki i chałwa. Benedick łyknął i skrzywił się z grymasem.

Podał kolbę Claude'owi, który odtrąbił ryczący łyk, zarządzając nim z pięścią uderzoną w pierś. "Cholerny lakier do trumny" - powiedział chrypliwie.

Książę spojrzał na niego; postanowiwszy coś do siebie, wskazał. "To jest linia morska," powiedział. "Dziesięć lub więcej mil na zewnątrz. Minąwszy ją, trunek jest znowu legalny. A więc. To, na co patrzysz, to w zasadzie pływające magazyny z gorzałą".

"I nikt ich nie zatrzymuje?" Claude zapytał.

Prince powiedział: "Na razie nie robią nic złego. Wysyłają nocą rumunnerów, aby ich ładunek dotarł do brzegu, ale mnóstwo z niego ginie. Czasami z powodu sztormów, ale także dlatego, że biegacze wypychają płócienne szynki solą kamienną, którą mogą wyrzucić za burtę, aby zatopić, jeśli złapie ich straż przybrzeżna. Po rozpuszczeniu się soli worek wypłynie z powrotem na powierzchnię i zostanie wyłowiony przez biegaczy, o ile uda im się ich ponownie odnaleźć. Albo czasem zaznaczają prąd i wysyłają skrzynie, by pod wpływem mgły unosiły się do brzegu."

Claude miał niefortunne spojrzenie przygodnego szczeniaka: diabelski umysł i znudzenie przez ostatnie pół godziny. "Rozumiem. A to - czy w takim razie jesteśmy jakimiś rumunami?".

"Na pewno nie jesteście." mruknął Prince. "Ale dla tej sprawy, ja też nie jestem, bo trzymam się brzegu, ale mam obserwatora, który przewija mi dobre miejsca dla zabłąkanych i - patrz tam; zaczynają się w środku".

Na wpół ukryte wśród głazów uczynionych czarnymi przez rozkładający się mech, drewniane skrzynie pojawiły się na grzbietach nadchodzących fal. Prawdopodobnie cztery, które Benedick mógł policzyć, rozrzucone szeroko między sobą, wraz z brązowawymi głowami pływających szynek, wszystkie niesione przez ten sam przypływ.

"Czy to są nasze?" zapytał Benedick.

"Złapcie tę, zanim uderzy!" Prince schylił się i przeciągnął skrzynię przez piasek.

Benedick poszedł za drugą skrzynią i podniósł ją, zanim po raz drugi rozbiła się o głaz. Fala rozbiła się o jego golenie, a lodowata woda przesiąkła przez spodnie, szczypiąc w kostki i przeciekając do butów. Wyszedł z wody. "Zimny-syn-"

Prince wciąż się śmiał. "Mówiłem ci, żebyś nie nosił ładnych butów".

"To nie są moje ładne buty". Nie były to też zużyte buty Prince'a, ale Benedick nie posiadał pary butów roboczych, które pasowałyby do definicji Prince'a. Praca, w jego rodzinie, oznaczała wyglądanie na wypolerowane i gotowe do interesów.

Miała oznaczać raczej.

Był wolny. Nie obchodziły go buty; nie obchodziło go nic z tych rzeczy.

Claude był w wodzie prawie po pas, z ciężkim workiem przewieszonym przez ramię, z drugą ręką wyciągniętą po zgubiony alkohol lub cokolwiek innego, co ocean miał ochotę mu podrzucić.

Benedick podniósł skrzynię dobry jard od brzegu wody. Grzechotanie było znajomym dźwiękiem, nawet jeśli metoda osiągnięcia tego celu nie była. Wytężył wzrok przez mgłę, spodziewając się, że lada chwila rozlegnie się ryk płynącej łodzi, wykrzyczane ostrzeżenie, kliknięcie kurka od pistoletu. To, co zwykle.

Tygodnie temu, kiedy Benedick zapytał Prince'a, jak wygląda ich zaopatrzenie na Maskaradę, Prince odpowiedział: "Prowadzę negocjacje, które pozwolą nam się spłukać, kiedy już wszystko się ułoży".

Czy to była część tych negocjacji? Padlinożercy jak myszołowy?

Bardziej niepokojące było oznaczenie na skrzyniach, pośród napisów FRESH VEGETABLES i ROUTE TRANSPORT - nieznacznie wyglądający czarny znak szablonu. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich Leo nauczył Benedicka, gdy ten zaczął pomagać Prince'owi, był właśnie ten symbol: "Jeśli kiedykolwiek zobaczysz jakąś przesyłkę z tym znakiem, zostaw ją. Nieważne, czy jesteś pewien, że miała być twoja. Odchodzisz. To znak rodziny Genovese, a ja nie chcę, żeby Hej Nonny Nonny została wplątana w tego rodzaju interesy".

Claude mocno osadził dwa worki w ziarnistym piasku przy skrzyni Benedicka. "Myślisz, że im to przeszkadza?" zapytał, jakby słyszał rozmyślania Benedicka. "Do kogokolwiek one należą?"

"Nie będą wiedzieć różnicy." Prince przeciągnął trzecią skrzynię; stuknął o nią butem, żeby oderwać zabłąkany kawałek kelpu. "Z tego, co wiedzą, przepadły w morzu".

Nie było szans, żeby Benedick zauważył znak rodziny Genovese, a Prince nie. Zamiast zapytać wprost, czy Prince obrał sobie za cel ten konkretny transport, Benedick podszedł do pytania z boku: "Kto jest twoim obserwatorem?".

Spojrzenie Księcia było ostre jak cierń. Potem wzruszył ramionami, a kolejny zapalony papieros szybko wetknął w kącik ust. "Nie poznałbyś go. Złapię tego ostatniego; potem uderzmy w drogę. Każdy kolejny nie będzie pasował".

Benedick nic nie powiedział. Kiedy chodziło o bardzo dawno niewidzianych krewnych Prince'a, najlepszym sposobem postępowania było czekanie, zamiast szturchania w środku i tracenia palca.




Rozdział 1: Fallen Into A Pit Of Ink (4)

Wciągnęli w sumie cztery skrzynie i trzy płócienne worki do Modelu T i wcisnęli je wszystkie na tylne siedzenie. Prince śpiewał pod nosem, gdy ładowali, "You back-firin', spark plug foulin' Hunka Tin", tę samą wojenną melodię, którą Leo zawsze serenadował do Tin Lizzie, i która rozgrzewała złą whisky w jelitach Benedicka uczuciem jak w domu. Benedick delikatnie manewrował swoją maszynę do pisania pod deską rozdzielczą, żeby Claude mógł zmieścić się z nimi z przodu.

"Przypuśćmy, że natkniemy się na jakąś policję?" zapytał Claude, gdy oderwali się od wybrzeża na cienką drogę.

"Będziemy trzymać się tylnych ścieżek," powiedział Benedick. "Zresztą na Long Island prawie nie ma patroli".

Co sprawiło, że nagłe pojawienie się za nimi samochodu było tym bardziej szokujące.

"Prince-"

Prince wyrzucił papierosa przez okno. "Widzę ich".

"Widzi kogo?" zapytał Claude.

Silnik jęczał, gdy Prince mocniej nacisnął na pedał gazu. Brak zaskoczenia na jego twarzy nie był pocieszający. Zyskali trochę dystansu, tylko po to, aby skręcić za róg i znaleźć pickupa wystrzeliwującego z chudej tylnej drogi tuż przed nimi. Prince nacisnął hamulce i Model T zatrzymał się, pozostawiając niewiele centymetrów między nimi a łóżkiem ciężarówki. Stojące za nimi skrzynki z alkoholem zagrzechotały i popękały. Benedick wypuścił oddech, ręce oparł na desce rozdzielczej.

Drzwi kierowcy ciężarówki otworzyły się i wyszedł z nich gruby mężczyzna. Jego usta były pełne tego rodzaju brudnych zębów, które sprawiłyby, że nawet szczery uśmiech wyglądałby źle. A jego uśmiech nie był szczery. Na siedzeniu pasażera jarzył się młodszy mężczyzna. "Myślę, że wiesz, dlaczego zatrzymaliśmy cię tego pięknego poranka i dlaczego, kiedy nasze dostawy były o kilka liczników niższe od tego, co zamówiliśmy w tym ostatnim miesiącu, byliśmy skłonni pozwolić na to, aby to się prześlizgnęło." Rozłożył ręce, jakby chcąc zademonstrować hojność, którą zaoferował.

Prince stał nieruchomo; ledwo oddychał.

Mężczyzna zbliżył się o krok do ich samochodu. Pstryknął palcami w rękawiczkach i młody człowiek na miejscu pasażera otworzył drzwi, z automatycznym karabinem w obu rękach. "Więc oto umowa, dzieciaku", powiedział mężczyzna. "Oddasz to, co należy do nas i trzymaj się do cholery z dala od naszych szlaków przybrzeżnych, a my nie powiemy nic więcej. To jest mądry wybór. W przeciwnym razie nauczymy cię, jak dokonywać mądrych wyborów".

"Skrzynie" - szepnął Claude. "Prawda? Możemy je oddać."

Benedick zerknął na Prince'a, którego oczy zwęziły się.

Przepraszam, Claude.

Prince mruknął pod nosem: "Cholerni Włosi". Wykonał wulgarny gest nad kierownicą, po czym szarpnął drążkiem rewersu w miejsce. Benedick mruknął podziękowania do jakiegokolwiek boga, który słuchał, że silnik nie zgasł podczas ich nieplanowanego postoju. Prince wcisnął pedał gazu i cofnęli się.

Za nimi pojawił się kolejny zestaw reflektorów, w kierunku, w którym zmierzali. W swojej nowej wolności Benedick myślał, że nie obchodzi go, co się z nim stanie. Wyglądało na to, że jednak mu zależało. Chciał przynajmniej żyć.

Spoglądając przez ramię, Prince powiedział: "Wyjmij broń spod siedzenia".

Benedick kucnął i znalazł karabin Leo. Broń czuła się niezręcznie w jego rękach. "Daj to tutaj", powiedział Claude. Z karabinem w jednej ręce, wychylił się przez boczne okno, stopę opierając na siedzeniu. Jeden dobrze wymierzony strzał zdjął lewy reflektor samochodu za nimi. "Ha! To jest to, co trzy sezony polowania na lisa daje ci-"

Odpowiedni pocisk rozwalił jedną ze skrzyń z tyłu. Pierwsza paniczna myśl Benedicka dotyczyła jego maszyny do pisania. Prince szarpnął kierownicą i wpadli przez krawędź drogi w chwasty, na tyle mocno, że samochód się przekrzywił i Benedick musiał złapać Claude'a za nogi, żeby nie wypadł.

Tin Lizzie przekoziołkowała kilka jardów poza drogą, opony piszczały, gdy Prince hamował i zmieniał biegi. "Przejmij kierownicę" - powiedział.

Zanim Benedick zdążył zapytać, co na Boga wszechmogącego robi Prince, jego przyjaciel wyleciał za drzwi.

"Upuściłem broń" - zagazował Claude, zapadając się z powrotem w fotel.

Benedick wyprostował szyję i patrzył, w szarości świtu, jak Prince chwyta karabin z ziemi, schyla się na jedno kolano i odkłada broń na ramię. Goniący ich samochód przejechał obok, zdmuchując Prince'owi czapkę. Oddał strzał, który zdjął tylną oponę. Samochód wpadł w poślizg i obrócił się, obaj pasażerowie przeklinali po włosku. Ciężarówka, rycząca w przeciwnym kierunku, zahamowała, kopiąc brud, żeby ich nie uderzyć.

"Mój Boże", powiedział Claude, "on jest przerażający".

To wyrwało Benedicka z zadumy. Wpadł na miejsce kierowcy. Biegi zgrzytały pod wpływem jego niezdarnej zmiany, ale zanim Prince wskoczył przez przeciwległe drzwi, Claude gorączkowo robił miejsce, już ruszali - z drogi.

Kolejny strzał przeleciał przez tylne siedzenie i Benedick instynktownie się uchylił, naciskając pedał, jakby to miało pomóc.

"Uważaj, gdzie jedziesz!" Prince szczeknął, gdy Benedick objechał ich wokół skupiska drzew, gałęzie wczepiły się w bok samochodu. Koła ciężko zniosły wyboje i koleiny, dodatkowo obciążając cenny ładunek.

Wjechali na wzgórze i pędzili w stronę skalistego wybrzeża i czegoś, co wydawało się być małym klifem. Książę wypowiedział ciąg poetyckich przekleństw, ale Benedick zwrócił uwagę tylko na część "przeklęte hamulce!".

Mocno zahamował tuż przed uderzeniem w krawędź, ale i tak przechylili się do przodu. "Och, Boże, och, Boże" - mruknął Claude. Zamiast runąć do oceanu, stoczyli się w dół po stosunkowo mało imponującym zboczu. Prince przyczaił się i złapał za kierownicę. Rzucając w nią całą swoją masę, wgramolił się pod krawędź grzbietu, wąsko omijając skaliste głazy. Silnik zamarł.

Przez kilka sekund siedzieli w ciszy, jedynym dźwiękiem były ich spokojne oddechy. Słońce zerkało nad horyzontem oceanu, kpiąco malowniczo. Benedick ukradkiem rzucił okiem najpierw na Claude'a, potem na Prince'a. Policzki Claude'a miały wysoki kolor, ale poza tym wciąż był wśród żywych i sprawnych. Prince, chłodny jak jazz, dotknął jego włosów. "Cholera. Podobał mi się ten kapelusz".

"To był bardzo dobry kapelusz", Claude zdołał powiedzieć, głos cienki.

Benedick zaśmiał się; nie mógł nic na to poradzić.

"Książę", powiedział, gdy jego mirth zamarł, pocierając bok nosa. Większość butelek rozbiła się, rozlewając swoją zawartość po podłodze Modelu T. "Bądź sportowcem - czyż nie? - i sięgnij pod spód, aby zobaczyć, czy Isabella jest złamana, czy tonie w whisky."

Prince przekręcił się i poczuł pod siedzeniem. "Nic jej nie jest."

"Z jasnej strony", powiedział Claude, "nie będzie nas tu łatwo znaleźć".

"Nie będzie też łatwo zaciągnąć samochód do góry," powiedział Prince. "Ben?" Czekał, aż Benedick spojrzał w poprzek i spotkał jego oczy; spojrzenie Prince'a było przepraszające, poszukujące. "Nic ci nie jest?"

"Tylko jake. Blaine?"

"Bywało gorzej, biorąc pod uwagę wszystkie sprawy".

"W takim razie." Prince obrócił się na jedno kolano, polując wokół ruiny na tylnym siedzeniu. Minutę później Benedick trzymał jednocalowe pozostałości rozbitej butelki whisky; Claude, butelkę ginu, która wyciekła mu na kolana przez długie pęknięcie w górę boku.

"Chłopcy" - powiedział Prince, trzymając w górze uzupełnioną kolbę - "obyśmy doczekali się kolejnego dnia, w którym zostaniemy zastrzeleni. Salut."

"Na zdrowie", powiedział Benedick.

Wypili, a Claude wydał niski dźwięk w gardle. "Jezu." Zakasłał. "Nic dziwnego, że byli zdenerwowani".




Rozdział 2: Lady Disdain Czy jeszcze żyjesz? (1)

----------

ROZDZIAŁ 2

----------

----------

LADY DISDAIN CZY JESZCZE ŻYJESZ?

----------

Beatrice Clark siedziała na swoim pniu, z brodą w dłoni. Słońce było już gorące, nawet w maju, ale odmówiła czekania na ganku malowniczego małego domku przy bramie wjazdowej. Została na samym poboczu drogi, tak daleko od posiadłości, jak tylko było jej wolno. Towarzystwo św. Marii dla krnąbrnych dziewcząt i upadłych młodych kobiet zajmowało samotny skraj parku Inwood Hill, prowadził do niego kręty podjazd, a otaczał go stiukowy kamienny mur. Trudny do przeskalowania, ale kilku dziewczynom udało się to przed wycięciem drzew. Grzbiet wychodził na rzekę Hudson i trzymał nieodwracalne dziewczyny, takie jak Beatrice, poza zasięgiem wzroku szacownych mieszkańców Manhattanu.

Zmęczenie unosiło się w zasięgu ręki jak przykucnięty lis czekający na kurczaka, ale nie poddała się mu. Nie można było się zbytnio rozgościć; na tym polegała sztuczka. Wygodna droga była zwykle tam, gdzie płynął prąd, a Beatrice rzadko znajdowała sobie ochotę, żeby iść w tym kierunku.

Kiedy dyrektorka szkoły panny Nightingale powiedziała jej, że nie ma już pieniędzy na czesne za ostatni semestr, Beatrice była oszołomiona; to wszystko. "Wysłałyśmy kilka zawiadomień do twojego ojca", powiedziała panna Nightingale. "Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi".

Ojczym. Beatrice poprawiła ją mentalnie. "Nie, nie przypuszczam, żebyś otrzymała". Domyślała się, że tak może się stać. Wiedziała, ile wynosił spadek po matce i ile kosztowała szkoła panny Nightingale. Matematyka była jednym z jej najlepszych przedmiotów i od początku zdawała sobie sprawę, że jest trochę za krótka.

Ale tak ciężko pracowała na jego farmie, każdego lata, i płaciła za bilet na pociąg, kiedy tylko pisał i domagał się jej pomocy, nawet wtedy, kiedy dostał ataku podagry tuż przed egzaminami. Kiedy powiedział, że w końcu wyrównają różnicę, o ile ona zrobi to, co do niej należy, założyła, że to prawda.

Uwierzyła w kłamstwo, bo alternatywa była zbyt trudna.

"Oczywiście zorganizujemy pani bezpieczny powrót do Wirginii. I być może", zasugerowała łagodnie panna Nightingale, w obliczu twardego wyrazu Beatrice, "możesz ukończyć swoją szkołę jesienią, jeśli reszta twojego czesnego zostanie opłacona?".

Beatrice przytaknęła; nie pozostało nic innego do zrobienia, jak spakować swoje rzeczy, pozwalając, by pomogła jej włożyć zimowy płaszcz, a jej kufer i walizka zostały przewiezione taksówką na Grand Central Station. I tak ciągnął się prąd. Weszła na chodnik. Spaliny, doprawione zapachem grillowanych kiełbasek, falowały w styczniowym powietrzu. Wpatrywała się w bilet w jedną stronę między opuszkami palców w rękawiczkach. Jeśli teraz opuści miasto, już nigdy nie wróci.

Wściekłe przekleństwo portiera zwróciło jej uwagę. "Jezus Maria", mruknął młody człowiek, po czym zerknął na nią z rumieńcem. "Proszę wybaczyć, panienko, po prostu, co masz w tej rzeczy? Martwe ciało?" Wyciągnął jej kufer z tylnego siedzenia taksówki.

"Części jednego", odpowiedziała Beatrice.

Portier parsknął i przeciągnął kufer przez resztę drogi na wózek bagażowy, choć Beatrice nie żartowała. Zabezpieczył jej walizkę na górze i zapytał: "Dokąd, panienko?".

Beatrice nic nie odpowiedziała.

"Panienko? Który terminal? Jeśli pozwoli mi pani zobaczyć swój bilet, znajdziemy go, bez problemu."

W odpowiedzi Beatrice puściła bilet. Pęd przejeżdżającego samochodu złapał go i zawirował z dala od nich. Wylądował kilka jardów dalej w rynsztoku i został błyskawicznie nasączony tłustą breją.

Portier przeklął. "Cholera! To nie był twój bilet, prawda?".

"Przepraszam, czy mogę to na chwilę zobaczyć?" Beatrice próbowała odepchnąć ręce portiera od wózka bagażowego.

Jego uchwyt zacisnął się wokół żelaznej kierownicy, a on sam zmarszczył brwi. "Po co? Słuchaj, pójdziemy do kasy biletowej i załatwimy ci sortowanie- Ow! Co do cholery?"

Beatrice wężykiem jej buta wokół tylnej części jego pięty, jak ona dała mu twardy pchnięcie w klatce piersiowej, który wysłał go wheeling do tyłu, a następnie toppling nad krawężnikiem.

"Dzięki za pomoc!" zawołała przez ramię i rzuciła swoją wagę w pchanie wózka do przodu. Nabranie rozpędu zajęło jej kilka sekund, ale w grzechoczącym joggingu uderzyła w skrzyżowanie, gdzie ciężarówka z mlekiem prawie ją przeorała. Kierowca przekręcił się i przez okno nazwał ją "głupią babą!", zaciskając pięści.

"Przepraszam!" Beatrice zagazowała, wyciągnęła rękę, ale nie przestawała iść, pchając się pod prąd swojego życia, biegnąc blok za blokiem wyczerpującym, jej oddech mętny w styczniowe popołudnie. Była dość stanowcza wobec siebie, gdy tylko miała ochotę się zatrzymać. Kiedy w końcu się zatrzymała, wściekła, że jej drżące ciało nie może zrobić ani kroku dalej, na wpół zwiędła na schodku budynku mieszkalnego, ale zmusiła się do wstania. Na głos powiedziała: "Stój tu, Beatrice Clark", a po kilku minutach, zadowolona, że znów panuje nad swoim strachem, usiadła na najniższym stopniu.

Oczywiście słońce zaszło i nie minęło wiele czasu, gdy właściciel domu zadzwonił na policję z informacją, że na jego schodku leży drżąca dziewczyna. Zapytana o nazwisko, odmówiła podania go i trafiła do St. Mary's, które było chyba milsze niż cela więzienna, ale nie o wiele.

Lepsze to niż ulice w zimie.

Kiedy już zachowała zdrowy rozsądek i utrzymała farsę posłuszeństwa na tyle długo, by otrzymać przywileje listowne, napisała do panny Mayple, jedynej nauczycielki w Szkole dla Młodych Dam Miss Nightingale, która bardziej dbała o to, by dziewczyna rozumiała zaawansowaną matematykę, niż o to, jak dobrze trzyma skrzyżowane nogi, balansując książką na głowie. Pierwszą najważniejszą sprawą było to, czy Beatrice będzie mogła zdać egzaminy później, jeśli znajdzie pieniądze, i nadal ukończyć szkołę. Po drugie, Beatrice miała wujka. Nazywał się Leonard Stahr. Mieszkał z żoną i córką gdzieś na Long Island, ale to było tak daleko, jak sięgała jej pamięć z dzieciństwa. Rodzony ojciec Beatrice zginął na wojnie, zanim skończyła osiem lat, a jej ojczym nie chciał mieć nic wspólnego z byłymi teściami żony - radykalną, niestosowną bandą, jak sam to określał.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Tego fatalnego lata"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



👉Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści👈