Obietnica smoków

Prolog

==========

Prolog

==========

"Zanieś to mężczyźnie siedzącemu na zewnątrz. I nie drażnij go."

Chłopak przyjął kubek oktli, uważając, by mleczny płyn nie chlupotał po brzegu, gdy przeszedł przez ruchliwą kantynę, ale zawahał się w drzwiach. Zapachy siarki i popiołu unosiły się w słonym morskim powietrzu, a zwykle ostre południowe światło słoneczne miało surrealistyczny pomarańczowy odcień, który przywodził na myśl opowieści o piekle i wiecznym trudzie pod biczem niewolnika.

Na zewnątrz przy stoliku pod markizą siedział samotny mężczyzna. Wędrowiec.

Wielki mężczyzna miał brązową skórę, kręcone czarne włosy przyprószone siwizną i nos, który był łamany częściej niż szklane naczynia w kantynie. Jego ciemne oczy wpatrywały się w cieśninę w kierunku wulkanu tlącego się na najbliższej z wysp Smoczej Grzędy.

Kiedy chłopiec obejrzał się niepewnie, barman zrobił ruch wahadłowy, a następnie potarł palce, aby przypomnieć mu o zebraniu monety.

"A pox on your bunions" - mruknął chłopiec, choć nie śmiał nie słuchać barmana.

Tego popołudnia już dwa razy oberwał od zrzędliwych klientów, którzy spierali się o omeny i obstawiali, kiedy wybuchnie wulkan. Spuchnięte oko bolało go na wspomnienie wczorajszej kary za zbyt wolne poruszanie się.

Po skwitowaniu ramion i wzięciu głębokiego oddechu, chłopak skierował się do stolika.

Łazik zerknął na niego, gdy się zbliżał, ale jego uwaga wróciła do wulkanu. Pióro zwisało mu między palcami, a na stole leżał otwarty dziennik, którego strony były gołe poza kilkoma liniami. Trudno było sobie wyobrazić wielkiego wojownika jako pisarza, biorąc pod uwagę uprząż z mieczem przewieszoną przez jego plecy, wytarty, owinięty skórą trzon ostrza wystający ponad ramię i pistolet magnetofonowy w kaburze przy biodrze.

Nie, chłopak zdał sobie sprawę z początku. To nie był magelock, ale stary pistolet na czarny proch. Pamiętał, że łaziki nienawidziły magii i nienawidziły tych, którzy używali narzędzi i gadżetów, które magowie sprzedawali ludziom. Nerwowo potarł opaskę, która okalała jego głowę, źródło przyjemnych marzeń i drobnych uniesień zadowolenia, które czasem pozwalały mu zapomnieć o swoim losie w życiu.

Podkradł się do przodu i postawił kubek przy łokciu mężczyzny. Na stole spoczywały dwie miedziane rinary, jedna za cenę napoju i jedna... dla niego?

Chłopak zerknął ostrożnie na mężczyznę, bojąc się zostać przyłapanym na gapieniu się, ale też bojąc się domniemywać. Dopiero wtedy zauważył brak lewej ręki mężczyzny, zastąpionej przez ciemną, metalową głowicę kilofa. Blizna przecinała brew Łotra i połowę jego policzka. Wcześniej nie była widoczna i sprawiała, że twarz wydawała się znajoma, jakby chłopak widział ją już wcześniej, ale nigdy nie czekał na tego człowieka. Był tego pewien.

Z dalszej części drogi dobiegł krzyk, a on podskoczył. Sześciu nastolatków w niedopasowanych brązowych i brązowych tunikach, z pasami z lin brzęczącymi kawałkami cyny i miedzi, zmierzało w tym kierunku. Kilku z nich niosło na ramionach kije lub maczugi.

Chłopak zerknął w stronę drzwi. Magia strefy chroniła wnętrze pubu przed bandytami i piratami, ale tylko egzekutorzy narzucali prawo na zewnątrz, a oni rzadko zaprzątali sobie głowę dokami.

Czy wędrowiec widział zbliżającą się bandę? Mogli założyć, że jego wiek i brak ręki czynią go łatwym celem.

"Weź monety, zabójco" - powiedział Łotr, wpatrując się w dziennik, gdy pisał wiersz.

Morderca? Chłopiec dotknął swojej piersi.

"Obie", dodał mężczyzna, jego głos był barytonem, nie szorstki i gruchotliwy, jak spodziewał się chłopiec.

"Uhm, nadchodzą kłopoty, sir".

Gdy nastolatkowie zbliżyli się do siebie, szturchali się nawzajem i wskazywali na stół swoją bronią.

"Nie mam wątpliwości." Łazik zamiast na zbliżającą się bandę spojrzał w stronę wyspiarskiego wulkanu. Zmrużył oczy na barkę zakotwiczoną w zatoce blisko linii brzegowej, niemal ukrytą przez popielatoszary dym unoszący się z kaldery. Dlaczego ktoś miałby płynąć tak blisko aktywnego wulkanu? "Lepiej wejdź do środka", dodał mężczyzna.

"Pan też może wejść, jeśli pan chce".

"Podoba mi się ten widok."

Nastolatki dotarły do części wypoczynkowej, a jeden kopnął krzesło, posyłając je z łoskotem po piaskowej drodze. Tylko gruby sznur rozciągnięty między filarami wzdłuż krawędzi uchronił je przed upadkiem do portu.

Po zgarnięciu dwóch monet, chłopak pobiegł z powrotem do drzwi. Zrobił wszystko, co w jego mocy, by ostrzec łobuza, i dostał zapłatę, więc barman nie powinien być zły, jeśli coś się stanie z klientem.

"Kup nam drinka, dziadku", powiedział jeden z nastolatków, gdy grupa rozeszła się wokół niego, ich surowa broń w rękach.

"Dziadku?" mruknął łazik, brzmiąc na oburzonego, choć nie podniósł wzroku znad swojego pisma.

Chłopiec pozostał w drzwiach, obserwując, choć nie chciał widzieć, jak ich klient jest bity i napadany. Był hojny ze swoją monetą, gdy niewielu było takich. Moneta była zbyt rzadka, zbyt ciężko zdobyta, gdy połowa każdego rinara szła do magów w ich podniebnych zamkach.

"Albo daj nam swoją sakiewkę z monetami, a my kupimy sobie własną". Zaśmiał się inny nastolatek.

Łotr piórem zapisał na kartce jeszcze kilka słów, jakby gang miał odejść, jeśli je zignoruje. Chłopak potrząsnął głową. To nie działało w ten sposób.

"Powiedziałem -" największy nastolatek sięgnął po ramię Łotra - "- daj nam swoje monety, dziadku".

Jakimś cudem Łazik zdołał odłożyć pióro, niezobowiązująco przerzucić książkę i jeszcze złapać rękę, zanim ta go chwyciła. Ścisnął mocno, gdy po raz pierwszy spojrzał w oczy młodszego mężczyzny.

"Jesteś pewien, że chcesz żerować na starych i niedołężnych, dzieciaku?" zapytał Łotr, jego głos był niebezpieczny. "Kiedy dochodzimy do pewnego wieku, łatwo stajemy się dziwaczni."

Podniósł ostrzegawczo ramię kilofa, zamglone światło słoneczne błyszczało pomarańczowo na ciemnej stali. Nie miał magicznej aury maga czy czarodzieja, ale miał postawę kogoś, kto spędził życie w bitwie i zabijał ludzi. Wielu mężczyzn.

"Nie obchodzi nas twoje usposobienie." Nastolatek zawył pod naciskiem miażdżącym jego dłoń, ale udało mu się wyzywająco uśmiechnąć. "Chcemy tylko twoich pieniędzy".

Próbował wyrwać rękę do tyłu, ale chwyt był jak imadło i nie mógł uciec. Używając wolnej ręki, rzucił cios w twarz Łotra. Nie udało się.

Nie przewracając swojego krzesła, Łazik poderwał się na nogi i zablokował cios. Obrócił się, wbił płaską część kilofa w bebechy napastnika i przerzucił go sobie przez ramię. Nastolatek uderzył w jeden ze słupów podtrzymujących markizę i runął na ziemię.

Choć zaskoczona, reszta bandy ryknęła i rzuciła się na Łotra.

Jak na wielkiego mężczyznę, poruszał się szybko, unikając prób otoczenia go przez młodzieńców, i zadawał o wiele skuteczniejsze ciosy niż oni. Nigdy nie wyciągnął miecza ani pistoletu, ale używał kilofa jako broni, rozbijając go o kości lub wbijając końcówkę w ciało. Chwycił innego nastolatka i zdzielił go w splot słoneczny głową, pozostawiając go sapiącego na ziemi. W mgnieniu oka dwóch kolejnych młodzieńców przeleciało nad liną i wpadło do portu.

Łazik stanął przed pozostałymi nastolatkami, ale ci mieli już dość. Kulejąc i przeklinając, uciekli.

W trakcie potyczki kubek z oktli został powalony na ziemię, a lepki napój wsiąkł w szczeliny między cegłami z piaskowca. Łotr podniósł go kilofem i pokazał palcem chłopcu, by zamówił następny. Nie zrażony tą męką usiadł z powrotem przy stole, otworzył swój dziennik i ponownie chwycił pióro.

Chłopak pobiegł do kantyny po kolejnego drinka. Jak powiedział barman, nie był to człowiek, którego chciałby drażnić.




Rozdział 1 (1)

==========

1

==========

Dym wokół wulkanu był tak gęsty, że nocny kwiat kaktusa był w pełni widoczny, jego fioletowa trąbka wibrowała na tle skalistego, czarnego zbocza. Jakstor Freedar - student, szkolący się kartograf i tymczasowy sługus zespołu archeologów - nie zwykł zatrzymywać się, by podziwiać kwiaty, ale ten widział w książkach zielarskich swojej matki. Mogłaby go użyć do jednego ze swoich leków na ból głowy, prawda? A może wchodził do tej mikstury wywołującej wizje, która powodowała bóle głowy. Jej alchemiczny repertuar był równie obszerny jak lista sztuk Egaratha Wiecznego.

Ponieważ był jej winien kilkadziesiąt podziękowań za to, że pozwoliła mu wziąć udział w tej wyprawie, Jak przesunął niesione przez siebie wilgotne bandany na jedno ramię, by móc zerwać kwiat. Snickers pochodził od lanky chłopców hacking off kaktusów podkładki w pobliżu i rzucając je na płaskim magecart, który unosił się nad ziemią.

"Zrywasz kwiaty?" zapytał chłopiec w jego wieku, machając piłą.

"Wiedzieliśmy, że jesteś dziewczęcy, ale nie mieliśmy pojęcia jak bardzo dziewczęcy" - parsknął inny.

Jak schował kwiatek do kieszeni i zmusił się do podejścia do ciemniaków. Wiedział z poprzednich wymian zdań podczas podróży barką przez rozwidlone morze, że rozmowa z nimi wywoła ból głowy o wiele szybciej niż mikstury jego matki, ale byli częścią jego zadania.

Załoga z barki została wciśnięta w obowiązek ścinania kaktusów, gdy czekali, aż zespół archeologów skończy swoje wykopaliska. Podobno opuszki były przysmakiem na stałym lądzie i warto było je zbierać, zanim wulkan wybuchł i pogrzebał wyspę. Jak, spróbowawszy jednej z tych gumowych rzeczy poprzedniego wieczoru, zostawiłby je na pastwę losu, być może nawet kopiąc je na drodze strumieni lawy, aby upewnić się, że nie pojawią się ponownie przy stole obiadowym.

"Zbierasz opuszki kaktusa" - zauważył, choć powinien był trzymać usta na kłódkę. "Czy to nie jest dziewczęce? Masz, owiń te bandany wokół ust i nosa. Moja matka potraktowała je czymś, co ma pomóc w walce z dymem".

Jak podrzucił im dwie wilgotne ściereczki i oparł się chęci zakropienia oczu - niestety, bandany nie mogły uchronić ich przed łzawieniem.

"To nie jest dziewczęce, kiedy używasz piły". Chłopak złapał bandany na swoje ząbkowane ostrze. "I sprzedaj podkładki pod kaktusy za duże pieniądze na bazarze w mieście".

"Czy jak sprzedam kwiat na bazarze, to będzie bardziej męski?".

"Nah, nic w tobie nie jest męskie". Stwierdzenie to wywołało więcej parsknięć ze strony grupy.

"Nawet mój rozszczepiony podbródek? Kobiety zwracały uwagę na jego atrakcyjność." Niewiele kobiet, co prawda, ale Jak był pewien, że ktoś, z kim nie był spokrewniony, nazwał go w pewnym momencie słodkim.

"Wygląda jak tyłek pod twoimi ustami". Więcej snickers.

"Ah. Dzięki za podzielenie się dziś ze mną swoim dowcipem."

Gdy Jak rozdawał kolejne bandany, w tym znudzonemu mężczyźnie stojącemu na straży z karabinem magelock trzymanym w rękach, dym sprawił, że zaswędziały go nozdrza i gardło. Zdjął kapelusz, by móc zwinąć własną bandanę, po czym ruszył w górę zbocza, by wykonać swoje zadanie. Kiedy skończył, mógł zająć się zadaniem, które naprawdę chciał wykonać. Dotknął szkicownika wybrzuszającego się w kieszeni koszuli.

Szyderca z piłą przyglądał się jego kapeluszowi, mrużąc oczy na medalion przymocowany do opaski nad szerokim rondem. Spekulacja, która rozjaśniła jego matową twarz, zaniepokoiła Jaka i odsunął się od grupy. Strażnik był członkiem załogi barki i mógł odwrócić wzrok, gdyby któryś z jego podopiecznych próbował okraść Jaka.

Chłopak trącił łokciem swojego kumpla. "Myślisz, że ten kapelusz jest wiele wart?".

"Nie pokryty popiołem," powiedział drugi robotnik ze stęknięciem.

"Myślę, że to okrągłe coś jest złotem. Złoto jest dużo warte."

Jak pospieszył w górę ścieżki, mając nadzieję, że spekulacje skończą się, gdy tylko znajdzie się poza zasięgiem ich wzroku. Szkoda, że musiał wrócić tą drogą po dostarczeniu reszty bandan. Na wyboistym, czarnym zboczu góry, na nierównym podłożu uformowanym przez dawne wylewy lawy, było niewiele realnych ścieżek. Większość szlaków kończyła się na klifach lub szczelinach - albo otworach w starożytnych rurach lawowych, w których żyły nienawidzące ludzi drakury. Nie bez powodu niektórzy z załogi nosili karabiny.

Ostatnia grupa z barki pojawiła się w zasięgu wzroku, ich piły pracowały nad kolejnym płatem kaktusa, ale kaszel i chrząknięcia za nim sprawiły, że Jak zatrzymał się i odwrócił. Jego szydercy porzucili swoje zadanie i wspinali się po nierównej ścieżce za nim. Ten gadatliwy niósł swoją piłę, a ten duży, którego szturchał, wziął do ręki siekierę.

Ponieważ zespół archeologów jego matki płacił za przejazd barką, Jak nie sądził, że któryś z członków załogi go zamorduje, ale sposób, w jaki zerkali na jego kapelusz, przekonał go, że mieli na myśli napad.

Jak wskoczył na skałę, żeby dodać wzrostu do swoich pięciu stóp i dziewięciu cali, choć nie mógł zrobić nic, żeby jego drobne rysy i szczupłe ramiona stały się bardziej zastraszające. Mimo to wypiął klatkę piersiową, robiąc co mógł z tym, co miał, i podniósł brodę, by patrzeć na nich bez wahania.

Nigdy nie odwracaj się plecami do wroga, powiedział kiedyś jego ojciec, ani do bijących się w piersi kanibali, którzy uważają, że obcy smakują niesamowicie.

Ci kościotrupy nie byli kanibalami, ale Jak nie miał problemu z wpisaniem ich do folderu wrogów. Gdy podchodzili bliżej, jego palce drgnęły w kierunku krótkiego miecza przypiętego do lewego biodra i pistoletu magelockowego w prawej kaburze, ale jeśli poważnie zrani kogoś z załogi, kapitan może zostawić tu cały zespół. I co wtedy? Wulkan mógł wybuchnąć jeszcze tego dnia, a do stałego lądu było pięć mil płynięcia przez cieśninę, a rozrastające się tam miasto nie było już widoczne przez popielate niebo.

"Daj nam złoty medalion, dziewczyno od kwiatów", powiedział gadatliwy. "Albo możesz wpaść do jednej z dziur, będąc tutaj. Założę się, że drakury są wzburzone tam na dole, co z ich wulkanem coraz uppity."

"Czy zawsze grozisz, że rzucisz pasażerów na śmierć? To wydaje się złe dla biznesu, jak powtarzający się klienci byliby rzadkością."




Rozdział 1 (2)

"Pasażerowie muszą płacić podatki".

"Właściwie to my płacimy taryfy. Podatki idą do czarodziejskich władców, których wszyscy kochamy." Jak zacisnął usta, zdając sobie sprawę, że stąpa po niebezpiecznym gruncie. Ci, którzy bluźnili królom i królowym w ich pływających zamkowych miastach, zazwyczaj kończyli martwi na końcu ostrza zidarr. A to był rodzaj lizusów, którzy mogliby wydać człowieka za to.

"Myślisz, że jesteś mądra, kwiatuszku? Więc zrób mądrą rzecz. Oddaj nam kapelusz."

"Albo my go weźmiemy", powiedział drugi. "Myślisz, że będzie płakał do swojej mamusi, jeśli go weźmiemy?"

"Ta wariatka? Nikt jej nie będzie słuchał. Kapitan tak powiedział."

Złość zagotowała się wewnątrz Jaka i po raz pierwszy zapragnął walki. Chciał wbić pięść w nos chłopaka, konsekwencje dla zespołu archeologów niech będą przeklęte.

Jego matka była świetną zielarką, która opublikowała niezliczone prace i zdobyła nagrody za swoją pracę. To, że porzuciła tę karierę, by spróbować dokończyć dzieło życia ojca Jaka i udowodnić prawdziwość jego teorii, nie oznaczało, że zasłużyła na to, by jakiś obleśny zbir ją lekceważył.

Ale już wielokrotnie wpadł w kłopoty za to, że jej bronił - za to, że bronił ich obojga - a matka tylko by go pouczała, gdyby z kimś o to walczył. Zmusił się do rozluźnienia palców i odpowiedział spokojnie.

"Ten kapelusz należał do mojego ojca," powiedział. "Jestem do niego częściowo przywiązany i nie oddam go ani żadnej jego części tobie".

"Skąd wziąłby kapelusz ze złotem na głowie? Nie pochodzisz z żadnych pieniędzy." Gadatliwy przyglądał się jego popielatym bawełnianym spodniom i koszuli, wytartym kieszeniom rozprutym w miejscach. Było to bardziej spowodowane tym, że Jak ciągle wpychał do nich książki i narzędzia niż złą jakością, ale brud wulkaniczny sprawiał, że wyglądał na rozczochranego. "Ukradł to, prawda?" zapytał chłopiec.

Jego kumpel nie założył jeszcze bandany, a on sam opuścił siekierę, by zakaszleć i przetrzeć oczy. Powietrze pogarszało się, zapach siarki i roztopionej skały palił nozdrza Jaka.

"Sądzę, że kupił go od pasmanterii w pobliżu Uniwersytetu Sprungtown. To tajemnicze miejsce na znalezienie kapelusza, jestem pewien. Moja matka może dać ci adres, jeśli chcesz mieć swój własny." Nieważne, że medalion nie był z nim. Jak nie wiedział skąd się wziął, ale zawsze zakładał, że jego ojciec znalazł go na jednym z polowań na relikwie. "Ale to nie jest najlepszy czas na omawianie mody. Proponuję..."

Ziemia zadudniła, a z załogantów znajdujących się dalej na zboczu dobiegły zaniepokojone okrzyki. Bojąc się, że nie mają czasu, Jak zerknął w stronę zatoki daleko poniżej, na zespół archeologów pracujących tuż nad plażą. Dostrzegł swoją matkę na kolanach, machającą nad kopaczami.

Złapał oddech. Pod nią w ziemi widniała atramentowa, niebiesko-czarna plama. Gdy patrzył, odsuwała kawałki starożytnej lawy, które wydłubała, by odsłonić więcej materiału.

Czy to było to? Artefakt, który w końcu udowodni, że praca jego ojca nie była stratą? Że ostatnie pięć lat, odkąd jego matka porzuciła karierę i zajęła się poszukiwaniami, również nie było stratą?

Jak był tak zachwycony niebiesko-czarnym kamieniem - nie, jeśli teksty historyczne były poprawne, to była to smocza stal - że prawie przegapił ostrze piły zmierzające w kierunku jego twarzy.

Uniknął tego, co byłoby uderzeniem w bok głowy i oparł się chęci ucieczki do tyłu. Zamiast tego rzucił się ze skały na napastnika i wymierzył mu cios w brzuch. Musiał się spodziewać, że Jak będzie próbował się wyrwać, bo ruszył do przodu, sprawiając, że cios był jeszcze mocniejszy, niż Jak zamierzał.

Jak odpowiedział kolanem w jaja, po czym odrzucił przeciwnika do tyłu. Ale ten duży skoczył z boku i wbił rękojeść topora w żebra Jaka. Ból przeszył go na wskroś i Jak ponownie musiał oprzeć się chęci wyciągnięcia jednej ze swoich broni. Wielki idiota mógł użyć ostrza topora i nie zrobił tego.

Jego łapka sięgnęła po kapelusz. Jak odskoczył, po raz pierwszy ogarnął go prawdziwy strach. Nie tego, że zostanie zraniony, ale tego, że może stracić jedyną rzecz, jaka mu została po ojcu.

Z załogi dochodziły alarmujące okrzyki, ale Jak nie odważył się spojrzeć w tamtym kierunku. Mając nadzieję, że z kaldery nie wylewają się strumienie lawy, które zaraz ich pochłoną, skupił się na napastniku.

Chłopak nie trafił w czapkę, ale drugą ręką złapał koszulę Jak'a, palce owinęły się w bawełnę i oderwały guzik. Używając ruchu, którego nauczył go ojciec, Jak złapał chłopca za nadgarstek, wbił kciuk w szczelinę między kośćmi i przekręcił tak mocno, jak tylko mógł.

Jęcząc, chłopak puścił się. Jak zaciął uderzenie dłonią w jego nos, chrupnęła chrząstka, a napastnik cofnął się, upuszczając swój topór.

Niestety, gadatliwy chłopak doszedł do siebie. Rzucił się do przodu i chwycił topór, z mordem w oczach, przygotowując się do zamachu nie na rękojeść, lecz na śmiercionośne ostrze.

Jak wyciągnął swój miecz. Nie miał teraz wyboru.

Chłopak podniósł topór w obu rękach, by rozłupać Jak'a jak kawałek drewna. Gdy Jak przykucnął, by odskoczyć, znikąd odezwała się masywna włócznia i uderzyła w pierś napastnika. Kamienna końcówka rozbiła żebra i wbiła się głęboko w serce.

Jak przeklął i odskoczył na bok, kryjąc się za głazem.

Ale przed czym? Albo przed kim? Załoganci nie zaatakowaliby swoich własnych ludzi. Chyba, że ta włócznia była przeznaczona dla niego? Nie mogła być. Załoga miała sztylety i magelocki, a nie prymitywne włócznie.

Chłopak osunął się w pył, jego oczy były już matowe, popiół przykleił się do białek. Jego kumpel gapił się na ciało, całkowicie zszokowany.

"Padnij", rozkazał Jak.

Kamień przeleciał w powietrzu, ledwo omijając głowę chłopca. Uderzył w głaz tak mocno, że się roztrzaskał. W końcu chłopiec odzyskał rozum na tyle, by upaść na brzuch i czołgać się w poszukiwaniu schronienia.

Krzyki bólu wydobywały się z załogantów w dół zbocza. Ziemia znów zadudniła, z wulkanu uniosły się świeże kłęby czarnego dymu. Ale to nie było powodem krzyków mężczyzn. Jak zerknął ponad szczytem głazu. Połowa załogantów leżała martwa wśród skał i kaktusów, włócznie wystające z ich ciał.




Rozdział 1 (3)

Inni kucali za głazami i strzelali ze swoich karabinów magelock. Niebieskie ładunki magicznej energii uderzyły w ich napastników, całą hordę napastników.

Jak przysięgał, gdy dziesiątki istot o kamiennej skórze i szczurzej twarzy, z długimi wąsami i maleńkimi szczelinami na oczy, zlewały się ze zbocza, krzycząc w swoim growym ojczystym języku i rzucając bronią w załogantów. Nie mieli na sobie żadnych ubrań, a ich genitalia trzepotały, gdy biegali i skakali, rycząc w triumfie za każdym razem, gdy jedna z ich włóczni się zatopiła.

Drakur.

Jak widział rysunki w książkach, a nawet wypchanego jednego w muzeum w domu, ale nigdy wcześniej nie spotkał żywego drakkusa. Troglodyci, jakiś eksperyment starożytnego maga, który połączył człowieka ze zwierzęciem, nie opuszczali swoich jaskiń. A przynajmniej tak mu się wydawało.

Ładunki z mageloków powaliły kilku z nich, ale za nimi było ich znacznie, znacznie więcej. Zbyt wielu, by walczyć. I nie zniechęciło ich w najmniejszym stopniu to, że ich towarzysze padli.

Doszli do załogantów i przeszli od rzucania włóczniami do podbiegania i ciskania nimi, przewracając na bok broń palną i pozostawiając mężczyzn bezradnymi.

Jak wyciągnął własny pistolet. Zazwyczaj celowniki na długiej jak stopa broni palnej ułatwiały celowanie. Ale dziś ręka mu się trzęsła, gdy próbował ustawić się do strzału. Bywał w bójkach w szkole, ale nigdy nie brał udziału w walce o swoje życie, nigdy nie stał obok kogoś, kto został zabity na jego oczach.

"Głupku, jest ich za dużo". Siekiera, która była jego wrogiem kilka sekund wcześniej, grzmotnęła go w plecy i wskazała w stronę zatoki, gdzie zakotwiczona była barka. "Musimy wrócić na statek. Oni mają armaty."

Armaty byłyby dobre. Tak samo jak ucieczka niezauważona, ale gdy jeden z drakorów podniósł włócznię, by wykończyć załoganta u swoich stóp, Jak uspokoił nerwy na tyle, by wycelować i wystrzelić.

Niebieski ładunek przeszył powietrze i uderzył drakurę w twarz, pozostawiając w jego kamiennej skórze zwęglony krater i odrzucając go do tyłu. Drżenie wróciło do ręki Jaka. Nigdy wcześniej nie zabił, żadnej czującej istoty. Nawet jeśli drakury próbowały ich zabić, nie mógł powstrzymać się od uczucia wstrętu.

Załogant poderwał się na nogi i zbiegł w dół zbocza, wykrzykując podziękowania dla tego, kto mu pomógł. Jak przełknął i powiedział sobie, że może zareagować później. W plamie kaktusów wciąż byli żywi ludzie, którzy walczyli o życie.

Z walącym sercem Jak wystrzelił trzy kolejne ładunki, starając się, by każdy z nich był liczony. Jego podstawowy magelock mógł wystrzelić tylko piętnaście razy, zanim trzeba było go naładować.

W tym chaosie i chaosie, w którym załoganci strzelali z własnej broni, drakor zdawał się nie zauważać Jaka. To pozwoliło mu oddać jeszcze kilka strzałów, licząc każdy z nich. W końcu ze zbocza nad nim, w odległości zaledwie pięćdziesięciu jardów, dobiegł ryk. Pół tuzina drakarów biegło obok załogantów, ignorując ich zupełnie i kierując się prosto na Jaka.

Zerknął za siebie, zastanawiając się, czy dzierżący topór pomoże mu, jeśli spróbują się postawić, ale chłopak posłuchał własnej rady. Sprintował w dół zbocza w kierunku zatoki.

Na plaży jego matka i zespół archeologów wciąż pochylali się nad niebiesko-czarnym artefaktem, odrywając kolejne skały lawy, by odsłonić to, co leżało pod nimi. Ze strachem uświadomił sobie, że nie wiedzą jeszcze, co się dzieje. Z rykiem morza w uszach nie słyszeli walki, a dzierżący topór biegł do zatoki i barki, a nie na plażę. Jak musiał ostrzec drużynę.

Niemal od razu zasuwa na nogi, ale powstrzymał się, zanim wybiegł zza osłony. Drakury wciąż nadciągały.

Jeden ryczał, prowadząc szarżę w stronę Jaka, z włócznią przerzuconą przez ramię do rzutu. Dalej z tyłu, z dziur i szczelin w skałach wyłaniało się coraz więcej śmiercionośnych troglodytów. Jak musiał skupić się na sześciu, które biegły na niego.

Zmuszając rękę do ustabilizowania się - zostało mu tylko sześć strzałów - Jak wystrzelił w kierunku przywódcy. Jego cel był prawdziwy, a niebieski ładunek uderzył w klatkę piersiową stwora. Poleciał do tyłu, prawie potrącając jednego ze swoich kolegów.

Zadziwiające, że pozostałe drakury nie zareagowały, nie zwolniły w żaden sposób. Wciąż nadlatywały. Dwa rzuciły włóczniami w Jak'a.

Schował się pod głazem. Jedna włócznia przeleciała kilka stóp nad jego głową i rozbiła się na lawowej skale za nim. Druga pomknęła od jego głazu, odrzucając odłamki skały, które rzuciły mu się na twarz.

Jak zaryzykował podniesienie głowy. Pozostała piątka drakarów znajdowała się zaledwie dwadzieścia jardów od niego.

Z nerwami, o których nie wiedział, że je ma, wystrzelił pięć razy w pięć różnych skrzyń. Cztery ładunki trafiły w środek, uderzając o kamienne skóry na tyle mocno, by powalić drakury na ziemię. Z bolesnych jęków, jakie wydawały, wiedział, że ich nie zabił. Ale nie dbał o to. Potrzebował ich tylko zrzucić z pleców, by móc sprintem dotrzeć do plaży.

Jednak jedna z jego szarż nie trafiła wystarczająco prawdziwie, a stwór ryknął i nie przestał się zbliżać. Wbrew wszelkim zasadom rozsądku, biegł w stronę Jaka i lufy jego pistoletu, nie przejmując się tym, że jego działania były samobójcze.

Ziemia znów zadudniła i z błyskiem oświecenia Jak zrozumiał przyczynę. Drakury nie atakowały dlatego, że nienawidziły ludzi - nie tylko z tego powodu - ale dlatego, że się bały. Wulkan miał wybuchnąć i oni o tym wiedzieli. Próbowały uciec z wyspy, a załoganci przypadkiem stanęli im na drodze.

Jak przełknął. Kolejny powód, dla którego musiał ostrzec matkę.

Wycelował swój magelock, gdy drakur zamknął się na dziesięć jardów, nienawidząc zabijać tych stworzeń, jeśli jedyne, czego chciały, to ucieczka, ale udźwignął włócznię, której kamienny czubek wycelował w oczy Jaka. Nie dawały mu wyboru.

Kiedy strzelił, spust kliknął bezużytecznie. Przysiągł, prawie kucnął za późno, by powstrzymać włócznię przed pozbawieniem go głowy. Nie miał już ładunków, broń była bezużyteczna, dopóki nie będzie mógł wrócić do obozu, by dołożyć więcej.

Co gorsza, drakur wyciągnął kolejną włócznię z uchwytu na plecach. Tej nie rzucił. Chwycił ją w obie ręce, gdy biegł, a jego zmrużone oczy pozwalały mu nawigować i zabijać w popielatym, szarym świetle dnia.

Jak zaczął sięgać po swój miecz, ale obawiał się, że jego zasięg nie będzie wystarczający. Jedna z włóczni leżała w kurzu obok niego i chwycił ją. Grubość i ciężar broni zaskoczyły go. Nie była przeznaczona dla ludzkich rąk, a on z trudem obracał ją, nie podnosząc się z chroniącego go głazu. Nie śmiał podnieść głowy, gdy wróg był tak blisko. Nie byłoby czasu na kaczki.

Przesuwające się skały i stukot bosych stóp były jedynym sposobem, w jaki mógł wyczuć zbliżanie się drakora. Gdy drakurs wskoczył na szczyt głazu, Jak wyskoczył w górę i wbił w niego włócznię od dołu.

Chciał wbić ją w brzuch, ale złapał ją w krocze. Kamienna końcówka nie zapadła się głęboko i nie zadała tak kaleczącego ciosu, na jaki liczył. Wgniótł jedynie kamienną skórę, a ciężar kontaktu nadszarpnął stawy Jaka i prawie go powalił. Postawił stopy i oparł kolbę włóczni o ziemię.

Rycząc z bólu i wściekłości, drakur przeskoczył nad nim, a jego własna włócznia wyleciała mu z rąk. Uderzyła w ziemię kilka stóp dalej.

Jak upuścił surową włócznię i dobył miecza, obracając się, by stawić czoła stworowi. Kiedy poderwał się na nogi, nawet na niego nie spojrzał. Zaszarżowało w dół zbocza, nie dbając o to, że plecami było do Jaka. To utwierdziło go w przekonaniu, że chcą uciec.

Ale kiedy spojrzał z powrotem na załogantów, wielu martwych na ziemi, wiedział, że drakury załatwią każdego na swojej drodze. A coraz więcej z nich wypluwało się ze swoich tuneli wulkanicznych. Stworzenia gnały w stronę zatoki - i barki, i ekipy archeologów.

Jak sprintował w dół zbocza, mając nadzieję, że nie jest za późno, by ich ostrzec.




Rozdział 2 (1)

==========

2

==========

Gdy profesor Jadora Freedar klęczała na stwardniałej skale lawowej, ostrożnie odłupując kawałki, by odsłonić coraz więcej niebiesko-czarnego przedmiotu, serce waliło jej tak, jakby żuła nasiona guarany. Ziemia wciąż dudniła, przypominając, że jej zespół musi się spieszyć, by wydobyć cały artefakt, zanim wulkan wybuchnie, ale nie mogła się powstrzymać i oparła na nim rękę w zachwycie. Powierzchnia była gładka jak wylane szkło i dziwnie ciepła, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że była zamknięta w skale przez niezliczone tysiąclecia.

"To jest to" - wyszeptała, pewna, że ciepło wskazuje na magię, nawet jeśli jej terreńska krew nie miała powinowactwa do jej wyczuwania. "Wszystkie te lata... wszystkie te badania, praca całego życia Lorana... życie Lorana".

Jej gardło zacisnęło się nie tylko od popiołu dławiącego powietrze, a łzy spłynęły po policzkach do cierpko pachnącej bandany zakrywającej jej usta i nos. Nie mogła się teraz trudzić, by wytrzeć oczy, nie kiedy wreszcie to znaleźli, portal do ojczyzny smoków.

"Nie dowiemy się tego, dopóki nie wydobędziemy tego stąd i nie sprawdzimy, czy odpowiada opisom w tekstach" - powiedział z odległości kilku stóp jej kolega, profesor Darv Sadlik, choć odłupywał skałę z takim samym entuzjazmem - jak i determinacją - jak ona.

"Wiem, ale archeolodzy odkopali wystarczająco dużo próbek smoczej stali, by rozpoznać ją, gdy ją znajdziemy. Możemy nie znać składników stopu, ale wiemy, że jest odporny na ciepło i wszystko inne. Co poza smoczą stalą mogło przetrwać bycie otoczonym przez roztopioną lawę? I spójrz." Jadora pomachała z boku dwustumetrowej długości artefaktem, który ujawnili. "Widzisz tę krzywiznę? Można już powiedzieć, że układa się w pierścień. Co oprócz portalu może to być?"

"Gigantyczne koło?" Darv zapytał sucho, po czym wdał się w kaszel, jego starsze płuca były bardziej wątłe niż jej. Jego bandana spadła, a on sam był zbyt rozproszony, by ją poprawić.

Jadora zatrzymała się, by sięgnąć po nią i poprawić ją dla niego, co spotkało się z przewróceniem oczami. Starsi mężczyźni nie byli bardziej akceptujący dla matek niż nastoletni chłopcy.

Darv poklepał ją po ramieniu. "Wiem jak ważne jest to dla ciebie i Jak'a, ale nie wyprzedzajmy siebie. Kiedy już będziemy mieli to na barce i będziemy bezpiecznie w drodze powrotnej na nasz kontynent, będziemy mogli to dokładnie zbadać." Zerknął nie w kierunku wulkanu, ale w stronę stałego lądu i ruchliwego miasta portowego Perchver pięć mil po drugiej stronie cieśniny. "W międzyczasie miejmy nadzieję, że nikt tam nie zwraca na nas uwagi".

"Uzyskałem pozwolenie od lokalnego magistratu, kanclerza Uniwersytetu Perchver i szefa wydziału archeologii przed planowaniem wykopalisk w tym miejscu. Ponieważ są oni przekonani, że nic nie może znajdować się na jednej z tych wulkanicznych wysp - bo jaka starożytna ludzka cywilizacja byłaby tak głupia, by się tu osiedlić - dali mi nawet pozwolenie na zabranie artefaktów, które moglibyśmy znaleźć, chociaż musiałem obiecać, że w zamian podzielę się przepisami na kilka moich zastrzeżonych mieszanek farmakologicznych."

"Zauważyłem, że nie wspomniałeś o królu Zaruk w swojej liście."

"Nie wiem, jakie papiery należy złożyć, aby poprosić o pozwolenie na kopanie kogoś, kto mieszka w pływającym zamku. Czy można w ogóle wysyłać pocztę do tych miast?".

"Zabawne, Jadora."

Zniżyła głos. "Wiesz, dlaczego nie możemy ich prosić o pozwolenie - albo pozwolić, aby dostali powiew tego, co robimy lub że to naprawdę istnieje. Musimy mieć nadzieję, że portal działa po tym wszystkim i wymyślić jak go aktywować zanim się dowiedzą."

Oparła dłoń na gładkim metalu, mając nadzieję, że zajmie to dni lub tygodnie, a nie lata lub dekady.

Uderzenie energii przebiegło przez jej ramię, a ona prawie się szarpnęła. Ale coś w rodzaju snu pojawiło się w jej umyśle, jasne i żywe w kontraście do mglistej szarości otaczającego ją świata.

Błękitne niebo nad rozległymi, pokrytymi śniegiem górami i lodowcami wypełniło jej umysł, lód zabarwiony zielenią i różem jak nic, co kiedykolwiek widziała. Nad śniegiem i lodem przeleciał wspaniały smok, jego mieniące się łuski opalizowały jak wnętrze muszli mięczaka, jego ciało falowało po niebie niemal jak wąż. Jadora rozpoznała to wielkie stworzenie, które widziała tylko na rysunkach opartych na skamielinach, ale różniło się ono od przedstawień artystów. Kto by przypuszczał, że łuski smoka są opalizujące?

Coś szturchnęło Jadorę i wizja pękła, pozostawiając ją z rozczarowaniem, gdy wróciła do niej zasypana popiołem rzeczywistość. Powierzchnia artefaktu pulsowała pod jej dłonią, lekko się mieniąc, przypominając smocze łuski.

Zakradła się do niej niepewność i ostrożność. Nic w badaniach Lorana ani w żadnej z setek książek o archeologii, które przejrzała, nie sugerowało, że artefakt może zrobić cokolwiek poza otwarciem portalu do ojczystego świata smoków. Co ona widziała? Sen? Zapowiedź tego innego świata? Dowód na to, że smoki wciąż żyją?

Darv ponownie szturchnął ją palcem. "Czy zorientowałaś się, jak to zrobić?" zapytał powoli, jakby powtarzał pytanie. Prawdopodobnie tak było.

Co ona mówiła? A, tak... Aktywacja. "Jest trochę badań na ten temat w notatkach Lorana". Notatki Lorana, które nie mówiły nic o portalu emanującym wizjami. Jadora odchyliła się do tyłu, usuwając rękę i pocierając ją o brudne spodnie. "Moja praca w ostatnich latach skupiła się na zlokalizowaniu go. Resztę, jak zakładałam, można było rozgryźć później. Loran miał kilka hipotez w swoim dzienniku." Jej ręka powędrowała do kieszeni pod kurtką, wewnętrznej kieszeni, w której znajdowała się ta potargana, oprawiona w skórę książka pełna jego notatek i szkiców.

Może jej ton się zmienił - nawet po pięciu latach Jadora nie potrafiła powstrzymać emocji w głosie, kiedy wypowiadała imię swojego zmarłego męża - bo Darv spojrzał na nią, jego okulary do połowy pokryte popiołem, jego krótkie siwe włosy wilgotne od potu, jego ciemne oczy grobowe. "Przepraszam. Wiesz, jak łatwo się denerwuję. Poza tym czuję się zobowiązany dać ci popalić, skoro wyciągnąłeś mnie na aktywny wulkan w środku letniego upału."




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Obietnica smoków"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści