Miłość nie bierze jeńców

Prolog (1)

PROLOG

L'Ecole de Chardonne

Mont Pèlerin, Jezioro Genewskie, Szwajcaria, 1880 r.

"Czy wiesz, dlaczego wezwałem cię do mojego gabinetu o tak późnej porze, lady Alexandro?". Ręka dyrektora Maurice'a de Marchand zniknęła pod jego imponującym biurkiem przy jej podejściu, ale Aleksandra nie odważyła się zerknąć w dół, by to odnotować.

Nie chciała sobie wyobrażać, czym zajmują się jego ręce, ukryte przed jej wzrokiem.

Poza tym kłamcy patrzą w dół. A kłamcą właśnie miała się stać.

Zawsze nienawidziła tego pokoju. Przesadzony przepych. Damask wszędzie. Rozbite razem w jaskrawych czerwieniach, pomarańczach i kanarkowych żółciach. Nawet o tej godzinie odczuwało się potrzebę zmrużenia oka przed wizualnym natłokiem.

"Nie, sir, nie mam." Przywołała każdą lekcję na temat oszustwa i skruchy, którą otrzymała od hrabiny Mont Claire w ciągu czterech lat i odpowiedziała na bystre spojrzenie dyrektora szkoły z tym, co miała nadzieję, że było czystą niewinnością.

Obiektywnie rozumiała, dlaczego tak wiele dziewcząt w de Chardonne uważa go za przystojnego. Z patrycjuszowskimi kośćmi policzkowymi i kanciastą szczęką, prezentował rodzaj elegancji, jaką można znaleźć w powieściach dla pań. Aleksandra uważała, że jego szyja jest zbyt długa na silnych ramionach, a efekt ten pogłębiał jeszcze mniejszy podbródek.

Jej przyjaciółka Julia zachwycała się kiedyś jego ciemnymi oczami, porównując ich kolor do bogatego, czarnego, chorwackiego stouta. Ale Julia, dawno temu zdecydowała, była nieustannie śmieszna. A jeśli Aleksandra miałaby porównać jego oczy do czegokolwiek, to do tego, czym Jean-Yves, ogrodnik, nawoził swoje orchidee.

Julia oczywiście zapomniała o jego zamiłowaniu do chłostania dłoni dziewczynek, kiedy źle się zachowywały. To nie była dobroć w jego oczach, którą wtedy zauważyła. Ale coś innego. Coś ciemniejszego.

Chciał, żeby się rozpłakały. Zwilżył usta na widok ich łez.

Dłoń De Marchanda ponownie pojawiła się spod biurka, a on sam skroniował palce, opierając końcówki indeksów o wargi. Rękawy jego czarnej szaty dyrektora szkoły opadły na łokcie, gdzie spoczywały na imponującym biurku. Było to biurko, na którym siedziało wielu takich ludzi, przekazywane jak berło i korona każdemu nowemu władcy ich zamku.

Władca czego, dokładnie? Aleksandra z trudem stłumiła przewrócenie oczami. Władca małych dziewczynek? Jakież to żałosne.

"Daj spokój", kpił, jego francuski akcent nadawał jego słowom trefny charakter. "Jesteś chyba najmądrzejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek kształciliśmy w de Chardonne".

Alexandra wyobraziła sobie pokolenia mądrych dziewcząt przed nią lepiej wyszkolonych - lub bardziej skłonnych - do ukrywania swojego intelektu. "Pochlebia mi pan, sir. Ale przyznaję się do czystej niewiedzy, dlaczego zostałam wezwana do pańskiego gabinetu o tak ciemnej godzinie."

Jego powieki opuściły się do sennego odlewu, jego oczy pociemniały do raczej wrogiego bruneta. "Zawsze taki grzeczny," mruknął, układając narzędzia na biurku z dala od swojej osoby. Stos papierów uwięzionych pod marmurowym przyciskiem do papieru wrócił do ich skórzanej teczki. "Taki właściwy i ostrożny". Niezakończone wieczne pióro ustawił po lewej stronie. "Doskonałe oceny. Doskonałe zachowanie." Umieścił swój otwieracz do listów po prawej stronie, w równej odległości od pióra. "Idealna studentka... idealna kobieta".

"Nie jestem jeszcze kobietą." Przypomnienie było konieczne. Chociaż miała ukończyć studia w de Chardonne za kilka dni, w wieku siedemnastu lat była najmłodsza na swoim roku i pozostanie nią jeszcze przez kilka miesięcy. "I jestem całkiem świadoma swoich wad, sir".

W niektóre dni nie potrafiła skupić się na niczym innym.

De Marchand nic nie powiedział; jego spojrzenie sięgało po nią przez całą szerokość biurka, aż Alexandra stała się tak niespokojna, że jej żołądek skrzywił się na myśl o czymś, czego nie mogła do końca zidentyfikować.

Coś niestosownego. Nieskonkretyzowane oczekiwanie, którego powinna była się obawiać.

Zamiast tego, osiadła swoją uwagę na jego włosach, o jagodowym kolorze przemoczonego piasku podczas odpływu. Ciemniejsze od złota, jaśniejsze od brązu. Niepozorny kolor dla tak bezczelnego i potężnego człowieka.

"Czy sądzisz, Lady Aleksandro, że jeśli będziesz doskonała w ciągu dnia, nikt nie zauważy, co robisz w ciemności?".

Palce Aleksandry pieściły się w fałdach jej sukni, oddech wjechał w jej płuca jak kolce zimnej szyny. Dzielnie walczyła z instynktem ucieczki. "Zapewniam pana, że. Jestem ignorantką, jeśli chodzi o to, co pan ma na myśli".

Rozkładając palce na biurku, stał i przez chwilę unosił się nad nią. Złośliwe zwycięstwo zatańczyło na jego rysach. Przeszedł do kredensu obok okna wychodzącego na Jezioro Genewskie. Woskujący księżyc ozłacał góry srebrem, a miasto poniżej konkurowało z własnym metalicznym złotym światłem. "Sprytni ludzie mają najbardziej denerwującą skłonność. Tak wiele czasu spędzają na przecenianiu siebie, że nie doceniają wszystkich innych."

Marszczenie zważyło usta Aleksandry i uszczypnęło skórę pod jej brwiami. "Panie, jeśli zrobiłam coś, co kogoś uraziło, ja -".

"Czy chciałaby pani trochę porto?" De Marchand obrócił się od kredensu sportowo z kryształową karafką o szlifie diamentowym i dwoma pasującymi kieliszkami.

Na jego widok język Aleksandry zmienił się w konsystencję żwiru.

Niecałe dwa lata temu ukradła mu tę samą karafkę, wraz z butelką porto z jego bogatej kolekcji win.

Co oznacza, że... wiedział.

Odkrył jaskinię.

Ecole de Chardonne dla dziewcząt została pierwotnie wbudowana w bok Mont Pèlerin jako sprytny zamek-forteca przez frankijskiego arystokratę w XI wieku. W jej głębi kotłował i ryczał, a podczas nocnych poszukiwań cztery lata wcześniej Aleksandra natknęła się na labiryntowy chodnik, który, gdy odważnie podążała, stawał się mniej korytarzem, a bardziej jaskinią, aż nagle kończył się ścianą z bluszczu i ciernistych krzewów.

Tutaj wraz z najdroższymi przyjaciółkami, Francescą Cavendish i Cecelią Teague, stworzyły przystań dla swojego Stowarzyszenia Czerwonych Łotrów. Czerwonych, bo wszystkie miały włosy w jakimś wariancie takiego odcienia. Łobuzy, bo spędzały każdą chwilę z dala od tak zwanej edukacji damskiej, by uczyć się wszystkiego, co nie jest dozwolone ich płci. Czytały Poe i Dumas, raporty wojenne i rozpustną poezję. Uczyły się łaciny i algebry. Nadały sobie nawet męskie pseudonimy, których używały podczas spotkań towarzyskich i w korespondencji. Frank, Cecil i Alexander.



Prolog (2)

Przez lata stali się zbyt śmiali, zdała sobie sprawę Aleksandra, wpatrując się w karafkę z porto trzymaną w dłoni dyrektora. W swoim dążeniu do odkrywania i cieszenia się męskimi przyjemnościami i rozrywkami, których odmówiono damom, zaczęły od czasu do czasu podkradać coś lub dwa od nielicznych męskich mieszkańców i pracowników de Chardonne. Niewinne rzeczy, myślały. Rzeczy, które nigdy nie zostaną pominięte.

Jak jedna z tuzinów karafek, które posiadał dyrektor szkoły.

"Port nie jest napojem, który oferuje się damie", zaczął. "Ale myślę, że rozwinęłaś smak na zakazane rzeczy, czyż nie?" Niemal tryskająca satysfakcja kapała z de Marchanda, gdy podawał jej kieliszek. "Głód przyjemności dozwolonych tylko mężczyznom".

Oszołomiona Aleksandra nie mogła wymyślić nic innego, jak tylko przyjąć wino białymi, drżącymi palcami. Nie odważyła się wziąć łyka. Nie mogłaby przełknąć, gdyby próbowała.

"Założyłaś, że nikt nie wiedział o twoim małym stowarzyszeniu przez te wszystkie lata?" szydził delikatnie. "Twoje trio rudych. Ten gruby z całym bogactwem i bez tytułu. Pulchna, bezczelna hrabina."

Oburzenie zalało ją przy jego wartościowaniu jej rodaków, wystarczająco, by uwolnić jej język. "Wcale nie uważam tego za sprawiedliwą ocenę-".

"I ciebie," powiedział z nieopanowanym, niemal oskarżycielskim żarem. "Bezbłędna równowaga obu tych cech. Szczupła, ale giętka. Delikatna i pożądana".

Alexandrze kolacja zakręciła się w żołądku.

De Marchand cofnął się za biurko i pociągnął za sobą szufladę.

"To nie jest właściwe, że mówi pan takie rzeczy, sir. Mój ojciec nie doceniłby..."

Widok brzytwy do golenia z perłową rączką wstrzymał jej oddech, a gdy de Marchand zaczął wysuwać kontrabandę, którą ona i jej przyjaciele zdobyli przez lata, dławiące uczucie sparaliżowało ją.

Para szelek, kapelusz, spinki do mankietów, koszule i kilka innych drobiazgów. Nie wszystkie były jego, a wiele z nich było odpadami.

Mimo to.

Nienawidziła, że był w ich jaskini, że zbezcześcił ich sanktuarium swoją odrażającą obecnością. Miała mu za złe, że dotykał rzeczy, które choć nie były jej, stały się skarbami.

Skarby, które Czerwone Łobuzy miały zamiar zwrócić po ukończeniu szkoły.

"Cztery lata." Liczba ta zdawała się robić na nim wrażenie, gdy odmierzonymi, znaczącymi ruchami umieszczał przedmioty w skupisku na krawędzi biurka. "Okradałeś mnie, kiedy nie myślałeś, że ktoś patrzy. Zagłębiałeś się w moje intymne sprawy. Zakazane rzeczy."

Smuga oleistego obrzydzenia przesiąkła przez jej wnętrza, wlokąc się wokół jej trzewi i zaciskając je boleśnie.

Jego głowa zatrzęsła się w ledwie wyczuwalnych ruchach. "Jesteśmy bardziej podobni niż byś sobie wyobrażała, Lady Alexandro. Ja również mam zamiłowanie do rzeczy zakazanych".

Zakazanych.

Tak samo zakazane jak to, co czaiło się w jego wiecznie wpatrzonych w nią ciemnych oczach.

Jego spojrzenie stało się dreszczem na stałe osadzonym w jej kręgosłupie. I ten chłód utrzymywał jej postawę, gdy stała przed nim. To przygotowało jej kończyny do odwrotu.

"Taki mądry," powtórzył. "Ale nie na tyle mądry, by wiedzieć, że cię obserwuję".

"Wiem, że mnie pan obserwuje, sir". Zdawała sobie z tego sprawę, odkąd była zbyt młoda, by rozpoznać tylko to, co migotało w jego oczach. Pragnienie nie tylko zakazane, ale i zbrodnicze. "Więcej niż się wydaje. Więcej niż jest słuszne."

"Nie rozwodźmy się nad tym, co jest dobre, a co złe." Wskazał na jej skradzione dobra. "Obserwowałem cię na tyle, by stwierdzić, że twoje oczy również mnie szukają."

Oddech niedowierzania uciekł jej. "Tylko jak królik szuka orła na niebie".

"Uważasz mnie więc za drapieżnika?"

Oburzenie punktowało w niej. Chciał, żeby się go bała. "Nie myślę o panu, w ogóle, sir".

Jego przystojność przeorganizowała się w świetle ognia w coś niezaprzeczalnie ohydnego. Odrzucił porto z powrotem i ustawił szklankę obok swojej odzyskanej własności.

Alexandra przyznała się do winy. Dała się przyłapać na złodziejstwie. A jednak jego grzechy znacznie przewyższały jej, wiedziała to wewnętrznie, każdą cząstką siebie.

"Co mam zrobić z waszą trójką?" Patrzył na nią z przesadną spekulacją. "Gdybym czuł się nadmiernie ukarany, skontaktowałbym się z policją. Gdybym czuł się okrutny, mógłbym was wydalić."

"Nie!" Alexandra gasped. Jako kobieta, miałaby wystarczająco dużo trudności z przyjęciem na uniwersytet. Jeśli nie przedstawi rekomendacji, na której polegała od de Chardonne, nie będzie miała żadnych szans. "Proszę, sir. To była tylko odrobina nieszkodliwej zabawy. Przepraszam, że zabrałem wasze rzeczy. Chcieliśmy je tylko pożyczyć. Obiecuję zadośćuczynić, jeśli tylko..."

Schylił się, by zebrać coś z kolejnej szuflady biurka, zwijając długi, wąski pasek, którego każda dziewczyna w de Chardonne zaczęła się zarówno bać, jak i nim gardzić. Jego widok po raz kolejny zdusił słowa z jej gardła.

"Po dzisiejszym wieczorze będę pewien, że pozostanę w twoich myślach za każdym razem, gdy zamierzasz się źle zachować".

Aleksandra odstawiła własną szklankę, jej zimne, sztywne palce nie były już w stanie jej unieść, gdy okrążył biurko, by górować nad nią.

Jej nozdrza rozbłysły nienawiścią, ale nie wytrzymała i wyciągnęła do niego dłonie. Nigdy wcześniej nie została uderzona, nie zrobiła nic, co by to uzasadniało. Ale widziała, jak w klasach stosowano pasek wobec niesfornych dziewcząt. Od tygodni obserwowała ich sztywne ruchy.

"To moja wina, Monsieur de Marchand. Proszę mnie ukarać, ale proszę nie mieszać do tego Franceski i Cecelii. To ja jestem podżegaczem. Tylko ja na to zasługuję".

"Tak jak mówisz." Wpatrywał się w jej odwrócone dłonie, wypłukane z koloru i drżące jak skrzydła kolibra.

Podniósł pasek, a ona obróciła głowę w mimowolnym grymasie, przygotowując się na uderzenie.

Uderzenie, które nigdy nie nadeszło.

Wypuszczając oddech, odważyła się spojrzeć na niego i natychmiast tego pożałowała.

Pojęcie zaciemniło jego twarz, gdy opuścił rękę.

"Nie." Wskazał pasek w kierunku biurka. "Nie, dla ciebie kara będzie odpowiednia do zbrodni".




Prolog (3)

Zerknęła na gładką powierzchnię biurka, nierozumiejąc. "Jak to?"

"Pragnęłaś przez te ostatnie cztery lata być traktowana jak chłopcy w le Radon?". Chwycił ją za łokieć, przyciągając ją w stronę biurka. "W takim razie zostaniesz ukarana jak jeden z nich".

"Ja - nie rozumiem."

Jego zęby lśniły brylantową bielą, nawet w słabym świetle ognia. "Pochyl się."

Oczy Aleksandry zerknęły szeroko i zrobiła krok do tyłu, szarpiąc się z jego trzymaniem. Wiedziała dokładnie, gdzie chciał ją uderzyć.

"Nie," wyszeptała, jej umysł szukał wyjścia. Francesca wiedziałaby, co robić. Przynajmniej użyłaby swoich wpływów jako hrabina, aby doprowadzić dyrektora do pięt. Nawet Cecelia mogłaby użyć swojego bogactwa jako dźwigni. Nikt nie śmiał ryzykować utraty dochodów, które zapewniała szkole.

Jaką siłę przebicia miała Alexandra?

"Mój ojciec, hrabia Bentham, nigdy tego nie zniesie." Wbiła pięty w dywan, bez skutku. "Kiedy usłyszy, jak zostałam potraktowana, zrujnuje cię".

De Marchand zbliżył niepokojąco swoją twarz do jej twarzy. "Wszyscy wiedzą, że twój ojciec nie mógłby zrujnować malowanej dziwki, a co dopiero człowieka z moimi wpływami".

Nie dał Alexandrze czasu na rozważenie swoich słów, gdy strzepnął ją na biurko. Silną dłonią między jej łopatkami, przycisnął jej klatkę piersiową do powierzchni.

Wydała okrzyk bólu, gdy ostra krawędź wgryzła się w jej kości biodrowe.

"Rozłóż ramiona," rozkazał.

Tak oszołomiona bólem, tak nieobeznana z brutalnością, Alexandra spełniła polecenie, gładząc palcami po chłodnym mahoniu. Zamykając oczy, policzyła halki pod swoimi ciężkimi spódnicami.

Przynajmniej one złagodziłyby ukłucie paska.

Ze ściśniętym w płucach oddechem, przygotowała się na pierwszy cios.

Zamiast tego poczuła szept zimnego powietrza na grzbietach swoich pończoszonych kolan.

"Nie." Chrypliwy sprzeciw wydarł się z niej po raz kolejny, gdy odchyliła się do tyłu i zrobiła wszystko, by się wykręcić.

Jego ręka zacisnęła się na jej karku, przyciskając ją do biurka z taką siłą, że jej policzek osiadł na ziemi.

Przerażenie przeszywało ją bardziej niż ból. To nie była zwykła kara. Żadna odpłacająca się furia.

W atmosferze wokół nich pulsował prąd czegoś gniewnego, brzydszego. Co zrobiła, że wywołała u niego tak złośliwą reakcję? Jak mogła to cofnąć?

"Proszę." Walcząc o zachowanie spokoju, z trudem uniosła szyję. "Pozwól mi wstać. Robisz mi krzywdę."

"Myślisz, że chłopcy skwierczą i błagają tak ładnie?" Jego pytanie było punktowane twardymi spółgłoskami, jakby wypowiadał je przez zęby.

Jeśli przesunęła oczy na bok, mogła dostrzec jego cień nad sobą.

"Czy ty?"

"JA-JA-" Bezradność skradła jej słowa. Uwolniła ją od wszelkiego rozsądku.

"Nie, Lady Alexandro, oni biorą swoje lizawki". Niepożądane ciepło jego oddechu na jej policzku powinno było ją ostrzec. Ale, będąc niewtajemniczoną w drogi mężczyzn, nigdy nie mogła marzyć, że jego język podąży za nią.

Wilgotna ścieżka, którą zostawił na jej kości policzkowej, wywołała taki wstręt, że nie zdążyła zareagować, zanim jej ręce zaplątały się w warstwy spódnicy i halki, które zarzucił na jej talię.

Oszołomiona, rozpaczliwie próbowała zdecydować, co zrobić. Czy powinna z nim walczyć? Czy powinna krzyczeć, mając nadzieję na obudzenie któregoś z nauczycieli z ich łóżek? Czy oni by ją obronili? Czy wyrzuciliby ją? Czy powinna błagać o jego litość? Czy może poddać się łzom szczypiącym ją w oczy i nos i mieć nadzieję, że złagodzą one jego gniew? Czy powinna poddać się chłoście i mieć to już za sobą?

"Wystarczająco cienkie, aby zobaczyć skarb pod spodem," mruknął, dezorientując ją całkowicie. "Myślę, że je założę".

Jej zmącone paniką myśli dopiero przetworzyły, że odnosił się do jej białych merynosowych szuflad, gdy pierwszy cios uderzył w jej czuły tył.

Gdyby użył paska, być może pozostałaby uległa. W imię zasłużonej kary. Dla ochrony jej przyszłych celów i jej bliskich przyjaciół.

Przyjęłaby swoje lanie jak mężczyzna.

Ale siniejący odcisk jego palców na jej plecach - dźwięk ciała o jej, ból, absolutna degradacja - wywołał gwałtowną reakcję, do której nie uważała się za zdolną.

Zdołał wymierzyć jeszcze trzy ciosy, zanim jej szamotanina stała się zbyt dzika, by mógł ją ujarzmić jedną ręką.

Użył wtedy swojego ciała, by przypiąć ją do biurka. Uformował je do jej. Tors do torsu, biodro do biodra.

"Bądź spokojna," panted, jego serpentynowy głos grubszy niż wcześniej. "Albo nie będę odpowiedzialny za to, do czego mnie doprowadzasz".

"Będziesz odpowiedzialny," wysyczała. "Upewnię się, że prawo pociągnie cię do odpowiedzialności".

Jego przerażający śmiech wypełnił pokój. "Jak myślisz, komu uwierzą, Lady Alexandro? Szanowanej dyrektorce, której rodzina kształciła starożytnych królów, czy rozpieszczonej małej złodziejce, wysuwającej niestworzone roszczenia, by ratować swoją reputację?"

Jego pytanie dało jej chwilę przerwy.

Kto, w rzeczy samej? W Anglii była szlachtą. Ale tutaj, tak daleko od domu ... jaką władzę posiadała?

"Puść mnie." Miała to na myśli jako żądanie, ale uciekło jako błaganie. "Zrób to, albo cię zrujnuję".

"Nie, jeśli najpierw ja zrujnuję ciebie," warknął jej do ucha, wbijając ją boleśnie swoim ciałem w biurko.

Kształt tego, co czuła wobec swoich pleców, wstrzyknął w jej żyły nowe przerażenie. Większa siła. Więcej przekonania.

Stała się dziką istotą, bujając się i prężąc przed jego solidną siłą. Szaleńcze dźwięki, które miały zawierać słowa, wyrwały się z niej. Chciała nakazać mu, by przestał. Potem próbowała błagać. Ale ku jej wiecznej irytacji, dźwięki, które wydobywały się z niej, zdawały się zawierać tylko różne formy słowa "nie".

Powiedziała je we wszystkich językach, jakie znała.

Wykrzyczała je, gdy sięgnął między nimi, by chwycić za spodnie.

"Walcz ze mną ile chcesz," oddychał jej do ucha, gdy znalazł wygodny otwór w jej szufladach. "To nie potrwa długo".




Prolog (4)

I tak się nie stało.

Aleksandra obserwowała, jak jej rytmiczne oddechy rozchodzą się po lakierowanym drewnie biurka w postaci ulotnych oparów.

Znikały z każdym bolesnym wdechem.

Może mogłaby po prostu przestać oddychać.

To nie potrwa długo.

Nie musiało.

Czas, pomyślała, nie miał większego znaczenia. Wystarczyła chwila, by stracić wszystko. Dziewictwo. Godność. Zdolność do zaufania. By kiedykolwiek znów poczuć się bezpiecznie.

Zdrowy rozsądek.

Siebie samego.

Jej oczy przeskanowały przestrzeń przed nią, zauważając to, co nieistotne - słoje drewna, książki na półce, zasłonę w kolorze krwi, błysk w świetle księżyca przed nią. W jej umyśle pojawiła się wizja Franceski wyciągającej z kieszeni jakiś przedmiot.

Perłowa rączka.

Pierwszy przedmiot, który mu zabrali.

Powód, dla którego teraz odebrał jej niewinność.

Brzytwa była chłodna i gładka w jej dłoni, ale kiedy po nią sięgała?

To może sprawić, że przestanie, pomyślała. Muszę sprawić, żeby przestał.

Skręciła się nagle, przecinając ostrym ostrzem jego gardło.

Dźwięki, które teraz wydawał, nie różniły się od chrząkania i jęków z przeszłości. A potem były bardziej mokre. Bardziej miękkie. Garbate.

Potknął się, odsuwając się od niej. Poza nią. W cień. Jego ręce zacisnęły się na gardle, jakby mógł je utrzymać. Jego usta formowały słowa, których tchawica nie mogła już wypowiedzieć.

Krew zniknęła w kołnierzu jego czarnych szat dyrektora szkoły.

Jej spódnice szeptały o ziemię, gdy odchodziła, wciąż trzymając brzytwę w bolącej pięści. Sięgnął po nią, przyczaił się w jej stronę i upadł twarzą na dywan.

W milczeniu Aleksandra zamknęła za sobą drzwi. Płynęła jak widmo przez korytarze cieni, które przerywane były jedynie długimi, krzywymi krzyżami, gdzie przez szyby okienne prześwitywał księżyc. Wspięła się po schodach do wieży, w której wraz z Czerwonymi Łotrami dzieliła wspaniały pokój.

Odgłosy, które wydawał, odbijały się echem w jej głowie, kradły wszelkie inne dźwięki, nawet dźwięk jej własnego głosu, gdy szeptała swoje wyznanie.

"Zabiłem go".

Czerwoni Łobuzy stali dysząc z wyczerpania pod srebrnym nocnym niebem, patrząc jak Jean-Yves, dozorca terenu w de Chardonne, sadzi oszałamiający zestaw maków. Było wystarczająco późno, by być wczesnym, a nawet o tej porze kwiaty aż lśniły odcieniami zachodzącego słońca. Nie robił schludnych małych rzędów, ale artystyczne zgromadzenia kwiatów, ułożone z idealną równowagą naturalnego chaosu i kontrolowanej synchronizacji.

"De Marchand zawsze był gównem" - splunął ważkim, gardłowym francuskim. "Teraz, przynajmniej, będzie użytecznym gównem. Nawożenie ogrodów." Zdjął czapkę i przeczesał swoją łysiejącą paszczę, gdy zerknął na Alexandrę z wyrazem smutku tak całkowitego, że zagrażał jej opanowaniu. Opadające worki pod jego oczami były cięższe niż kiedykolwiek. Alexandra obserwowała, jak dzikie kępki włosów nad jego uszami trzepoczą w delikatnej bryzie znad jeziora. "Jego zachowanie eskalowało bez żadnych represji przez zbyt długi czas. Tak długo mówiłem, że de Marchand zapomni o sobie i ... i nikt nie słuchał."

Aleksandra opuściła rzęsy. Jeszcze nie uroniła łzy.

Ani wtedy, gdy Francesca, w swoim długim niebieskim szlafroku i gładkich marchewkowych warkoczach, schowała brzytwę do kieszeni de Marchanda. Ani wtedy, gdy niezłomna Cecelia, z twarzą w kształcie serca uciśniętą determinacją, zwinęła ciało w zakrwawiony dywan i pomogła Jean-Yves'owi wynieść je do ogrodu.

Nawet gdy cała trójka zaczęła przykrywać jego szarą skórę czarną ziemią, nie spadła ani jedna łza.

Łotrzy pozwolili Aleksandrze jedynie na trzymanie latarni, z czego, jak sądziła, wywiązała się dość dobrze. Stała jak posąg, trzymając światło, nawet gdy jej ramię zaczęło drżeć ze zmęczenia. Nawet gdy zaczęło ją boleć. A potem paliło.

Nawet wtedy, gdy coś lepkiego i niewyobrażalnego zaczęło spływać po jej nodze.

Nie ruszyła się.

Część jej obawiała się, że stanie się tak zimna. Tak pusta. Tak twarda, że zamieni się w kamień. Że nie będą w stanie wyrwać latarni z jej palców, a kiedy przyjdą władze, co z pewnością nastąpi, ona rozgłosi, gdzie ukryto ciało.

Mogłaby ich wszystkich potępić.

"Skończę tutaj, a potem upewnię się, że gabinet jest posprzątany". Jean-Yves wskazał gestem na Aleksandrę, choć zwracał się do Cecelii. "Weźmiesz ją i zaopiekujesz się nią tak, jak rozmawialiśmy. Comprenez-vous?"

Cecelia przytaknęła, kładąc rękę na ramieniu mężczyzny.

"Porozmawiamy o tym jutro." Pocałował czule jej skroń, po czym wrócił do swojej pracy, zwalniając dziewczyny.

Aleksandra nie puściła latarni, dopóki Francesca nie rozwinęła palców i nie uwolniła jej od niej.

Nie czuła nic.

Nic poza wrażeniami pod jej stopami, gdy prowadzili ją z powrotem. Najpierw chłodna rosa na trawie. Potem śliskie kafelki tylnych kuchni. Bujne dywany szkolnych sal były mile widzianą poduszką dla jej oblężonych podeszew.

Jej oblężonej duszy.

A potem stała w wieży, wpatrując się w węgle w kominku, podczas gdy jej przyjaciele cicho krzątali się wokół niej, nie zdając sobie sprawy, że jest naga, dopóki uczucie letniej wody na jej stopie nie przywróciło jej tego momentu.

Żar rozbłysnął, gdy dwie brudne koszule nocne, szlafroki i ulubiona żółta suknia Alexandry, pończochy i bielizna zasilały ogień.

Francesca dorzuciła jeszcze jedną lub dwie kłody, podczas gdy Cecelia opuściła Aleksandrę do wanny i delikatnie ją wykąpała.

Alexandra wpatrywała się w swoją pożeraną bieliznę.

De Marchand nigdy nawet ich nie zdjął. Rozcięcie zrobione dla jej niezbędnych wygód było wygodne także dla mężczyzn. Nigdy nie brała tego pod uwagę. Czy ktokolwiek się nad tym zastanawiał? Nagle zapragnęła ostrzec każdą żyjącą kobietę.

"Czy jesteś pewna, że możemy zaufać Jean-Yvesowi?" Francesca w końcu przerwała ciszę z miejsca, w którym stała przed szafą, zupełnie naga, prychając na świeże koszule nocne i ciężkie, ciepłe szaty. "Nie podoba mi się, że on wie".




Prolog (5)

Alexandra klinicznie zbadała chude ciało przyjaciółki. De Marchand się mylił. Francesca była bezczelna, ale nie była chuda. Miała smukłą, długą budowę konia pełnej krwi, którego tak lubiła ujeżdżać. Złożona z chudych mięśni, używanych do szybkości i zwinności.

Jej dowcip był równie szybki, język równie ostry, a instynkt nieskazitelny.

Alexandra zazdrościła jej tego. Może udałoby jej się uciec przed...

"Jean-Yves jest jedynym mężczyzną, któremu kiedykolwiek ufałam," nalegała Cecelia, używając grzbietu nadgarstka, by przesunąć okulary z powrotem na mostek nosa. "On dotrzyma naszego sekretu, w to nie wątpię".

Francesca zatrzymała się z parą nowych białych szuflad w dłoni. Jej kocie-zielone oczy błyszczały w równej mierze sardoniczną spekulacją i delikatną ciekawością. "Czy twój ojciec nie żyje? Czy nie jest wikarym?"

"Tak." Pulchne, wiecznie plamiste rysy Cecelii pociemniały.

"I Jean-Yves jest jedynym człowiekiem, któremu ufasz?".

"To właśnie powiedziałam." Jej szafirowe oczy błysnęły na Francescę, gdy ta ostatnia wciągnęła przez głowę potarganą koszulę nocną.

"Wiem, że jest dla ciebie ważny, Cecil, ale musimy rozważyć -".

"Jean-Yves i ja od dawna mamy układ," wcięła się Cecelia, podnosząc dzbanek i odsuwając głowę Alexandry, tak by umyć jej włosy. "Zabieram go ze sobą, gdy tylko wyjedziemy, aby był częścią mojego gospodarstwa domowego".

"Ale-"

"Porozmawiamy o tym jutro". Cecelia powtórzyła słowa Jeana-Yvesa z większą gwałtownością, niż Aleksandra kiedykolwiek od niej zaznaczyła. Po raz pierwszy w ich krótkim życiu, jej ton nie dopuszczał żadnych argumentów. Nawet ze strony Franceski.

Moja wina.

Palące, bolące łzy w końcu się pojawiły, naznaczając Alexandrę takim samym karzącym żarem, jak każdy ogień inkwizycji. Jej przyjaciele kłócili się, a to wszystko przez nią. Naraziła na niebezpieczeństwo drogiego, starego Jeana-Yvesa, nie wspominając o Cecelii i Francesce.

Moja wina. Moja wina. Moja. Moja wina.

Te słowa powtarzały się w jej głowie jak strzały z karabinu w strasznym, strasznie przyspieszonym rytmie. Jakby ciało o ciało. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo Cecelia i Francesca ją kąpały, ani jak pozbywały się płynu do kąpieli. Nie pamiętała, żeby ją ubierały. Zaplatały jej włosy. Nie potrafiła też powiedzieć, kiedy wylądowała w łóżku.

Ale w końcu rozkazujący głos Franceski wzywający jej imię przeniknął szarą mgłę, w której unosiła się przez całą noc. "Alexandra!"

"Moja wina!" Jej wewnętrzne myśli zamanifestowały się w surowym krzyku, którego nawet ona nie rozpoznawała. "To wszystko moja wina".

"Drogi Boże, nie!" Francesca osiadła obok niej pod szerokim baldachimem i oparła głowę na ramieniu Alexandry. "Nic, co stało się dziś wieczorem, nie jest twoją odpowiedzialnością".

"Y-jesteście teraz moimi wspólnikami," agonowała, rozkładając palce przed sobą. "Nie powinnam była tego na was sprowadzać. To może zrujnować całe wasze życie. To nie powinien być sekret, który jesteście zmuszone znosić".

Cecelia położyła się na jej drugim boku, podciągając kołdrę i dzieląc się swoim ciepłem i bosonogą miękkością. "Wszyscy mamy tajemnice, Aleksandrze. Takie, które mogą nas zrujnować."

Aleksandra potrząsnęła głową, wpatrując się w biały baldachim, nienawidząc koloru czystości niemal tak samo, jak nienawidziła siebie. "Nie takie jak to. Ja - zamordowałam człowieka".

"Twój gwałciciel." Francesca schowała kołdrę pod brodą Alexandry. "Wszyscy moglibyśmy zrobić to samo, gdyby..." Nie dokończyła zdania, wykazując rzadką wrażliwość, której nieczęsto posiadała.

"Wszyscy mamy tajemnice?" Alexandra odwróciła głowę w stronę Cecelii, jej poprzednie słowa dopiero przenikały przez jej odrętwienie. "Znam cię już cztery lata ... Nigdy nie wspomniałaś o sekrecie, który mógłby cię zrujnować".

Cecelia otrzeźwiała, nagle wydając się o wiele młodsza niż jej osiemnaście lat. "Nie chcę się dzielić, a jednak." Zawahała się. "Nie chcę, żebyś czuła się samotna..."

Francesca zamknęła oczy Alexandrze, jej elfia twarz o odcieniu bladości, którego Alexandra nie brała pod uwagę, że ktokolwiek poza trupem może osiągnąć. "Powinniśmy się wszyscy podzielić, wtedy będziemy mieli coś do noszenia, co wykuwa nierozerwalną więź zaufania".

Gest ten wzruszył Aleksandrę całkowicie. "Powiedz mi", wyszeptała. Cokolwiek, co odwróci jej uwagę od horroru tego, co stanie przed nią każdego dnia do końca życia

Cecelia wdychała przez wieczność, aż w końcu zebrała się na odwagę i przemówiła głosem jeszcze bardziej ściszonym przez emocje. "Jestem bękartem. Moja matka miała kochanka. Umarła rodząc mnie, widzisz, a mój ojciec ... człowiek, który mnie wychował ... dał do zrozumienia, że nie ma fizycznej możliwości, że mnie spłodził. Przez całe moje życie upierał się, że moja matka zmarła z powodu swojej niewierności."

Francesca przytaknął, heaving oddech wykonane zmęczony przez ciężar tak wiele bólu. "Och, kochanie, czy on jest dla ciebie okrutny?".

"Niewypowiedzianie", wyszeptała Cecelia, odrzucając niechciane wspomnienie.

"Czy znasz swojego prawdziwego ojca?" zapytała Aleksandra, przytulając się bliżej do Cecelii. "Czy to ten tajemniczy dobroczyńca, który finansuje twoją edukację?".

Cecelia potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami, wstyd zabarwił jej policzki jeszcze bardziej brzoskwiniowo. "Chciałabym wiedzieć. Czasami jestem pewna, że tak jest. Tyle lat spędziłam w de Chardonne sama. Zanim się z tobą zaprzyjaźniłam, Jean-Yves był jedynym towarzyszem, jakiego znałam. I to tylko dlatego, że jako dziewczynka tak często ukrywałam się w jego ogrodach i nakłaniałam go do ewentualnej stronniczości wobec mnie."

"Teraz czuję się jak taki nieuk", lamentowała Francesca. "Jeśli ty mu ufasz, to my również".

"Im więcej osób zna jakiś sekret, tym bardziej jest on zagrożony. To słuszne, że wszyscy jesteśmy ostrożni." Cecelia starła kilka zabłąkanych łez ze swojej brzoskwiniowo-kremowej skóry. "A co z tobą, Franku? Czy masz jakąś tajemnicę?"

Francesca zamknęła oczy Aleksandrze. "Jestem oszustką. Nie nazywam się Francesca Cavendish. To Pippa. Pippa Hargrave."

Ich usta otworzyły się, zwiotczały, a potem niemal odkleiły z szoku.

Szmaragdowe oczy Franceski stały się błyszczące od ognia, ale emanowała z nich mroczna prawdziwość, która odwróciła uwagę Alexandry od jej bólu, choćby tylko na chwilę.

"Urodziłam się jako Charles i Hattie Hargrave w Yorkshire, gdzie służyli jako kucharz i podkuchenny Williama i Theresy Cavendish, hrabiego i hrabiny Mont Claire. Dorastałam w raju razem z ich dziećmi, Fernandem i Francescą".

Brwi Cecelii zmarszczyły się w zmarszczce. "Myślałam, że wszyscy Cavendishowie zginęli w pożarze, ale dla..."

"Nikt nie zginął w pożarze".

Aleksandra zamrugała, zastanawiając się, czy strapienie uczyniło z niej lakę. "Co? Co ty mówisz?"

Błyskotliwe spojrzenie Franceski przygasło, gdy wpatrywała się w przeszłość tak udręczoną, że wydawało się, iż czyni ją mniejszą, jakby mogło ją zmiażdżyć w pył. "Czy kiedykolwiek słyszałaś o tym, że w gospodarstwie domowym liczącym blisko sto osób w środku dnia wybuchł pożar, z którego jedna dusza uszła żywa?".

"Szanse na to wydają się całkiem niemożliwe, chyba że..." Gdy Cecelia pozwoliła, by wątek ucichł ze skrzywieniem, ona i Alexandra podzieliły się spekulatywnym spojrzeniem.

Następne słowa Franceski potwierdziły to, czego się obawiały. "Chyba, że wszyscy w środku byli już martwi." Skubała luźny szew w podszewce swojej szaty, gdy pusto wpatrywała się przed siebie. "Nie martwi," poprawiła. "Zarżnięci. Mężczyźni na koniach przyszli podczas herbaty. W wieku ośmiu lat wydawało mi się, że to armia, ale teraz jestem przekonana, że nie mogło to być więcej niż kilkanaście osób. Wyrżnęli wszystkich. Hrabiego i hrabinę, gospodynię, lokaja, dozorców terenu, pokojówki, dzieci... moich rodziców."

Wzięła chwilę oddechu, by się opanować. "Uciekłam z Francescą, ale oni ją złapali. Wyrwali mi ją z rąk. Patrzyłam jak oni ... oni ... Ona nie miała nawet czasu na krzyk." Przyłożyła rękę do gardła i łatwo było się domyślić, jak zginęła Francesca.

Aleksandra nienawidziła tego, że czerpała pociechę z opowiadania. To nie mówiło o niej zbyt dobrze, że znajdowała pocieszenie w ich sekretach. W ich bólu.

Bo to oznaczało, że nie była tak samotna. Że nie była jedyną dziewczyną w tym pokoju, która żyłaby z potajemnym wstydem.

"Och, Frank." Cecelia dodała do stosu swoją drugą ciepłą, miękką dłoń. "Jak ty to w ogóle przeżyłaś?"

Przez chwilę rysy Franceski złagodniały. "Declan Chandler, znalazł mnie i ukrył nas w szczelinie w górze komina. Myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, dopóki nie wybuchł pożar. Czekaliśmy tak długo, jak mogliśmy, aż uwierzyliśmy, że mężczyźni odjechali, aż dym stał się zbyt gęsty i musieliśmy z niego uciec. Declan wyciągnął mnie z domu i biegliśmy do lasu, w poszukiwaniu bezpieczeństwa, kiedy zauważył nas mężczyzna, który został z tyłu, by upewnić się, że wszystkie ślady przestępstwa zostały zatarte w pożarze. Że po zmarłych pozostały tylko prochy. Z wielkiego i szczęśliwego domu, który stał tam, odkąd biała róża Yorku zawisła nad tronem Anglii."

Francesca przyjęła chusteczkę, którą przyniosła Cecelia, wytarła oczy i wydmuchała nos w sposób, który nie był delikatny. "Mężczyzna poszedł za nami do lasu, a Declan, zawsze bohater, stworzył dywersję."

"Czy on ... przeżył?"

Francesca potrząsnęła głową przez długi czas, jej podbródek chwieje się z żałobnymi szlochami, które wydawały się zdeterminowane, aby powstrzymać. "Szukałam go wszędzie, ale nie ma śladu, że Declan Chandler kiedykolwiek się urodził. Był przecież sierotą, a jeśli jego matka nigdy nie zarejestrowała jego narodzin, to ... nie dałoby się go przeoczyć. A co jeśli jego biedne małe ciało zostało pozostawione gdzieś w lesie, lub ewentualnie na bagnie lub w jeziorze? Mam ten koszmar, że jestem jedyną żyjącą osobą, która w ogóle pamięta, że on istniał." Kilka szlochów przedarło się przez jej smukłe gardło, zachrypnięte małe dźwięki wystarczająco surowe, aby odzwierciedlić ból w sercu Alexandry.

"Kochałaś go," uświadomiła sobie Alexandra.

"Pippa go kochała," prychnęła. "A on kochał Francescę. A Fernand kochał Pippę. Kiedy nie było to kłębowisko małych serc, było to najwspanialsze dzieciństwo, jakie można sobie wyobrazić."

Milczeli przez zalaną łzami chwilę, próbując przetrawić zakres tragedii, zanim Alexandra w końcu zapytała o to, co nieuniknione. "Kiedy stałaś się Francescą? Albo, chyba pytam, dlaczego stałaś się nią?".

"Tytuł Mont Claire nie był związany z primogeniturą. Co oznaczało, że gdyby któreś z dzieci Cavendishów przeżyło, mężczyzna lub kobieta, byłoby spadkobiercą całego majątku. I tak Cyganie, którym pozwolono mieszkać na terenie posiadłości, przygarnęli mnie, przefarbowali włosy na czerwono henną i w momencie, gdy wszystkie papiery były w porządku, powiernicy i urzędnicy przekupieni, a moi 'rodzice chrzestni' ustaleni na podstawie papierowego śladu, zostałam Francescą Cavendish. Po przedstawieniu mnie sądom, zdecydowano, że zostanę wysłana do szkoły z internatem poza granicami kraju."

"Dlaczego Cyganie zadali sobie tyle trudu?" zastanawiała się Cecelia. "Dla pieniędzy z Mont Claire?"

"Nie", upierała się Francesca. "Nie, pieniądze nic nie znaczą dla Cyganów. Zrobili to z tego samego powodu, dla którego ja pozostaję w tej farsie życia po dziś dzień..."

Ponownie odwróciła głowę w stronę Alexandry, a ogień na nowo zapłonął za jej tęczówkami.

Aleksandra przytaknęła, jej gardło zatkało się od emocji. "Zemsta."

"Dokładnie." Francesca pocałowała Alexandra w policzek, jej spojrzenie było mieszanką dzikości i bolącej życzliwości. "Alexander. Zawsze zachowam tajemnicę tego morderstwa w naszej przeszłości, jeśli ty zachowasz tajemnicę morderstwa w mojej przyszłości. Bo kiedy dowiem się, kto jest odpowiedzialny za śmierć mojej rodziny..." Nie dokończyła myśli. Nie musiała.

Alexandra odwzajemniła pocałunek, smakując zmieszaną sól ich łez.

Francesca spojrzała w stronę, gdzie Cecelia ścierała wilgoć z jej policzków. "Tak mi przykro za was obie". Odbiła się czkawką wokół delikatnego szlochu.

Ramiona Alexandry zeszły z łóżka, a ona przylgnęła do nich obu. "Wy dwie jesteście moją rodziną", przysięgła. "Nie będę miała męża ani dzieci. Żaden mężczyzna nie chciałby mnie mieć i ... i nie chcę żadnego. Nigdy. Nigdy więcej nie chcę być dotknięta".

"Ani ja", Francesca prawie prychnęła. "Mężczyźni to podłe, wymagające, brutalne kretyny. Najlepiej nam się żyje bez nich".

"Zgadzam się", szepnęła Cecelia. "Nigdy nie znałam małżeństwa jako szczęśliwej instytucji. Nasze życie zabierze nas w tak wiele miejsc, ale zawsze będziemy mieli siebie nawzajem, aby do siebie wrócić. By spędzać z nią wakacje. By móc na sobie polegać. Jesteśmy teraz związani krwią, tak mocno jak każda rodzina".

Alexandra położyła się z powrotem, rozkładając dłoń na piersi, tuż nad sercem. Umieściła dłoń Franceski nad swoją, a Cecelia podążyła za nią. "Jesteśmy wiecznie związani," powtórzyła. "Przez tajemnice, krew i ból".

"I przez zaufanie, pasję i zemstę" - dodała Francesca mrocznie.

"I przez przyjaźń, miłość i..." Cecelia prychnęła, naciskając na leżące pod nią dłonie, jakby mogła dotknąć znajdującego się pod nimi serca. "I nadzieją. Bo bez tego, jaki mamy powód, by trwać?".

Ogrom nocy rozbił się o Aleksandrę z całą siłą zbójeckiej fali, grożąc utopieniem jej w rozpaczy. Kiedy jej przyjaciele chcieli się odsunąć, ona przylgnęła do nich. Bez kolejnego słowa skuliły się wokół niej, tworząc gniazdo ze swoich ciał i ciemności.

W tej chwili byli jedynymi osobami na całym świecie.

Ale nie byli. Nadszedłby poranek i wszyscy by się dowiedzieli. Albo i nie. Dyrektor szkoły zostałby uznany za zaginionego. Nasilające się pieczenie między jej nogami mogłoby być niewyobrażalnie gorsze. A ona już czuła się znowu brudna. Miała ochotę na kolejną kąpiel.

Musiałaby nauczyć się ukrywać to, kim była. Kim on ją uczynił.

Morderczynią.

Boże. A co jeśli nie potrafiła utrzymać tak mrocznego sekretu?

Udręka ogarnęła ją, aż Cecelia skuliła się bliżej, jej usta pasły się w ciemności do ucha Alexandry. "Zawsze będzie cię prześladować ta noc", wyszeptała, zabarwiona agonią, której nikt w jej wieku nie powinien znosić. "Na zawsze będziesz tęsknić za tym, co zostało ci odebrane. Ale twoje ciało się zagoi, Alexandrze, i staniesz się silniejsza".

Francesca przycisnęła swoje czoło do jej skroni, całując w łzę. "Twoje serce nauczy się znowu bić. Dopóki to nie nastąpi, będę cię chronić. Obiecuję."

Będą chronić siebie nawzajem, Alexandra żarliwie przysięgła.

Cokolwiek by to nie było.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Miłość nie bierze jeńców"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści