Kiedy entomolog zakochuje się w guwernantce

Rozdział 1

ROZDZIAŁ 1

MAJ 1818 R.

Przez większość życia Alice Sharpe jej krewni przekazywali ją z jednego domu do drugiego, w taki sam sposób, w jaki można przekazać niechcianą pamiątkę rodzinną o wartości niewiele większej niż sentyment. Stojąc na delikatnym perskim dywanie przed Jej Łaskawością, Sarą, Dowager Księżną Montfort, Alice zastanowiła się, że po raz pierwszy została oddana w ręce kogoś, kto nie był nawet częścią rodziny.

"Nie wygląda pani na guwernantkę". Dowager duchess zwęziła oczy, okoliczne zmarszczki nieco się pogłębiły. Ona i praciotka Alice służyły razem królowej Charlotte jako damy w kolejce, wiele lat wcześniej. "Ale Lucinda twierdzi, że dobrze nadajesz się na to stanowisko".

Alice szybko opuściła wzrok na podłogę, by nie zostać przyłapaną na gapieniu się. "Moja praciotka sama zapłaciła za dużą część mojej edukacji, madam. Mam cztery i dwadzieścia lat, a od pół tuzina lat jestem guwernantką dla kilku moich kuzynów."

Dowager zwróciła się do jedynej innej osoby w pokoju, swojej synowej, obecnej księżnej Montfort. "Co o tym myślisz, Cecylio?"

Jej Gracja, księżna Montfort, wydała przemyślany dźwięk nucenia zanim się odezwała, jej piękny głos był niski i kulturalny. "Myślę, że panna Sharpe dobrze by się tu sprawdziła. Jest wystarczająco stara, by trzymać dziewczęta w ryzach i ma więcej niż wystarczające doświadczenie. Z pewnością pomaga jej fakt, że jest zaznajomiona z naszym zestawem. Dlaczego twoja praciotka wysłała cię tutaj, zamiast zatrzymać cię jako towarzyszkę lub guwernantkę dla kogoś z twojej rodziny?"

Egzotyczne kwiaty wirujące na dywanie nie dostarczyły żadnego uspokojenia, ale Alice śledziła ich linie wzrokiem, gdy mówiła. "Jeśli Wasza Miłość pozwoli, moja ciotka dowiedziała się o tym, że potrzebujecie guwernantki i uznała, że nie może być większego zaszczytu niż to, że będę mogła służyć w Waszym domu."

To był powód, o którym powiedziano Alice, ale słyszała ciche rozmowy z drugiego końca stołu obiadowego i z rogów salonów. Rodzina była zmęczona opieką nad nią i kilku z nich uważało, że Alice powinna sama poradzić sobie w świecie. Przynajmniej dopóki nie będzie na tyle dorosła, by nie konkurować z ich córkami, gdy przyjdą zalotnicy.

Najwyraźniej jej jasne włosy i niebieskie oczy czyniły z niej konkurentkę do zainteresowania panów kawalerów.

Jej nieświadoma pozycja jako rywalki doprowadziła do trzygodzinnej podróży powozem, który przywiózł ją do zamku, a jej kufry czekały w jakiejś nieznanej sali, by albo zostać zmiecione do małej komnaty zarezerwowanej dla guwernantki, albo schowane z powrotem do powozu i odesłane w niesławie do prababci.

Chociaż księżna musiała wiedzieć, że jest jedną z najpotężniejszych kobiet w Anglii, mówiła z łagodnością, której Alice się nie spodziewała. "Oczywiście nie nadzorowałabyś wszystkich instrukcji dotyczących edukacji moich córek. Sprowadzamy mistrzów jazdy konnej, tańca, muzyki i sztuki. Oczekuję, że zajmiesz się ich nauką i będziesz pilnować, by ćwiczyły wszystko inne. Ma pani dopilnować, by trzymały się swoich planów. Czy to się zgadza, panno Sharpe?".

"Wasza Miłość, jestem pewna swoich zdolności pedagogicznych. Upewnię się, że twoje córki są dobrze przygotowane do opuszczenia sali szkolnej, kiedy uznasz to za stosowne. To będzie zaszczyt służyć pani w zamku Clairvoir".

Gdyby praciotka Alice nie wymówiła nazwy starożytnych ziem jako "Clee-ver", Alice z pewnością powiedziałaby to źle. Mimo że nazwa posiadłości pochodziła pierwotnie z języka francuskiego, pierwsi angielscy mieszkańcy posiadłości zniekształcili wymowę setki lat wcześniej.

Księżna zniżyła głos, by porozmawiać z teściową, ich ciche szepty były jedynym dźwiękiem w dużym salonie skąpanym w popołudniowym słońcu.

Palce Alice drgnęły z potrzeby wciśnięcia okularów na nos, ale zamiast tego mocniej chwyciła spódnicę. Potrzebowała okularów do czytania, ale poza tym mogła się bez nich obejść. Jednak jej prababcia nalegała, by nosiła je jak najczęściej, ponieważ "społeczeństwo uważa dziewczyny w okularach za prostackie". To kolejny sposób na to, by nie rozpraszała zalotników swoich kuzynów.

Nawet w tej chwili, otoczona kryształowymi żyrandolami, pluszowymi meblami i bogatymi gobelinami w nowo odbudowanym zamku Clairvoir, Alice przedstawiała się jako nie więcej niż brązowa smuga w jasnym, błyszczącym świecie bogactwa. Miała na sobie ciemnobrązową suknię z kremowym fichu, który ukrywał gładką skórę jej szyi. Włosy miała zaczesane do tyłu, najsurowiej, w nieatrakcyjny i surowy skręt. Popielate loki, które wymknęły się spod ścisłej stylizacji, mogłyby ładnie obramować jej twarz, gdyby nie okulary.

"Panna Sharpe." Dowager duchess przemówiła, a Alice podniosła oczy na tyle, by potwierdzić pozdrowienie. "Postanowiliśmy przyjąć panią do pracy w wysokości stu funtów rocznie, jeśli będzie pani przestrzegać zasad gospodarstwa domowego i dotrzymywać obietnic dotyczących edukacji lady Isabelle i lady Rosalind, a także będzie pani opiekować się lordem Jamesem, dopóki nie wyjedzie do szkoły tej zimy".

Ulga i zgroza mieszały się razem w sercu Alice. Nie chcieli jej odtrącić, a jednak ciężar nowej odpowiedzialności sprawił, że niemal osunęła się na podłogę. Książę Montfort miał trzy córki i dwóch synów. Alice była teraz odpowiedzialna za troje najmłodszych jego szlachetnych dzieci, dziewczęta, które miały takie same szanse na poślubienie rodziny królewskiej, jak i na przeziębienie, oraz młodszego syna.

Najstarszego syna, noszącego honorowy tytuł Earla of Farleigh, nie było w domu. Lady Josephine, najstarsza córka, opuściła salę szkolną wiele lat wcześniej.

Alice prawie nie powiedziała ani słowa przez kwadrans, w którym dowagerka i księżna wyłożyły jej swoje oczekiwania i zasady. Jej zachowanie miało być równie mocno kontrolowane jak przedmioty, których uczyła dziewczynki, ale im więcej przytakiwała i obiecywała, tym bardziej rosła odwaga Alice.

Zawsze była mądra i zawsze lubiła się uczyć. Dzięki temu, że przez lata musiała dopasowywać się do wielu domów i rodzin, wiedziała, że jest także osobą towarzyską.

Potrafię to zrobić, powtarzała sobie wielokrotnie podczas ostatniej rozmowy. Kiedy pokojówka przyszła zaprowadzić Alice do jej pokoju, Alice wzruszyła ramionami jak dobry żołnierz i przygotowała się na pierwsze spotkanie ze swoją podopieczną.

Przechodząc przez korytarze zamku, służąca wymieniała pokoje, które mijali i ich przeznaczenie. Pokojówka była dobrze obeznana z domem i miała w sobie coś z wyższości, z którą trudno byłoby się równać matronom z towarzystwa.

Alice uśmiechnęła się do siebie. Może nie była księżniczką, ale która dziewczyna nie chciałaby mieszkać w tak pięknym miejscu jak zamek Clairvoir? Biblioteki i ogrody były materiałem na legendę, rodzina z historią sięgającą ich pomocy Wilhelmowi Zdobywcy. Niewiele kobiet o niższym urodzeniu Alicji mogłoby kiedykolwiek przejść się po terenie zamku, a co dopiero mieć dostęp do domu i rodziny.

Okazja ją podekscytowała, podobnie jak to, że wreszcie ma jakiś cel.

A jednak.

Jej wzrok powędrował na szerokie okna sali balowej, gdy mijali jej otwarte drzwi. Przez chwilę oddech jej się zatrzymał. Marzenia o tańcu w takiej sali z przystojnym partnerem należały do przeszłości. Musiały być.

Guwernantki nie miały prawa do żadnych zalotów. Były niemal nieobecne.

Przełykając ponurą myśl, Alice ponownie poświęciła całą swoją uwagę służącej. Zacisnęła dłonie przed sobą, czując na kciuku pierścień ojca. Choć znajdował się pod rękawiczką, jego obecność dodawała jej otuchy.

Sala szkolna miała być jej domeną. O sali balowej lepiej było zapomnieć.




Rozdział 2 (1)

ROZDZIAŁ 2

Choć większość uznałaby za dziwny widok dorosłego dżentelmena leżącego prostopadle w trawie, Rupert Gardiner regularnie ustawiał się w dokładnie takiej pozycji. W tej chwili większość jego ciała była wciśnięta w świeżo skoszoną trawę południowych ogrodów Jego Miłości.

Z rozłożonym przed sobą szkicownikiem, Rupert notował kolory, które będą mu potrzebne do dokładniejszego oddania obiektu swoich badań.

Po dokonaniu odpowiednich zapisków, Rupert powoli sięgnął po sieć wodną, którą wykorzystał do swojej pracy. Siatki wodne służyły przede wszystkim do wyławiania mniejszych stworzeń z koryt strumieni, ale po niewielkiej modyfikacji doskonale nadawały się do łapania owadów takich jak popularna niebieska samogłówka w zasięgu jego wzroku.

Rupert zawahał się jednak i wziął pod uwagę szybkość, z jaką samogłówka normalnie przeleciała przez ogród. Sieć była prawdopodobnie jego najlepszą szansą na złapanie go, ale miał też swoje siatki-forceps. Zamówione niedawno w Paryżu, gdzie badanie owadów było bardziej popularne niż w Anglii, używał ich tylko na twardszych gatunkach. Mimo że broszura sugerowała, że kleszcze są doskonałym sposobem na łapanie motyli, nie miał jeszcze okazji ich wypróbować.

Lepiej więc użyć siatki.

Najpierw odsunął swoje czarne włosy z oczu. Powinien je obciąć, ale natychmiast zapomniał o tej kwestii w chwili, gdy dokonał połowu. Szybko, kolejną staranną serią ruchów, umieścił niebieską samiczkę w małej klatce o muślinowych oczkach.

Owad latał, uderzając w siatkę, zanim osiadł na ulistnionej łodydze, którą umieścił w środku.

Rupert zwrócił uwagę na miejsce, w którym unosiła się samiczka. Mały staw z fontanną w środku przyciągał przez cały ranek liczne owady. Niektóre z nich zanurzały się w wodzie tylko po to, by się napić, ale samiczka pojawiła się w miejscu między liliami, co zwróciło jego uwagę.

Złapał samicę. Rupert obserwował, jak samica, którą posiadał, łączy się w pary, a następnie schodzi pod wodę, aby złożyć jaja. Samiec tego gatunku pozostał w pobliżu, dopóki samica nie zbliżyła się ponownie do powierzchni, po czym zszedł do wody, aby ją uratować, ponieważ wydawała się zbyt zmęczona, aby samodzielnie przebić się przez powierzchnię stawu.

Dlaczego owad zachowuje się w taki sposób? Co w naturze samca damselfly skłoniło go do uratowania samicy po tym, jak już osiągnął swój cel w przekazaniu swojego rodu? Większość powiedziałaby, że owady, i wszystkie pełzające rzeczy na ziemi, nie mają moralności. Co mogło skłonić samca do takiego działania, poza naturalną chęcią kontynuowania gatunku?

Zapisał swoje przemyślenia, choć nie miał zamiaru włączać ich do swojej obecnej pracy.

Książę Montfort zażyczył sobie katalog owadów i flory swoich ogrodów, wypełniony ilustracjami i podstawowymi zapisami naukowymi. Było to dzieło monumentalne, a charakter projektu byłby bezcenny dla przyszłych pokoleń. Był to dokładnie ten rodzaj publikacji, który zauważyłoby Royal Society of London.

Jeśli Rupert zdołałby zdobyć uwagę Royal Society i aprobatę jego członków, istniały wszelkie szanse na uzyskanie stypendium. Może nawet uda mu się opublikować swoją pracę w Philosophical Transactions.

Spojrzał w dół do siatkowej klatki na swój okaz, obserwując, jak zmęczona samica powoli czołga się po drążku. Tak proste stworzenie, a jednak o tak ogromnie tajemniczym życiu, mogło być kluczem do tego, by jego nazwisko zostało wydrukowane w tym samym czasopiśmie, które opublikowało Isaaca Newtona.

Choć Rupert miał zaledwie siedem i dwadzieścia lat, od dziewiętnastu lat marzył o publikacji w czasopiśmie Royal Society.

Rupert zabrał się do pracy, badając rośliny w stawie. Samotniki upodobały sobie ten teren, prawdopodobnie z powodu braku drapieżników. W wodzie nie było żadnych ryb, ozdobnych ani innych. Chociaż do stawu wpadała fontanna, wokół jej brzegów rosło mnóstwo lilii i mchu, dzięki czemu niektóre części były ciemne i chłodne, nawet w najgorętszej części dnia.

Szkicowanie życia roślinnego zawsze spowalniało proces odkrywania. Tak ważne jak rośliny były dla owadów, on po prostu nie miał takiej miłości do zieleni, jak do tajemniczych pełzaczy i gąsienic świata. Kwiaty i drzewa rosły tam, gdzie je posadzono, a następnie karmiły i dawały schronienie dzikim zwierzętom.

Tak jak urocze mogą być fronty stawu dla kogoś, kto obserwuje tę scenę, jego czas byłby lepiej spędzony gdzie indziej.

Po zrobieniu notatek na temat kolorów i farb potrzebnych do wykonania szkicu, Rupert wstał i wyciągnął ręce nad głową. Wtedy przypomniał sobie, że zrzucił płaszcz. Jego służący często narzekał na stan płaszcza i spodni Ruperta, których kolana i łokcie dość regularnie pokrywał błotem, czołgając się w ogrodach, by zajrzeć pod liście i skały. Dzisiaj jęczano nad rękawami koszuli Ruperta.

Rupert uśmiechnął się do siebie i rozejrzał się, szukając brakującego przedmiotu. Zdjął je w pewnym momencie, gdy ścisły krój materiału utrudniał przyjęcie pozycji niezbędnej do obserwacji samogłowów.

Zniknął też jego kapelusz, choć nie pamiętał, gdzie się podział. Po kilku minutach pracy znalazł pod krzewem swój płaszcz, a na nim kapelusz. Chwilę później zebrał wszystkie swoje rzeczy i ruszył w kierunku zamku. Choć mógł przez część czasu przebywać w swoim domu, oddalonym o szesnaście mil, to przebywanie na terenie posiadłości księcia o każdej godzinie znacznie ułatwiało mu niektóre obserwacje.

Ruszył schodami dla służby w górę, do kwater gościnnych. Rupert wątpił, by księżna doceniła jego widok na wielkich schodach, biorąc pod uwagę zaschnięte błoto na jego spodniach. Prawdopodobnie większości domowników przeszkadzałyby klatki pełne owadów, które zabrał do swojego pokoju w celu dalszych badań.




Rozdział 2 (2)

Już dwie pokojówki dostały zakaz sprzątania komnat Ruperta. Jedna zabiła dużą ćmę, a druga wpadła w histerię z powodu obecności pająka z Tratwy. Według Billingsa, lokaja Ruperta, dwie pokojówki przydzielone teraz do pokoju pospiesznie zajęły się pościelą, wyczyściły popiół i rozpaliły ogień, po czym wybiegły nie oglądając się nigdzie indziej.

Billings czekał na Ruperta, gdy ten wszedł do swojej komnaty sypialnej.

"Panie Gardiner." Billings wyciągnął ręce, by wziąć dwie z klatek, po czym odprowadził je do pustych półek, gdzie miały czekać na bliższe oględziny Ruperta.

Chociaż lokaj nie darzył osobistą miłością małych stworzeń, które Rupert przynosił do domu, nie bał się ich. Rupert zapytał kandydatów na pokojowców, jakieś cztery lata temu, jak radzą sobie z takimi rzeczami jak wolno żyjące pająki, pszczoły i dżdżownice.

Billings był jedynym człowiekiem, który udzielił satysfakcjonującej odpowiedzi, mówiąc: "Tak jak z niechcianym gościem. Jeśli przedłużyli swoje powitanie, wyprowadziłbym ich za drzwi".

"Dzień dobry, Billings. Jakieś wiadomości do zgłoszenia?" Rupert odłożył swój sprzęt na biurko, jego oczy już szukały srebrnej tacy z pocztą. Znalazł ją, i była pusta.

"Nie, sir. Nic nie było w porannej poczcie, a gospodarstwo domowe trwa dalej tak jak dotychczas. Chociaż słyszałem, że jest nowa guwernantka dla najmłodszej trójki dzieci. Pokojówki są pełne spekulacji na jej temat." Billings nie miał skrupułów w dzieleniu się plotkami służących, co czyniło go nadmiernie rozrywkowym w niektóre wieczory.

"Nowa guwernantka. Hm. Mam nadzieję, że to położy kres tym trzem, które śledzą mnie w ogrodach." Chociaż Rupert początkowo doceniał ciekawość dzieci w odniesieniu do jego studiów, szybko zdał sobie sprawę, że miały one własne motywacje do śledzenia go. Lady Isabelle, czternastolatka, i jej siostra Lady Rosalind, dwunastolatka, próbowały z nim flirtować. Były przedwcześnie rozwiniętymi dziewczynkami i - biorąc pod uwagę pozycję, jaką ich ojciec zajmował w świecie - pewnego dnia miały podbić społeczeństwo. Po tym jak rozbawienie ich młodzieńczymi próbami minęło, starał się je ignorować. Ich młodszy brat, Lord James, miał tylko osiem lat. Miał interes w nauce chwytania pająków, przypuszczalnie w niecnych celach.

Niestety, ponieważ były to dzieci księcia, Rupert nie mógł im powiedzieć, żeby odeszły i dokuczały komuś innemu. Zamiast tego tolerował je z ciasnymi uśmiechami.

Z guwernantką w zamku, godziny dzieci byłyby lepiej wypełnione.

"Czy chciałby pan zmienić ubranie, sir?" Billings przyglądał się płaszczowi Ruperta z ledwie skrywanym przerażeniem. "Czy może wolałby pan poczekać na godzinę kolacji?"

Rupert spojrzał na zegar na kominku. Było dopiero po trzeciej. Za wcześnie na kolację, ale śmiesznie, żeby przebrać się w cokolwiek innego. "Przypuszczam, że ubranie na kolację byłoby odpowiednie, ale na razie odpuszczę sobie płaszcz. Mam jeszcze do zrobienia moje rysunki".

"Tak, panie Gardiner." Billings wszedł do małego przedsionka, który służył jako szafa i pokój kąpielowy dla Ruperta. Tymczasem Rupert zaczął zrzucać skorupiaste od błota ubranie. Dzień okazał się owocny i miał nadzieję, że dyskusja z księciem na temat jego obserwacji będzie satysfakcjonująca.




Rozdział 3 (1)

ROZDZIAŁ 3

Drugi dzień w zamku Alice, jej pierwszy poranek w roli guwernantki, nie był niekwestionowanym sukcesem. W zasadzie zakwalifikowała go jako małą katastrofę. Jej nerwy były nieco nadszarpnięte przez żywe żaby, które Lord James wprowadził podczas porannych recytacji. Płazy nie przeszkadzały jej tak bardzo jak wrzaski starszych sióstr chłopca.

Lady Isabelle i Lady Rosalind miały w płucach tyle mocy, że mogłyby wypchnąć z portu brytyjski okręt wojenny. Przywrócenie porządku w sali szkolnej zajęło im czas na naukę geografii.

"Lady Rosalind, czy mogłaby pani łaskawie wskazać położenie Indii na globusie?" zapytała Alice, gotowa rozpocząć lekcję o tym regionie.

Niestety, w tym momencie dowiedziała się, że Lady Rosalind uważa Indie za część Ameryki Południowej. Dziewczynka przez jakiś czas wpatrywała się w południową półkulę, zanim zapytała: "Dlaczego Indie nie są oznaczone?".

Lady Isabelle wyśmiała siostrę, po czym z dumą wymieniła nazwiska wszystkich głów koronnych Europy, aby udowodnić swoją wyższość.

To spowodowało kolejną kłótnię.

Instruktor sztuki przebywający w zamku przysłał wiadomość krótko po dwunastej, że jest gotowy na lekcje dla dzieci. Alice odesłała je z ulgą, że będzie miała godzinę spokoju.

Była to godzina, którą powinna poświęcić na uporządkowanie sali szkolnej i przygotowanie się do następnej lekcji. Stojąc trzy piętra nad ziemią, patrząc przez okno na ogrody, Alice tęskniła za czymś innym.

Ogrody Clairvoir słynęły w całej Anglii ze swego piękna. Całe społeczeństwo szukało wiadomości o tym, jak księżna przebudowała zamek w ciągu ostatniej dekady, i każdy starał się kopiować Jej Łaskę. Nawet Alice, żyjąca na obrzeżach społeczeństwa w domu swojego wuja, słyszała o posągowym ogrodzie. Wciąż pamiętała jeden wspólny list od przyjaciela, który widział prace w toku.

Tuzin zamówionych posągów ulubionych Greków, tuzin innych postaci historycznych, a wszystko to rozrzucone na grządkach kwiatów, które miały cieszyć zmysły.

I oto stała, mając jedynie pokład schodów i drzwi pomiędzy nią a tak wspaniałym pięknem.

"Pół godziny" - powiedziała na głos, po czym skinęła stanowczo głową. Tyle mogła sobie darować. Byłaby na zewnątrz i z powrotem tak szybko, że nie potrzebowałaby nawet maski i rękawiczek. Krótko spojrzała w dół na swoją suknię.

Głęboko niebieska suknia, którą miała na sobie, była skrojona pod kątem praktyczności, a nie mody. Szyja była wysoko, rękawy długie, nie było w niej kobiecych falban, falbanek ani żadnych koronek. Ale co ją to obchodziło? Przecież nie wybierała się na przyjęcie do ogrodu. Miała zamiar pospiesznie się przejść, nie dać się nikomu zauważyć i wrócić do sali szkolnej na piętrze.

Tak postanowiwszy, Alice wyszła za drzwi i znalazła schody dla służby. Kiedy towarzyszyła dzieciom, miała trzymać się głównych przejść i schodów, ale sama mogła robić, co jej się podobało.

Minęła lokaja, który szybko się jej ukłonił, i ominęła pokojówkę, która wyglądała na zmartwioną, że ktoś stanął jej na drodze. Potem znalazła się na parterze i po kilku krokach wyszła przez drzwi na pierwszy taras, na którym stały meble i stoły przeznaczone dla domowników i gości, by mogli odpoczywać na świeżym powietrzu. Schody prowadziły w dół do kolejnego poziomu ogrodów, a ona szybko je pokonała. Po pierwszym tarasie, na którym można było usiąść i podziwiać widok, znajdowały się ogrody różane, a następnie nieco dziksze ogrody wypełnione bujnymi kwietnikami i kolumnami bluszczu; poniżej tego znalazła posągi.

Serce przyspieszyło jej z wysiłku, a Alice nie zatrzymała się, dopóki nie stanęła u stóp pierwszego posągu, który zobaczyła. "Kim więc jesteś?" zapytała marmurową pannę. Kobieta stała trzymając miskę w jednej ręce i pszenicę w drugiej, patrząc na ogród z łagodnym wyrazem twarzy.

Alice stuknęła jednym palcem w wargę, zanim cicho szepnęła: "Hestia lub Hera, bogini dobrobytu i urodzaju. Hm." Przeszła do następnego, posągu mężczyzny trzymającego łuk i otoczonego fioletowymi i różowymi kwiatami przypominającymi masło. "Anemony. Ach, to czyni cię Adonisem." Alice uśmiechnęła się do góry na greckie wyobrażenie męskiego piękna. Potem zwęziła oczy. Wyglądał raczej jak portret księcia, który minęła na wielkich schodach. "Ciekawe, czy książę zamówił cię, czy rzeźbiarz starał się zdobyć jego przychylność?" Zachichotała sama do siebie i szła dalej.

Jej czas skradziony ze służby był krótki. Musiała się spieszyć, więc wchodząc głębiej w ogrody, obiegła podstawę kolejnego posągu, by znaleźć się z przodu - i potknęła się o parę butów. Jej pęd sprawił, że wpadła twarzą w kwietnik.

W jej głowie rozbrzmiały słowa, których nauczyła się, gdy niczego nie podejrzewający krewni wypuścili swoje żrące języki w jej stronę. Ale zacisnęła usta, żeby nie powiedzieć tego na głos, tylko po to, żeby natychmiast poczuć smak brudu.

Alice spróbowała się podnieść dokładnie w chwili, gdy właściciel drugiej pary nóg próbował zrobić to samo. Jej stopa prześlizgnęła się między parą kostek, oplatając je obie. To również posłało jej twarz z powrotem w kwiaty.

Dość męski głos, prawdopodobnie należący do tych samych nóg, wypuścił potok niemiłych słów. "Co u licha - jeśli Jego Łaska nadal będzie na to pozwalać, nigdy nie ukończę swojej pracy".

Co książę miał wspólnego z człowiekiem leżącym w ogrodach, gdzie każdy mógł się o niego potknąć? Powinna przeprosić, ale biorąc pod uwagę jego gwałtowną reakcję na wypadek, może nie zasługiwał na to.

Alice jęknęła i zamiast tego postanowiła się przewrócić. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był szczyt posągu, który próbowała oglądać od przodu. Była to postać imperialnie wyglądającej kobiety, skierowana prawie bezpośrednio na miejsce, w którym leżała Alice. Zamrugała.

Nad nią pojawiła się twarz, niepokojąco blisko. "Nie jesteś jedną z córek księcia." Mówił niemalże gruchotliwie, jakby mimo wszystko nie aprobował jej osoby.




Rozdział 3 (2)

Dzięki Bogu jej okulary pozostały na swoim miejscu. Dzięki nim mogła wyraźnie dostrzec każdy szczegół mężczyzny klęczącego u jej boku. Był przystojny, mimo smugi brudu na policzku. Miał czarne włosy, które opadały mu na czoło niemal do leśnych oczu. Jego twarz była wąska, usta szerokie, a na dole podbródka widniała dość ujmująca mała szczelina.

Wszystkie jej kuzynki w wieku od czternastu do trzech i trzydziestu lat zwróciłyby uwagę na tego człowieka.

"Czy jesteś ranna?" zapytał, jego czarne brwi pchnęły się razem. "Uzależniona?"

Alice wessała oddech. "Nie sądzę."

Przytaknął i wyciągnął do niej rękę. Miał na sobie grube skórzane rękawice, dobrze porysowane i brudne. Alice wzięła ofiarowaną dłoń i szybkim ruchem pociągnął ją na nogi. Chociaż była wyższa niż społeczeństwo uważało za modne, ten człowiek wciąż miał nad nią pół głowy wzrostu.

"Powinnaś patrzeć, gdzie idziesz". Odwrócił się od niej gwałtownie. Mężczyzna wydał długo cierpiące westchnienie. "To już nieaktualne. Absolutnie doskonały okaz."

Zwężając oczy, Alice zerknęła w dół, gdzie wylądowała i zgniotła więcej niż kilka kwiatów. "Jest wiele nieuszkodzonych. Może uda ci się znaleźć inny".

"Innego. Przypuszczam, że to będzie musiało wystarczyć." Westchnął i zdjął skórzane rękawice, upuszczając je do otwartej drewnianej skrzynki wypełnionej dziwnymi narzędziami.

Choć jego akcent był wykształcony, nie taki, jaki słyszała od służby, jego szorstki styl ubioru zdawał się wskazywać na to, że jest zatrudniony przez księcia. Skrzynia na ziemi jako ktoś, kto pracował na zewnątrz, rękami. Zaniepokojenie. Czyżby potknęła się o dozorcę terenu?

Alice zakręciła pierścień wokół prawego kciuka palcami przeciwnej dłoni. "Czy jest więcej grządek narcyzów?".

"Hm?" Jego spojrzenie opuściło ziemię, by spotkać się z jej. "Narcyzów?"

Gestem wskazała na białe i żółte kwiaty. "Czy jest ich więcej w innych miejscach w ogrodach zamku?"

"Tak." Spojrzał w dół na kwiaty ponownie, jego ramiona opadają do przodu pod brudnym płaszczem. "Przypuszczam, że znalezienie więcej tego szczególnego rodzaju flory może doprowadzić mnie z powrotem do Pieris napi. Chociaż nie mogę powiedzieć, że widziałem, jak te dwie rzeczy często się pokrywają."

Alice potrafiła zidentyfikować wiele kwiatów po ich pospolitych nazwach, ale jego łacina natychmiast pokazała stan jej ignorancji. Czy ogrodnicy zwykle odnosili się do kwiatów po łacinie? Być może miał lepsze wykształcenie niż większość służących, co tłumaczyło brak lokalnego akcentu. Może był czyimś młodszym synem, który znalazł się w potrzebie zatrudnienia poniżej statusu, jakim się kiedyś cieszył. Wiedziała wystarczająco dobrze, że odpowiednie wykształcenie może nie prowadzić do korzystnej pozycji w społeczeństwie.

"Przepraszam, że przeszkadzam. Obawiam się, że nie zwracałem uwagi w moim pośpiechu." Motyl trzepotał na wietrze, zbliżając się do ramienia dżentelmena.

Wykrzywił w jej stronę jedną z tych ciemnych brwi. "Pośpiech? W ogrodzie?" W końcu zdawał się zwrócić na nią uwagę, jego oczy omiatały pobieżnie jej ramę w górę i w dół.

Podniosła się, by mocniej schować haczyk okularów za jedno ucho, ukradkiem upewniając się, że jej niesforne loki pozostały na miejscu podczas upadku. Chociaż nie miała na sobie ani maski, ani rękawiczek, Alice wiedziała, że wygląda wystarczająco szacownie.

"Nazywam się panna Sharpe. Jestem nową guwernantką dzieci Jej Miłości. Myślałam, żeby zająć się ogrodami, ale mój czas jest krótki. Muszę wrócić do sali szkolnej." Chwyciła bok spódnicy, nagła i straszna myśl przyszła jej do głowy. "Mam nadzieję, że nie odważyłam się wyjść poza granice. Nikt nie powiedział, czy mogę zbadać ogrody, czy nie..." Przerwała, przypominając sobie, jak często ciotki ostrzegały ją przed "gadaniem na temat".

Mężczyzna przechylił głowę na bok w tym samym momencie, kiedy mały zielono-biały motyl - czy może ćma? Efekt był raczej komiczny, biorąc pod uwagę sytuację, i Alice zagryzła dolną wargę, żeby nie zachichotać.

"Nie mogę sobie wyobrazić, dlaczego członek gospodarstwa domowego, nawet guwernantka, miałaby mieć zakaz wstępu do ogrodów". Jego czoło zmarszczyło się, gdy wpatrywał się w nią. "Masz trochę brudu na policzku. Tylko tutaj." Stuknął się w swój własny lewy policzek, poniżej oka.

Krótki śmiech potknął się od niej w końcu. "Właściwie to ty też." Wyciągnęła z rękawa chusteczkę i otarła się o swój policzek, po czym wyciągnęła do niego materiał. Wpatrywał się w płótno, obrzeżone w haftowane pąki róż, jakby zaskoczony tym. Potem uśmiechnął się i potrząsnął głową. Był to czarujący uśmiech, trochę krzywy z jednej strony.

"Do końca dnia będę miał więcej niż trochę ziemi na policzku. Ale dziękuję, panno Sharpe."

Schowała chusteczkę, po czym przecięła spojrzenie na motyla, spoczywającego teraz z otwartymi skrzydłami.

"Um." Zrobiła szybki krok w bok. "Masz trochę więcej niż brud na ramieniu, też, sir. Jest tam motyl - nie chciałbym, żeby został zraniony. Mogę go usunąć?" Głupie pytanie, naprawdę. Ale co jeśli go zepchnął i uszkodził biedne stworzenie?

Zatrzymał się, jakby jej słowa zamieniły go w kamień - tak samo jak Afrodyta, która stała nad nimi, gdy rozmawiali. To musi być Afrodyta, biorąc pod uwagę, że wskazuje na łóżko Narcyza. Greckie mity urzekły Alice w latach, gdy chowała się w bibliotekach, by uniknąć ostrej krytyki krewnych.

Mówił przez ledwie rozchylone wargi, najwyraźniej starając się poruszać jak najmniej. "Czy to jest białe i zielone?"

Alice zamrugała do niego. "Tak?" Jaką różnicę robił kolor? A on zachowywał się tak, jakby powiedziała mu, że ma osę, która czeka, żeby go użądlić.

"Mam kleszcze w tym pudełku." Wskazał palcem, nie podnosząc nawet ręki. "Mają małe siatki po obu stronach. Czy myślisz...to znaczy, czy miałbyś coś przeciwko użyciu ich do schwytania motyla?".

"Siatkowe kleszcze?" Alice ponownie spojrzała w dół na pudełko, potem w górę na mężczyznę. "Mogłabym użyć swoich rąk. Będę delikatny."




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Kiedy entomolog zakochuje się w guwernantce"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści