Szansa na odkupienie

Część I: Szew spawu

==========

I

==========

==========

Szew spawu

==========




Rozdział 1

==========

1

==========

Dreszcz przeszedł po nagiej skórze Moniki Halsey, gdy zerknęła w stalowe lustro i chlapnęła wodą na twarz. Monica musiała być dziś w grze. Była bliska zdobycia kwalifikacji dowódcy śmigłowca, a dzisiejszy skok był krytycznym krokiem w tym procesie.

Bo Papa Doc leciał z nią.

Znów zadrżała. Boże, dlaczego tak wysoko ustawili klimatyzację w tym miejscu? Wciągnęła czerwono-czarny podkoszulek - barwy szwadronu - a potem wyciągnęła brązowy kombinezon lotniczy, weszła w nogawki, podciągnęła kombinezon i wsunęła ręce w rękawy.

Tak naprawdę nie nazywał się Papa Doc, oczywiście, tylko Nikos Papadakis, i był maniakiem kontroli i tyranem. Co było niefortunne, bo był też jej dowódcą.

Papa Doc jej nie lubił. Nie wiedziała dlaczego. Prawdopodobnie chodziło o kwestie bezpieczeństwa; jego tata go uderzył, duże dzieci mu dokuczały, albo Bóg wiedział co, ale niezależnie od powodu, był to problem, ponieważ posiadał klucze do królestwa - królestwa w tym przypadku będącego kwalifikacjami HAC Moniki.

Które Papa Doc miał moc, by zdławić.

Zapięła swój kombinezon lotniczy z przodu do połowy mostka, podwinęła rękawy do połowy przedramienia.

Skupiła się na swoim HAC i na tym, co było poza nim.

Wycieczka do Pentagonu, jakieś wysokie stanowisko, może asystentka admirała? Trudna praca do zdobycia, ale warta zachodu. Jeśli będzie się tam świetnie spisywać (a będzie), ludzie z wyższych sfer będą na nią uważać. Następnie O-5, dowódca, a potem O-6: ziemia obiecana. Jako kapitan otworzyłyby się przed nią wszystkie rodzaje stanowisk. Dowodzenie statkiem. Krążownikiem. Nawet lotniskowca. Dlaczego nie? A po kapitanie przyszedł czas na admirała. W marynarce było już wiele kobiet admirałów, nawet jedna pełnoprawna kobieta w randze czterogwiazdkowej. Admirał ich własnej grupy uderzeniowej był kobietą. Wcale nie niemożliwe.

Oczy na nagrodę.

Najważniejsze wydarzenie kształtujące życie Moniki miało miejsce dziesięć lat przed jej narodzinami. W 1983 roku trzydziestodwuletnia astronautka Sally Ride poleciała promem kosmicznym Challenger i została pierwszą amerykańską kobietą w kosmosie. Podczas wycieczki szkolnej w trzeciej klasie do Centrum Kosmicznego w Houston Monica dowiedziała się wszystkiego o Sally Ride, dowiedziała się, że dziewczynki mogą zostać astronautkami i w wieku ośmiu lat zakochała się. Od tego dnia chciała latać bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.

Schyliła się, wsunęła brązowe oxfordy i zaczęła je mocno sznurować.

W gimnazjum dowiedziała się o Karze Hultgreen, pierwszej kobiecie lotniku bojowym marynarki wojennej, i jej ambicje przesunęły się z astronauty na pilota myśliwca. Dowiedziała się też, że USS Abraham Lincoln został pierwszym lotniskowcem Floty Pacyfiku, który włączył kobiety do swojej załogi w 1993 roku, czyli w roku urodzenia Moniki. To właśnie na pokładzie lotniczym Lincolna Hultgreen latała swoim F-14 Tomcat.

Monica jeszcze raz spojrzała na swoje odbicie w wypolerowanej stali. "I oto jesteśmy" - wyszeptała.

USS Abraham Freaking Lincoln.

Rozejrzała się po słabo oświetlonej kajucie. Anne, jedna z jej współlokatorek, leżała z powrotem na swojej łajbie, ze słuchawkami na uszach, mrucząc niezrozumiałe frazy. Anne wsysała kolejny obcy język (tym razem mandaryński) do swojego nienasyconego mózgu. Kris był na służbie, strzelając ze swojego F/A-18 gdzieś tam w górze, w mezopotamskim mroku. Czwarta półka, ta nad Anne, była teraz pusta. Monika zmusiła się, by na niego nie patrzeć. Ten widok wciąż stawiał ją w węźle w żołądku.

Sięgnęła po szczoteczkę do zębów i wycisnęła na niej perłę pasty.

W gimnazjum nauczyła się jeszcze kilku rzeczy. Dowiedziała się o czymś, co nazywano "skandalem Tailhook": osiemdziesiąt trzy kobiety marynarki wojennej napastowane lub molestowane seksualnie. (To zdarzyło się dwa lata przed jej urodzeniem). Że w 1994 roku Kara Hultgreen stała się pierwszą kobietą lotnikiem marynarki wojennej, która zginęła prosto z pokładu Lincolna - i że za katastrofę, w której zginęła, obwiniano "nieprawidłowości" przy kwalifikowaniu jej do lotu, "ze względu na jej płeć".

Za latanie podczas gdy jest kobietą, innymi słowy.

A Sally Ride? Na konferencji prasowej tuż przed tym historycznym pierwszym lotem w '83, reporterzy zapytali ją, czy lot w kosmosie "wpłynie na jej organy rozrodcze" i czy płakała, gdy coś poszło nie tak w pracy.

"Gówno się pali i oszczędza zapałki" - brzmiał komentarz Gram, gdy Monica jej o tym opowiedziała.

Monica miała piętnaście lat, kiedy przeczytała o tej upokarzającej konferencji prasowej, i to był dzień, w którym sformułowała filozofię przewodnią, której trzymała się od tamtej pory.

Nigdy się nie wycofuj.

Spojrzała w lustro, dała swoim włosom kilka szybkich pociągnięć pędzlem i zatrzasnęła wszystko na swoim miejscu opaską do włosów.

Gotowa do walki.




Rozdział 2

==========

2

==========

Otworzyła drzwi do kajuty, schyliła głowę i zaczęła przedzierać się przez labirynt. Nocne światła bezpieczeństwa zapewniały jej tylko wystarczające oświetlenie, by widzieć drogę, a ich słaby czerwony blask nadawał malowanym stalowym korytarzom jeszcze bardziej klaustrofobiczne wrażenie niż zwykle. Kratownica przewodów, odsłonięte rury i przewody przemykały nad głową, jak nitki sieci w legowisku gigantycznego pająka.

Niesamowite, jak cicho było tu w nocy.

Gdyby postawić wszystkie przejścia na statku od końca do końca, Monica słyszała, że rozciągałyby się na ponad dwadzieścia mil. Zapytała kiedyś szefa swojej załogi, jak duży jest lotniskowiec. Opowiedział jej o dwóch braciach, których znał, a którzy byli na tym samym okręcie w tym samym czasie. Od dnia opuszczenia portu do dnia powrotu siedem miesięcy później obaj ani razu nie wpadli na siebie. "To jest właśnie tak duże" - powiedział.

Ponad trzy tysiące załogi statku, plus prawie trzy tysiące więcej ze skrzydłem lotniczym na pokładzie: jakieś sześć tysięcy dusz upakowanych w tym stalowym plastrze miodu. Jak małe miasto złożone na sobie. Słyszała, że członkowie załogi gubią się nawet po tygodniach spędzonych na pokładzie.

Monica nigdy się nie zgubiła, ani razu.

Choć przez pierwsze kilka tygodni często łamała sobie głowę.

Wymykając się przez kolejne drzwi, Monica po raz tysięczny pomyślała o niedogodnościach, jakie niesie ze sobą jej wzrost na Lincolnie. To było jak mieszkanie w hobbickim szałasie, tylko że ten konkretny hobbicki szałas był przeplatany tysiącem wąskich, prawie pionowych stalowych schodów - w mowie marynarki były to "drabiny", nigdy "schody" - i poprzecinany kompaktowymi, kapsułowatymi drzwiami z otworami uniesionymi kilka cali od pokładu, więc trzeba było pamiętać, żeby przejść wysokim krokiem. Spojrzenie w dół, by upewnić się, że minąłeś krawędź i SLAM! Kolejne uderzenie w głowę.

Znowu się uchyliła, potem przez kilka kolejnych drzwi, w dół po dwóch stromych, wąskich drabinach, i do pokoju przygotowań jej eskadry na filiżankę gorącej kawy Black Falcon. Najlepsza kawa na statku.

Krótka odprawa, a potem do stryszku, gdzie ona i inni członkowie załogi założyli swoje nadmuchiwane kamizelki - "float coats" - i białe hełmy lotnicze.

Chwilę później znów była w labiryncie z Papa Doc i dwoma innymi członkami załogi. Po kolejnej stromej drabinie i przez ciężki właz na zewnątrz - gdzie wszyscy się zatrzymali, chwilowo unieruchomieni podmuchem nasyconego ciepła.

Nawet w nocy w Zatoce Perskiej panował upał.

Czwórka stała przez chwilę na stalowym wybiegu, oczy przystosowując się do ciemności, a ciała do gorąca. Patrząc między stopami w ciemność, Monica mogła usłyszeć, jak pięć pięter niżej szumi ocean. Marynarze, którzy skakali stąd z myślą o samobójstwie, mogli mieć nadzieję, że utoną, ale tylko te nieliczne smutne dusze, które przeżyły upadek, spełniły swoje życzenie.

Podążyła za innymi po pięciu stalowych schodach i wyszła na masywny pokład lotniczy Lincolna, gdzie każdy dzień był czwartym lipca.

-

WHAM! Spodziewała się tego, ale i tak dźwięk sprawił, że podskoczyła. Sto jardów od miejsca, w którym stała Monika, jedna z parowych katapult pokładu lotniczego trzasnęła o swój zapas, wysyłając wrzeszczący odrzutowiec z dziobu pokładu w powietrze z szumem i znikając w ciemności.

CRASH! Drugi odrzutowiec uderzył w rufę pokładu po jej prawej stronie, a jego hak ogonowy zahaczył o jedną z czterech lin zabezpieczających rozciągniętych na pokładzie jak pułapki. Lina zatrzeszczała, gdy rozciągnęła się w wydłużoną literę V, spowalniając odrzutowiec ze 150 mil na godzinę do zera w ciągu dwóch sekund, by powstrzymać go przed zjechaniem z ukośnego pasa lądowania.

Okularnicy w zielonych koszulkach rzucili się do przodu, żeby zaklinować i przykuć bestię. Monica znała ich wszystkich po chodzie i gestach, miała zapamiętany fizyczny podpis każdego z nich. Od tych facetów zależało życie jej załogi.

WHAM - kolejny koci strzał, i whoosh - kolejny odrzutowiec zniknął w ciemności.

CRASH! Kolejna 25-tonowa bestia wbiła się w pokład.

Szaleństwo.

Jej starszy brat mówił jej, że kontrast między tym co pod pokładem a tym co na górze jest jak noc i dzień. To nie było nawet zbliżone. Życie pod pokładem było jak życie w stalowej kolonii mrówek. Tutaj wszystko było masą eksplodującego chaosu - ubrani w żółte koszulki "strzelcy" sygnalizujący start odrzutowca swoim misternym baletem; ubrani w białe koszulki "paddles" podający nadlatującym pilotom kawałki skomplikowanych danych falą swoich świecących pałeczek; ubrani w zielone koszulki Marsjanie kłębiący się wszędzie, sprawdzając i dublując każdy aspekt maszynerii przed startem. Ryk odrzutowca, gdy kolejny pilot wcisnął pedał gazu do przodu, wysyłając płomień pękających spalin z powrotem do betonowo-stalowych deflektorów podnoszonych na swoich serwomechanizmach w samą porę, by złapać piekło. Szef lotnictwa na wieży, wszechwiedzący, jego wzmocniony głos dudniący ponad hałasem, kierujący wszystkim jak dobrotliwe Oko Saurona.

I ten zapach! Ta upojna mieszanka spalin z silników Diesla, paliwa lotniczego i słonego powietrza. Za każdym razem, gdy Monika schodziła z wybiegu i wychodziła na pokład, uderzał ją na nowo, jak echo pierwszego pocałunku w szkole średniej. Nie mogła się nim nasycić. Chciałaby móc to zabutelkować.

Startowanie i lądowanie tych odrzutowców było najbardziej niebezpieczną pracą na świecie - i to do Moniki należało zapewnienie siatki bezpieczeństwa. Lincoln miał na pokładzie czterdzieści osiem myśliwców i tylko sześć helikopterów, ale helikoptery zawsze startowały jako pierwsze i lądowały jako ostatnie w każdym cyklu startowym, okrążając prawą burtę okrętu w trzygodzinnych zmianach, tak aby zawsze w powietrzu był przynajmniej jeden helikopter z ratownikiem na pokładzie, ubranym i gotowym do zanurzenia się w drinku w razie awarii samolotu.

Każda eskadra helikopterów miała swoje własne motto. "Jeden zespół, jeden krzyk". "Trenuj, by walczyć, walcz, by wygrać". "Naszym żądłem jest śmierć". Wszystkie te hasła brzmiały dla Moniki bardziej jak te należące do myśliwców odrzutowych. Ale nie Czarnych Sokołów. W dniu, w którym została przydzielona do Sokoła i dowiedziała się, jakie jest ich motto, od razu poczuła się jak w domu.

"Aby inni mogli żyć".

Ich helikopter zbliżał się, wykonując ostatnią pętlę, a kolejny już był w powietrzu, by zająć jego miejsce. Gdy osiadł na lewej krawędzi pokładu przed nimi, Monica pomyślała ponownie, jak bardzo Knighthawk przypomina modliszkę ze swoimi wielkimi oczami w kokpicie.

W sekundach przed startem zawsze sama odmawiała cichą modlitwę.

Niech ją diabli wezmą, jeśli ktokolwiek inny na tej misji straci życie. Nie na jej warcie.




Rozdział 3

==========

3

==========

Para pracowników zajmujących się paliwem w fioletowych koszulkach - "winogrona" - wbiegła z długimi linami, by zatankować ptaka, gdy dwie załogi dokonały gorącej zamiany, Monica i pozostali zapięli się w swoich fotelach, sprawdzając łączność, sprawdzając cyfrowe odczyty.

Jeden z winogron podbiegł do okna pilota i podniósł mały szklany słoik. Świeża próbka paliwa do oględzin. Papa Doc skinął głową: brak widocznych zanieczyszczeń.

Dziś wieczorem wykonywali nieplanowany rejs promem po pasażera w Bahrajnie. Pilot i drugi pilot mieli się zamienić, jeden przejął stery, podczas gdy drugi jechał na pokładzie i pracował przy radiu.

"Halsey. Ja polecę. Ty przejmiesz pałeczkę w drodze powrotnej."

"Yessir." Zwykle formalne "Yessirs" i "Nosirs" były luźne podczas lotu, chyba że pilot był kutasem. Papa Doc był kutasem.

Monica po raz kolejny zastanawiała się, co takiego było w niej, że Papa Doc tak się nią brzydził. Może chodziło o jej wzrost; przy sześciu jeden górowała nad jego pięcioma dziewięcioma.

A może po prostu nie czuł się komfortowo z jej Flying While Female.

"Hotel Sierra dwa zero sześć, Log Cabin, jesteście gotowi do startu, miejsce pierwsze".

"Zrozumiałem, Log Cabin," odpowiedziała Monika. "Hotel Sierra 2 0 6, gotowy do startu".

Od tego momentu dialog był czystą pantomimą: sygnały ręczne i glowsticki od kapitana samolotu w brązowej koszulce na pokładzie przed nimi. Nic nie przypominało skomplikowanego tańca startowego dla odrzutowca - żadnych strzelców w żółtych koszulkach, żadnych trzaskających katapult, żadnych wybuchów z pokładu jak rakieta. Kapitan ich samolotu wskazał wprost na nich - Ready - gdy dwie zielone koszule wyciągnęły kliny pod przednie koła i odjechały z nimi na bok. Rozłożył obie ręce na boki w kształcie litery T, po czym uniósł je prosto nad głowę, powtarzając tę sekwencję kilka razy w serii klapsów nad głową. Lift off.

Papa Doc pociągnął za "kolektyw" (dźwignię ciągu) i Monica poczuła, jak z szeptem podnoszą się, przechylając się na lewą burtę i wyrównując do południowego toru lotu, gdzie przez następną godzinę będą siekać mokre kawałki nocnego powietrza między nimi a ich celem.

Monika wpatrywała się w czarne nic. Sprawdziła wszystkie swoje przyrządy. I znowu w nicość.

Latanie Knighthawkiem było jak przebywanie w jaskini: ciasne zamknięcie, kondensacja kapiąca z rur nad głową, wszystko spowite w cieniu od blasku świateł przyrządów, miarowy, usypiający warkot wirników, który mógł cię uśpić.

Ani słowa od Stickmana, ich chudego ratownika, z tyłu. Ani od Harrisa, szefa załogi.

To była najtrudniejsza część latania, ta, której nigdy nie widziałeś w filmach: monotonia. Długie odcinki pustego czasu, konieczność zachowania ostrości i czujności nawet wtedy, gdy nic się nie dzieje. Przeważnie zżerali czas bezczynnymi rozmowami, choć gdy wszyscy byli na łączach, było to jak rozmowa z głosami w twojej głowie. Na niektórych trasach gadali godzinami, przerywając tylko wtedy, gdy trzeba było potwierdzić procedurę lub porozumieć się z ATC. Ale Papa Doc nie pozwalał na zbytnie gadanie. Na jego warcie, loty nie przypominały siedzenia przy ognisku, a bardziej chodzenie do kościoła. Siedzieć cicho na swoim miejscu, dołączyć do śpiewu, gdy nadszedł czas, a następnie usiąść z powrotem. Yessir.

Monica oderwała swoje myśli od Papy Doca i skupiła się na przyczynie ich lotu: ich pasażer, Navy SEAL z Black Squadron, wchodził na pokład solo, z jakiego powodu żadne z nich nie wiedziało.

Nie obchodziło ich to również, jeśli chodzi o Monikę.

SEALs: Sea Air and Land. Cream of the crop, elita z elity, bla bla bla.

Monika spotkała już kilku SEALs i do każdego z nich zapałała natychmiastową niechęcią. Z tego co widziała, wszyscy byli aroganccy, profanacyjni i pochłonięci sobą. Najwyższe macho - najwyższe dupki.

Gorszy niż Papa Doc?

Nazwijmy to remisem.

Mimowolnie zerknęła w stronę swojego CO, po czym szybko odwróciła wzrok. Boże, mam nadzieję, że nie słyszy moich myśli.

Godzina upłynęła w ciszy.

"Hotel Sierra 2 zero 6, kontrola lotniska Muharraq. Mamy was na wizji, kontynuujcie kurs i utrzymujcie aktualną wysokość do odwołania."

"Dwa zero sześć, zrób to", odpowiedziała Monika.

Przez przednią szybę Knighthawk'a Monica mogła dostrzec ich cel, małe lądowisko, gdzie mieli się spotkać ze swoim gościem SEAL i jego eskortą oficerską.

Wieża w Bahrajnie odezwała się ponownie. "Hotel Sierra dwa zero sześć, macie zgodę na lądowanie".

Gdy ptak opuścił się na asfalt Monica dostrzegła dwóch mężczyzn idących w ich kierunku, oświetlonych światłami pasa startowego.

Nawet z odległości stu stóp miała zero problemów z rozpoznaniem SEAL-a. Był wysoki, umięśniony, potężny, niósł swój w pełni załadowany plecak, jakby ważył nie więcej niż papierowa karta pokładowa. Nie tyle stąpał, co raczej szedł, poruszając się z niebezpieczną gracją, która przywodziła jej na myśl lwy górskie, jakie widywała w domu.

Idealny okaz.

Dupek.

Gdy się zbliżyli, mogła dostrzec oficera w pustynnym kamuflażu, który trzymał się za SEAL-em, niosąc torbę i futerał na broń tego drugiego. Ten mały facet był całkowicie zaćmiony przez SEAL-a, nie tylko o głowę niższy, ale niemal innego gatunku: cienkie, krępe kończyny, koślawe stawy, zbyt duże oczy. Wygląda jak marsupial, pomyślała.

W marynarce wojennej ranga była wszystkim - kto kogo wyprzedził, przewyższył, przetrzymał - a SEALs byli rasą odrębną. Niski, niezręcznie wyglądający oficer mógł technicznie przewyższać wielkiego faceta, ale ten wielki facet przewyższał go pod każdym innym względem. Kontrast był niemal komiczny.

Marsupial, poznaj lwa górskiego.

Stickman wychylił się przez drzwi i krzyknął ponad hałasem wirników. "Jesteśmy tu po szefa Finna".

Marsupial wziął plecak od lwa górskiego, bez słowa wystąpił do przodu i wszedł na pokład helołdu.




Rozdział 4

==========

4

==========

Finn w milczeniu ocenił cztery pozostałe osoby w ptaku, zaczynając od pilota. Wyczuwał, że odnosi się on do swojego pasażera tam z tyłu z pogardą. Zły człowiek. Finn nigdy nie ufał gniewnym mężczyznom. Ten był przeklęty, miał pyzatą twarz, klasyczny grecki nos, oliwkową cerę. Twarz gwiazdy filmowej. Nikt nie powinien urodzić się tak przystojny. Taki dobry wygląd sprawiał, że trudniej było zachować perspektywę.

Finn rozumiał ten typ: jego talenty, jego ograniczenia. Pilot nigdy nie posunąłby się dalej niż tam, gdzie teraz był. Może i był karierowiczem, ale jego trajektoria była ślepą uliczką. Nie dlatego, że jego ego było zbyt duże. Było za małe. Zbyt kruche.

Finn usunął pilota z sonaru swojego umysłu i przeszedł do drugiego pilota.

Coś w Finnie ją zaskoczyło, kiedy po raz pierwszy wsiadł na pokład. Próbowała to ukryć, ale nie miała wprawy w ukrywaniu się. Teraz była na drążku i skupiła się na swoim zadaniu. Powiedziała coś do Movie Star i Finn wyłapał echa teksańskiego akcentu, lekkiego jak twang. Zachodni Teksas, jak przypuszczał. Silny, być może uparty. Ktoś z misją. Nie ma tu ślepych uliczek.

Wysoki, o dobrych rysach. Musiała znieść mnóstwo gówna w drodze do latania w marynarce. Droga oficera lotnictwa marynarki była brutalna. Samo przyjęcie było intensywnym procesem selekcji, nie mówiąc już o przejściu przez całą drogę. Niełatwo było zajść tak daleko. Jeszcze trudniej to zrobić i nie okazać się podłym. Finn odczytał drugiego pilota jako twardego na powierzchni, ale wciąż zielonego. Wyczuwał też smutek tuż pod spodem, jakby żaliła się komuś lub czemuś niedawno.

Szef załogi na siedzeniu obok przerwał jego myśli. "Witamy na pokładzie, szefie". Finn spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.

Młodszy facet, operator awioniki załogi i wyznaczony pływak SAR, uśmiechnął się do niego. Czarny koleś, przedstawiony Finnowi jako "Stickman". Wciąż miał ten błysk nowego faceta. To był dzieciak, który jeszcze nie widział śmierci z bliska.

Finn skinął głową.

Wszyscy mieli swoje zadania do wykonania. Nie widział powodu, żeby się wtrącać czy przeszkadzać.

Przez resztę lotu nie odezwał się ani słowem.

-

Śmigłowiec przeleciał przez niewidzialne korytarze, wślizgując się na lewą burtę lotniskowca, gdy myśliwce eksplodowały z dziobu pokładu i wpadły z krzykiem na rufę, by złapać wielkie liny ograniczające. Finn obserwował przez boczne okno Knighthawka, pochłonięty umiejętnościami tego wszystkiego.

Według Kennedy'ego pokład lotniskowca był jednym gigantycznym karabinem snajperskim o długości trzech i pół boiska piłkarskiego, tyle że zamiast strzelać dziesięciogramowymi pociskami zakończonymi stalą, strzelał do dwudziestopięciotonowych myśliwców, odpalając i przeładowując je w tempie jednego na dwadzieścia pięć sekund. Finn pomyślał o pilotach odrzutowców przypiętych pasami do swoich wielomilionowych maszyn, wystrzeliwanych z pokładu w ciemność jak pociski.

Myśl o zamknięciu w takiej naddźwiękowej stalowej rurze sprawiała, że zaciskały mu się jaja.

Wysoki drugi pilot położył ich ptaka na pokładzie jak pocałunek matki na czaszce dziecka. Była dobra. Zauważył, jak zerka w kierunku pilota, starając się nie wyglądać, jakby to robiła. Sprawdzając, czy nie ma oznak jego aprobaty. Zawodowo, choć nie emocjonalnie. Finn podejrzewał, że emocjonalnie miała w dupie jego aprobatę. I dobrze, bo nigdy nie zamierzała jej uzyskać, nie od niego. Nikt nie był.

Młody pływak SAR zasunął drzwi kabiny. Finn wyszedł za nim i zszedł na gorącą powierzchnię pokładu lotniczego. Szef załogi, Harris, podprowadził go do krawędzi, gdzie po krótkiej metalowej drabince weszli na pomost. Harris wszedł przez właz do wnętrza statku.

Finn zawahał się.

A więc oto był. Wchodził na pokład lotniskowca i był transportowany z powrotem do Stanów.

Zostawiając za sobą swój zespół.

Harris odwrócił się i zobaczył go patrzącego na południe, w kierunku Bahrajnu. "Szefie Finn?" Kiedy SEAL nie odpowiedział, powiedział: "Wszystko w porządku, Szefie?"

Finn spojrzał na drugiego człowieka. Kiwnął głową i wszedł za nim do środka.

Nic nie było w porządku.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Szansa na odkupienie"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści