Tragedia przychodzi w trójkę

I. Pierwsza tragedia

CZĘŚĆ I

==========

PIERWSZA TRAGEDIA

==========




Rozdział pierwszy (1)

==========

ROZDZIAŁ PIERWSZY

==========

----------

"PIERWSZA KRWI"

----------

Brant, lat 6

"Ale z ciebie pierdzistołek, Brant!"

Wendy i Wyatt odjeżdżają na rowerach, opony wypluwają błoto i źdźbła trawy, gdy przecinają trawnik sąsiada.

Pierdzący.

Co to znaczy?

Patrzę, jak odjeżdżają z krawędzi mojego podjazdu, podczas gdy Theo kopie jeden z luźnych kamieni, które obrzeża naszej skrzynki pocztowej. Tata będzie dmuchał w uszczelkę, jeśli zobaczy kamień nie na miejscu. Uwielbia dziwne rzeczy, takie jak kamienie w skrzynce pocztowej, idealnie obrzeżone chodniki i trawa, która wygląda na bardziej zieloną niż nowa fryzura mojej opiekunki.

Nie rozumiem tego.

Ja też nie rozumiem "pierdzistołka".

"Wendy jest dweebem," mruczy Theo pod swoim oddechem.

"Brzmi lepiej niż pierdzioch".

"Jest."

Słońce zachodzi za dodatkową puszystą chmurą, przez co wygląda jak gigantyczny kawałek waty cukrowej unoszący się na środkowo-zachodnim niebie. Mój żołądek marudzi. "Chcesz zostać na kolację?"

Theo próbuje naprawić kamień palcem swojego trampka, ale nie wygląda to tak samo. Tata to zauważy. Wzdycha, wyskakując z podbródka i spoglądając w dół na koniec cul-de-sac, do miejsca, gdzie zniknęły straszne bliźniaki Nippersink. "Czy twoja mama robi to chili?".

"Nie, to ryba". Moja mama uwielbia gotować. Poza dawaniem mi pocałunków w policzki i łaskotkami w brzuszek, myślę, że to jej ulubiona czynność. Uwielbiam jedzenie, które robi, nawet brukselkę.

Nawet ryby.

"Fuj", mówi Theo. Zerka na swoją posiadłość, dom w stylu rancho z cegieł, dwa w dół od mojego, i wzrusza ramionami. "Poza tym, myślę, że moja mama może dziś urodzić dziecko".

"Naprawdę?"

"Może. Powiedziała, że jej brzuch czuje się tak, jakby hiena przeżerała jej loo-der-us".

"To znaczy, że dziecko się pojawi?" Wsuwam ręce do kieszeni moich szortów, marszcząc się na obraz, który wskakuje mi do głowy. To brzmi naprawdę źle. Brzmi gorzej niż wtedy, gdy ugryzł mnie kot cioci Kelly, bo wyglądał smutno, a ja chciałem go nakarmić jednym z moich plasterków jabłka - następnego dnia złapałem gorączkę. "Myślałam, że dzieci to szczęśliwa rzecz. Co to jest loo-der-us, tak w ogóle?"

"Nie wiem. Myślę, że to rzecz w brzuchu mamy, w której mieszka dziecko. Brzmi to dla mnie obrzydliwie."

Dreszcz przechodzi przeze mnie. To rzeczywiście brzmi dość obrzydliwie. Zawsze chciałam mieć brata lub siostrę, ale tata za dużo pracuje w biurze lub na podwórku, a mama mówi, że ciężko jest zajmować się małymi dziećmi, które ciągle robią kupę i płaczą, więc chyba zostałam tylko ja.

Przynajmniej mam Theo.

Jest moim sąsiadem i najlepszym przyjacielem, i może jego nowy braciszek lub siostrzyczka też poczuje się jak mój. Może uda nam się podzielić.

"Jak myślisz, jak nazwiesz dziecko, Theo?"

Moje oczy śledzą Theo, gdy wskakuje na pierścień kamieni wokół skrzynki pocztowej, próbując się zrównoważyć. Poślizga się i ląduje na tyłku, prosto w mokrej trawie, a kiedy wstaje, plamy brązowego błota plamią tył jego dżinsów. Pociera się o swój tyłek, wydając jękliwy dźwięk. "A może Mudpie?"

Oboje się śmiejemy, wyobrażając sobie słodkie małe dziecko o imieniu Mudpie. Łyżwy moje spojrzenie wokół cul-de-sac, nowe imię migające do umysłu, kiedy fiksacja na trzepotanie owada ze skrzydłami słońca. "Lubię Butterfly."

"Tak, dobrze. Mudpie, jeśli to chłopiec, i Butterfly, jeśli to dziewczynka." Theo przytakuje, wciąż masując swój obolały tyłek. Zamiata piaskowe blond grzywki z dala od czoła, odsłaniając oczy błyszczące tym samym ciemnoniebieskim kolorem jego koszuli. "Hej, Brant, może wpadniesz i poznasz ją, jak już wyjdzie z brzucha mamy?".

Bardzo by mi się to podobało!

Już mam odpowiedzieć, kiedy rejestruję, co właśnie powiedział. "Jej?"

Theo znów wzrusza ramionami, marszcząc nos. "Myślę, że to dziewczynka. Mogę sobie wyobrazić ją w małych różowych sukienkach i wielkich kokardach. Będzie naprawdę ładna, nie sądzisz?".

"Tak, założę się, że będzie."

"Będę się nią dobrze opiekował. Będę najlepszym starszym bratem w historii" - mówi, kiwając głową z dumnym uśmiechem. To ten sam uśmiech, który ma tata, gdy wpatruje się w trawnik po świeżym koszeniu. "Będę jak Mario, a ty możesz być Luigi, jeśli chcesz. Ona będzie księżniczką Peach i będziemy ją chronić przed wszystkimi złymi ludźmi na świecie".

Wyobrażam to sobie. Wyobrażam sobie wielkie przygody i bitwy, walki na miecze i odwagę. Te obrazy wywołują łaskotanie prosto w moje serce.

Zawsze chciałam mieć coś, czego warto bronić, a mama nie pozwala mi mieć szczeniaka.

Nowe dziecko Theo będzie musiało wystarczyć.

"Podoba mi się ten pomysł, Theo. Stworzymy świetny zespół."

Nasze marzenia zostają przerwane, gdy matka Theo wychyla głowę z ich domu, jej brzuch jest tak okrągły i duży, że sam utrzymuje drzwi wejściowe otwarte. W środku musi być coś tak dużego jak arbuz - musi.

Może powinniśmy nazwać ją Arbuzem.

"Theodore! Jedziemy do szpitala!"

Tata Theo pospiesznie wychodzi, niosąc co najmniej siedem toreb, dwie dyndają mu z szyi. Jego twarz jest buraczkowo czerwona, tego samego koloru co furgonetka, do której wrzuca dobytek, i wygląda, jakby mógł zemdleć. Może nawet dostać ataku serca. Bardzo się poci.

"Teraz, synu! Będziemy mieli dziecko!" krzyczy jego ojciec, potykając się o wyrwę w podjeździe, gdy ściga się z powrotem do przodu domu.

Mojej przyjaciółce wyskakują oczy. "Ona nadchodzi, Brant! Słyszałeś to?"

"Słyszałem", mówię ochoczo, trochę zazdroszcząc mojemu przyjacielowi. Chcę mieć młodszą siostrę. Właściwie, to zamieniłbym wszystko na świecie na młodszą siostrę.

Słyszysz to, niebo? Przehandluję wszystko za młodszą siostrę!

Nie jestem pewna, dlaczego zdradzam swój sekret niebu, ale mama zawsze patrzy w sufit, kiedy odmawia nocne modlitwy. Może mówi do nieba.

Może ono słucha.

Wata cukrowa nie odpowiada, podobnie jak zachodzące słońce. Ptaki nie śpiewają. Korony drzew kołyszą się i drżą, ale też milczą.

Moje życzenie zostaje skradzione przez wczesną letnią bryzę, nigdy nie zostanie usłyszane.

Theo wsiada na swój rower, macha mi na pożegnanie, gdy podpiera się nogami. Prawie przewraca się na chodniku, krzycząc z podnieceniem: "Do zobaczenia, Luigi!".




Rozdział pierwszy (2)

Uśmiecham się na to imię. Luigi. To znaczy, że jestem wojownikiem. Obrońcą.

Bohaterem.

I jest o wiele lepsze niż "pierdzioch".

"Pa, Mario", krzyczę z powrotem.

Theo prawie znowu się przewraca, kiedy próbuje wysłać mi kolejną falę, rower wpada w szaleńczy ruch, ale łapie równowagę i biegnie do domu, kiedy jego ojciec ściga matkę do furgonetki. Trzyma swój pulchny brzuch, wydając okropne, bolesne dźwięki. Nie wygląda na szczęśliwą.

Nie rozumiem tego.

"Brant, kochanie... już prawie czas na obiad".

Staję w miejscu, zerkając przez ramię. Mama macha mi do środka od strony drzwi, jej ciemne miodowe włosy biczują ją po twarzy, gdy przetacza się przez nie podmuch wiatru. "Idę", wołam do niej, kradnąc ostatnie spojrzenie na mojego przyjaciela wskakującego do pojazdu z rodzicami. Jeszcze jedna podekscytowana fala od Theo wysyła mnie, gdy wyciągają z podjazdu z piskiem opon.

"Wejdź do środka, Brant. Możesz pomóc mi posmarować masłem chleb czosnkowy".

Obracając się, wypuszczam westchnienie i biegam przez trawę do mojego frontowego stoopu. Mama otacza moje ramiona czułym ramieniem, a potem całuje czubek mojej głowy. Patrzę na nią, obracając brzeg koszuli między palcami. "Mama Theo rodzi dziś wieczorem".

Uśmiecha się, opierając dłoń na swoim własnym brzuchu. Jest płaski i smukły - przeciwieństwo mamy Theo. Z pewnością nie kryją się w nim arbuzy. "O mój Boże. Wiedziałam, że to będzie lada dzień, teraz." Mama zerka w górę, obserwując, jak furgonetka znika za rogiem. "Będę musiała zrobić im zapiekanki, kiedy wrócą. Czy Theo jest podekscytowany?"

"Jest naprawdę podekscytowany," kiwam głową. "Powiedział, że mogę odwiedzić, kiedy wrócą do domu. Czy mogę, mamo?"

Dwoje brązowych oczu spogląda na mnie w dół jak ciepła roztopiona czekolada, a ona daje mojemu ramieniu lekki ścisk. "Oczywiście. Baileysowie są jak rodzina", mruczy. "I może ponownie rozważę tego szczeniaka, o którego ciągle mnie pytasz".

"Naprawdę?" Moje własne oczy ping otwarte, szerokie jak spodki; jestem tego pewna. "Możemy go nazwać Yoshi?"

"Nie widzę powodu, dlaczego nie."

Podskakuję w górę i w dół, oczekiwanie coursing przez mnie. "Dzięki, mamo."

Kolejny wietrzyk omiata nas, powodując, że długie włosy mamy podrywają się do lotu jak wróbelki. Zamyka na chwilę oczy, przyciągając mnie blisko do swojego biodra. "Jesteś dobrym chłopcem, Brant. Twoje serce jest miłe i odważne. Może..." Jej słowa znikają w bryzie, a ja jestem początkowo zdezorientowany... trochę zaniepokojony, że coś jest nie tak. Potem kończy: "Może zaczniemy gdzieś od nowa. Tylko ty i ja."

"A co z tatą?"

Czekam na jej odpowiedź. Moje ciało opiera się o matkę, jej zapach jest znajomy, gdy jej palce przeczesują mój bałagan we włosach. Pachnie jak coś słodkiego. Jakiś deser - miód i karmel. Może nawet jabłkami z tafli.

"Jutro będzie czerwiec." Jej głos jest tylko ciszą, a ja prawie jej nie słyszę. Moja matka przesuwa dłonią po moim karku, a potem po plecach, dając mi lekkie poklepanie, zanim się odsunie. "Czerwiec zawsze czuje się jak nowy początek".

Myślę o jej słowach dobrze do wieczora. Myślę o nich, siedząc przy stole obiadowym, gdy tata opowiada o tym, jak Collins w biurze sabotował jego arkusze kalkulacyjne, a potem wrzeszczy na mamę, że przesadziła z gotowaniem filetów z łososia. Nawet rzuca się na kamienie wokół skrzynki pocztowej, obwiniając psa sąsiadów za spuszczenie ze smyczy i zrujnowanie całej jego ciężkiej pracy. Trzymam usta na kłódkę, gdy rozbijam moje lukrowane marchewki na maleńkie kuleczki, nie chcąc, żeby Theo wpadł w kłopoty. Wiedziałam, że tata to zauważy.

Uwielbia te kamienie.

Kiedy zbliża się pora snu, wciąż nie mogę przestać myśleć o słowach mamy. Nie wiem dlaczego.

Czerwiec zawsze kojarzy mi się z nowym początkiem.

Co to miało znaczyć? I dlaczego mama chciała jechać gdzieś bez taty?

Mama kładzie mnie do łóżka tej nocy, śpiewając mi kołysankę. Dawno nie śpiewała mi kołysanki - nie od czasu, gdy byłem w przedszkolu. Jej głos jest miękki i świecący, prawie tak, jak wyobrażam sobie księżyc. Gdyby księżyc miał głos, brzmiałby jak ona. Śpiewa słowa, mówiąc mi, że nad tęczą fruwają ptaki niebieskie. Myślę o ptakach i myślę o tęczy. Słowa sprawiają, że czuję się szczęśliwy, ale ona śpiewa je tak smutno.

Czyta mi moją ulubioną książkę o słoniu Dumbo, podczas gdy moja własna wypchana zabawka, klapnięty szary słoń o imieniu Bubbles, jest schowana w moich ramionach. Mama płacze, kiedy ją czyta, tak jak zawsze.

Potem składa delikatny pocałunek na mojej linii włosów, szepcząc przy świetle gwiazd z mojego okna: "Zawsze będę cię chronić".

Wtulam się w moją pasiastą pościel, uśmiech podpowiadający mi na ustach, słuchając, jak jej kroki nikną w pokoju.

Sny próbują mnie odnaleźć, ale mój umysł jest niespokojny.

Myślę o Wendy i o tym, jaką jest dweeb. Wyatt też.

Myślę o szczeniaku, którego mamy zamiar dostać... Yoshi. Zastanawiam się, czy zaprzyjaźni się z psem sąsiadów.

Ciekawe, czy tata polubi go bardziej niż psa sąsiadów.

Myślę o głosie mojej matki, który jest jak blask księżyca, i zastanawiam się, dlaczego powiedziała mi te rzeczy na naszym frontowym schodku.

I wreszcie myślę o dziecku Theo.

Mudpie czy Butterfly?

Czy brzuch mamy Theo jest nadal duży i pełny? Czy dziecko wyszło już z jej loo-der-us?

Może to będzie dwoje dzieci, tak jak Wendy i Wyatt. Jedno dla Theo, a drugie dla mnie.

Oboje możemy być Mario.

W miarę upływu minut moje myśli zaczynają się wyciszać, a mnie porywa magiczny sen. Jestem na niebie, siedzę na szczycie bananowego księżyca.

Tu jest głośno.

Tonę w paplaninie tysiąca życzeń.

I jakoś, gdzieś, wydaje mi się, że słyszę swoje własne...

Zamienię wszystko na młodszą siostrę.

* * *

"Brant."

Zostaję obudzony przez znajomą obecność. Na początku jestem zdezorientowany, zastanawiając się, czy nie przegapiłem szkolnego autobusu, ale potem przypominam sobie, że jest przerwa letnia.

Moje powieki otwierają się, gdy ręka chwyta mnie za ramię. W mojej sypialni nadal jest tak ciemno. Nadal jest noc. Mrugam, próbując nadać sens cieniom. "Tato?"




Rozdział pierwszy (3)

"Obudź się, Brant. Obudź się."

Jego głos nie brzmi właściwie; brzmi przerażająco, jakby był kimś innym. Inną osobą. Siadam prosto, ocierając się o moje zaspane oczy i przytulając Bąbelka Słonia do piersi. "Czy mam kłopoty?"

Twarz taty lśni w blasku mojej nocnej lampki. Jest spocony i śmiesznie oddycha. "Kocham cię, Brant. Wybacz mi."

Mogę się tylko na niego gapić. Nie rozumiem.

"Schowaj się pod łóżkiem", rozkazuje, ciągnąc mnie za ramię. "Chodź."

Mój brzuszek zaczyna wirować ze zgrozą. Łzy pędzą do moich oczu. "Boję się".

"Bądź dobrym chłopcem. Proszę."

Chcę być dobrym chłopcem, więc jestem posłuszny. Ściskając Bąbelka w mocnym uścisku, zsuwam tyłek z materaca, aż moje stopy dotykają ziemi. Tata sięga wtedy po mnie, biorąc mnie za oba ramiona i mocno mną potrząsając. Moje oczy widzą go lepiej w ciemności i dostrzegam kilka zadrapań wyrytych na jego policzkach, wrednych i czerwonych. "Gdzie jest mama?"

Dziwne spojrzenie przemywa po jego twarzy, ściskając brwi razem i powodując, że drży, gdy mnie trzyma. Opuszcza się na oba kolana, aż jesteśmy twarzą w twarz, a bryła w gardle podskakuje w górę i w dół. Paznokcie wkopują się w moją skórę i to w pewnym sensie boli, ale strach boli mnie bardziej. "Słuchaj uważnie, synu" - mówi obcym głosem, niskim i gruchoczącym. Smutnym. "Chcę, żebyś wczołgał się pod swoje łóżko i został tam, dopóki słońce nie oświetli twojego pokoju, rozumiesz?". Tata wkłada mi do ręki swój granatowy telefon z przyciskami numerycznymi, zmuszając moje palce do obejścia go. "Kiedy słońce wzejdzie, wybierz 9-1-1. Ale ta część jest ważna... musisz mi obiecać, że to zrobisz, dobrze?".

Mokrość ścieka po moich policzkach. Kiwam głową. Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić.

"Nie schodź na dół".

Nie schodź na dół. Nie schodź na dół. Nie schodź na dół.

Te słowa odbijają się echem wewnątrz mnie, w kółko. Muszę być posłuszny. Muszę obiecać.

"Dobrze, tato."

Rozluźnia się tylko trochę. "Kocham cię. Oboje cię kochamy. Wiesz o tym, prawda?"

"Tak, wiem", mówię mu przez moje łzy. Nie jestem nawet pewien, dlaczego płaczę, ale czuje, że powinienem.

Krótkim skinieniem głowy zaczyna mnie prowadzić pod łóżko, więc schodzę na ręce i kolana i czołgam się, rozpłaszczając się na brzuchu i prześlizgując się przez resztę drogi pod nim. Jest bardzo ciemno, zaśmiecone bezpańskimi zabawkami i kartami do gry. Kurz łaskocze mnie w nos. Zwijając ciało w kłębek, przyciągam Bąbelka do policzka i pozwalam mu zbierać moje spadające łzy, podczas gdy drugą ręką zaciskam telefon. Tata przykuca niżej, usta rozchyla, jakby miał się odezwać, ale jego wargi drżą tylko od niewypowiedzianych słów. Przesuwa mięsistą łapą po środku twarzy, a potem rwie włosy.

Myślę, że ma zamiar mnie tu zostawić, więc wykrztuszam: "Mama powiedziała, że zawsze będzie mnie chronić".

Niebezpieczeństwo kłuje moją skórę. Nie czuję się bezpiecznie.

A mamy tu nie ma.

Na twarz mojego ojca wkrada się jeszcze więcej smutku, ale on nadal nic nie mówi. Nie pociesza mnie tak, jak zrobiłaby to mama.

Tuż przed tym, jak staje, sięga po mnie, kradnąc rękę, która zaciska mojego zabawkowego słonia. "Jeszcze jedno, Brant" - mówi tata, zerkając na mnie rozłożonego pod łóżkiem swoimi dzikimi, wypełnionymi łzami oczami. Dławi się lekko, wydając dźwięk, którego mogę nigdy nie zapomnieć. Brzmi jak każdy koszmar, jaki kiedykolwiek miałem. Dając moim palcom ostatni ścisk, ojciec znów wydaje ten dławiący dźwięk, coś jak kaszel, albo płacz, albo okropne pożegnanie. Wycofuje się i szepcze przez ścianę ciemności: "Zakryj uszy".

Podskakuje, odwraca się i wychodzi z mojej sypialni.

Patrzę, jak jego pokryte skarpetami stopy oddalają się coraz bardziej, a potem moje drzwi zamykają się.

Klik.

Cisza wkracza do pokoju.

Moje serce grzmi głośno, a oddechy przychodzą tak szybko, że dorównują uderzeniom. Bubbles pociesza mnie w jedyny sposób, jaki potrafi, podsuwając mi policzek, gdy leżę z kolanami przy piersi.

Próbuję sobie przypomnieć wszystko, co powiedział mi ojciec. Było tego tak wiele.

"Kiedy wzejdzie słońce, wybierz 9-1-1".

Moje palce zwijają się wokół telefonu.

"Nie schodź na dół".

Dlaczego nie mogę zejść na dół? Chcę do mamy. Potrzebuję jej, by chroniła mnie przed tymi rzeczami, których nie rozumiem.

Chyba była jeszcze jedna... ostatnia rzecz, którą mam zrobić, ale nie pamiętam.

Co to było? Co to było?

Łzy wylewają się ze mnie, a moje gardło kłuje, umysł goni.

"Jeszcze jedna rzecz, Brant..."

Nie mogę sobie przypomnieć. O nie, nie pamiętam!

Podłoga mojej sypialni jest zimna i ciemna; taka samotna. Jestem przerażony.

Nigdy nie byłem bardziej przerażony.

Gdy wołam mamę, płacząc i krzycząc, do głowy przychodzi mi ostatnie błaganie ojca.

O, tak!

Zakryj mój...

Bum.

Głośny trzask powoduje, że skaczę, całe moje ciało drży, a oczy otwierają się szeroko. Myślę, że to może tylko fajerwerki. Nadal słyszę je czasami, tuż za oknem, pozostałości po obchodach Dnia Pamięci. Malują niebo w ładnych światłach i kolorach, i sprawiają, że czuję się szczęśliwa w środku. Sprawiają, że się uśmiecham.

Ale w tej chwili nie czuję się szczęśliwa. Nie uśmiecham się.

Nie wydaje mi się, żeby to były fajerwerki.

Mimo wszystko zakrywam uszy, choć może być już za późno. Obcasy moich dłoni wkopują się po obu stronach głowy, zamykając dźwięk, podczas gdy ja chowam twarz w szarą miękkość mojego duszka.

W tym miejscu zostaję na długo.

Godziny, być może. Nie jestem zbyt dobry w określaniu czasu, ale to mogą być godziny.

I wiem, że mam czekać, aż słońce zajrzy za chmury i rozjaśni moją sypialnię, ale mięśnie mnie bolą. Moje ciało jest sztywne i obolałe, szyja obolała. Coraz trudniej mi tu oddychać.

Podejmując decyzję, naciskam na telefonie numery, które tata kazał mi wykręcić. Dziewięć-jeden-jeden. Odbiera jakaś pani, ale nic nie mówię. Tata nie kazał mi nic mówić. Kazał mi tylko wcisnąć cyfry.

Wysuwam się na brzuchu, dłonie ciągną mnie do przodu. Chwytam Bąbelka, zanim wstanę, a potem na palcach wychodzę z pokoju, starając się być jak najciszej. Obiecałam tacie, że nie zejdę na dół, więc nie chcę, żeby mnie usłyszał.




Rozdział pierwszy (4)

Nie może wiedzieć, że złamałam obietnicę.

Moje wnętrzności czują się niewyraźnie i jakby swędzą, gdy toruję sobie drogę przez zaciemniony korytarz, a jedynymi dźwiękami są skrzypiąca drewniana podłoga i szum wentylatora sufitowego. Ostrożnie stawiam kroki na schodach. Czuję się prawie tak, jakbym ukradkiem zerkał na choinkę w bożonarodzeniowy poranek, sprawdzając, czy Mikołaj przyszedł i przyniósł mi prezenty owinięte w kolorowy papier i błyszczące kokardy.

To jednak nie jest świąteczny poranek.

A to, co znajduję, gdy docieram na dół schodów, nie jest obfitością prezentów z moim imieniem. Nie ma radości. Nie ma cudów.

Jest tylko straszny koszmar.

Krew.

Strach.

Krzyk.

Mój krzyk.

Zaciskam oczy, tłumiąc to wszystko. Potem otwieram je ponownie.

To jest prawdziwe, to jest prawdziwe... o nie, to jest prawdziwe!

Bąbelki wyślizgują się z mojej dłoni, lądując w kałuży czerwieni, która sączy się z dziury w głowie mojego ojca. Obok niego spoczywa pistolet - taki sam, jaki widziałem w filmach i programach telewizyjnych.

Moja matka też leży obok niego. Ma coś owiniętego wokół szyi, przez co jej usta są otwarte, a oczy wyłupiaste. Myślę, że to krawat roboczy mojego ojca.

Jest fioletowy.

Nienawidzę fioletu. To najgorszy kolor, jaki kiedykolwiek widziałem.

Mama nie patrzy na mnie, mimo że ma otwarte oczy. Jest cicha i nieruchoma, tak jak tata. "Mamo?" Mój głos prawie nie brzmi prawdziwie. Jest tak wysoki i piskliwy, utknął w moim gardle jak Laffy Taffy. Robię krok wokół mojego ojca i jego rzeki krwi, a następnie rzucam się na moją matkę. Ona się nie rusza. Nie trzyma mnie.

Nie chroni mnie tak, jak obiecała.

Szlocham przy jej piersi, błagając, żeby się obudziła, płacząc, żeby czytała mi bajki i śpiewała kołysanki. Musi mi powiedzieć, że to wszystko jest złym snem.

Po chwili znajdują mnie tam obcy mężczyźni, ubrani w mundury, z twarzami pełnymi przerażenia, tak jak wyglądała twarz mojego taty, kiedy zostawił mnie w sypialni samą. Wyrywają mnie mamie, a ja kopię, krzyczę i płaczę mocniej, moje ramiona są wyciągnięte, sięgają, błagają, gdy wyciągają mnie za drzwi frontowe.

Z dala od niej.

Z dala od taty.

Z dala od Bubbles.

Ktoś zawija mnie w koc, mimo że nie jest mi zimno. Mówią mi miłe słowa miłym głosem, ale ja nie mogę zrozumieć niczego, co mówią. Podjeżdżają karetki z czerwonymi i niebieskimi światłami, z wyciem syren, dołączając do radiowozów ustawionych na naszym cul-de-sac. Sąsiedzi wychodzą z domów, zaciskają usta, kręcą głowami i wpatrują się we mnie zaciekawionymi oczami.

Ale nie Theo.

Nie ma go w domu. Jest w szpitalu z mamą, tatą i nowym dzieckiem.

Głosy szepczą wokół mnie, a ja próbuję wyłowić niektóre słowa:

Dee-oh-ay.

Morderstwo.

Samobójstwo.

On ją zabił.

Biedne dziecko.

Tragedia.

Schylam się ze swojej grzędy na podjeździe, sięgając po jeden ze sterczących kamieni, który spadł na manowce w pobliżu skrzynki pocztowej. Trzymając go w dłoni, wpatruję się w niego, pasąc kciukiem po jego gładkich krawędziach.

Myślę, że tata kochał ten kamień bardziej niż mama.

Myślę, że kochał go bardziej niż mnie.

Zaciskam go w zaciśniętej pięści, patrząc w górę na północne niebo, które migocze gwiazdami i nieodebranymi życzeniami. Uświadamiam sobie wtedy, że może to była moja wina. Może to ja zabiłem swoich rodziców. Może wymieniłem ich za głupie życzenie.

Tylko... nie mam młodszej siostry.

Nie mam nikogo.

Moja dolna warga drży, a łzy spadają ciężko.

Ściskam kamień.

Potem ustawiam go z powrotem na miejscu.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Tragedia przychodzi w trójkę"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści