Magiczna Annis

Prolog

1692 

To był okrutny dzień na opuszczenie świata. 

Słońce świeciło z całą radością i obietnicą wczesnego lata. Nowe zielone liście lśniły od niego, a kwiaty jabłoni i grusz, które dopiero co przekroczyły swój wiek, dryfowały w ciepłym powietrzu jak białe motyle, pudrując podłogę sadu swoimi obitymi płatkami. 

Bridget krzątała się w swojej celi, wściekła i coraz bardziej rozzłoszczona. To nie było sprawiedliwe. To nie było słuszne. Te dziewczyny, te oskarżycielki, nie wiedziały nic o tym, jak to jest starzeć się, rodzić dzieci i patrzeć, jak cię porzucają, grzebać mężów, których nie można było utrzymać przy życiu bez względu na to, ile eliksirów się warzyło i ile uroków się wymyśliło. Te dziewczyny - Abigail, Mercy, Elizabeth, Ann i Mary - były jeszcze młode i świeże. Nie cierpiały z powodu opadania ciała po urodzeniu dzieci. Nikt nie wyśmiewał się z nich, że wolą czerwony gorset od czarnego, że lubią się śmiać z podróżnym, że mają kozę do zabawy. 

I ten zdradziecki John Hathorne! Odwiedzał ją często i często po śmierci Thomasa. John lubił cydr, który robiła ze swoich jabłek, a jeszcze bardziej lubił miękkość jej łóżka i zapach jej ciemnych włosów. Potem, kiedy jej włosy posiwiały, a jej słodkie niegdyś ciało zwiędło, zmienił się w sędziego. Zapomniał o tych godzinach w ciepłej, tajemniczej ciemności, zapomniał o specjalnym uroku, który zrobiła dla niego, żeby jego żona się nie dowiedziała, zapomniał o słowach namiętności, które wyszeptał jej do ucha. Zwrócił się do sędziego i pozwolił tym głupim dziewczynom, rozhisteryzowanym czortom nie lepszym niż powinny, oskarżać ją o wszelkie złe uczynki. 

Była niewinna rzeczy, o które ją oskarżały. Nie weszła do sypialni Herricka w postaci ducha i nie uwiodła go, choć wiedziała, że on jej pragnie, nawet teraz. Nie rzuciła klątw na sąsiadów, tylko skarciła ich za kradzież jabłek. Zdarzyło się jej zrobić poppet lub dwa, ale nie wyrządziły one prawdziwej krzywdy. Nigdy nie zadawała się z diabłem. 

Była, jak im powiedziała, czysta od przewinień, ale oni nie słuchali. Wzięli sobie do serca słowa pięciu dziewcząt i wielu innych mężczyzn, z których większość starała się o jej względy w tym czy innym czasie. Uznali ją za czarownicę i skazali na ciemną śmierć w ten jasny dzień. 

Nawet teraz wózek czekał przed jej celą, aby zabrać ją na szubienicę. Przez dwa minione dni słuchała piłowania i młotkowania oraz żartów cieśli, którzy budowali jej narzędzie śmierci. Drżała w ciemności, a potem zagłuszyła swoje przerażenie falami wściekłości na niesprawiedliwość swojego losu. 

Dzwon kościelny zabrzmiał w centrum Salem Village. To był czas. Stukot męskich butów rozbrzmiał po bruku, zbliżając się w jej stronę. Ich głosy rozbrzmiały w słodkim letnim powietrzu, głosy mężczyzn czerpiących przyjemność z jej kary, mężczyzn, którzy nie dbali o nią teraz, gdy była stara i samotna. Nie było nikogo, kto mógłby przemówić w jej imieniu. Nikt, kto by ją bronił. Była zagubiona. 

John Hathorne pojawił się w drzwiach, jego zachwaszczone ubranie zmatowiało i zardzewiało w letnim słońcu, jego włosy wystawały spod kapelusza jak stara, siwa słoma. Był teraz pochylony, tak samo stary jak ona, ale jego głos wciąż brzmiał jak grom. "Bridget Byshop, twój czas nadszedł!" 

Jej kolana zadrżały, a ona sama zwiotczała pod ścianą, przytłoczona w tej chwili przez przerażenie. Pociągnęła za włosy, by odzyskać kontrolę, by ponownie rozpalić wściekłość. 

Jej córki były jej jedyną nadzieją. Mary była łagodną dziewczyną, która nie chciała skrzywdzić nawet najmniejszego stworzenia. Christian był inny w swoich skłonnościach, tak samo zły jak sama Bridget. Żadna z nich nie mogła teraz uratować swojej matki, ale obie będą jej dziedzictwem. Uwolniona od tego zmęczonego ciała, zainspirowana swoją furią, będzie czuwać nad swoimi potomkami i dopilnuje, by każde z nich otrzymało inspirację. Zostawiłaby im maleficia. 

Może nie była czarownicą - zresztą nie była pewna, czym dokładnie jest czarownica - ale nie była niczym. Była tylko kobietą, ale miała zdolności. Biada ignorantom, którzy myśleli, że mogą ją uciszyć stryczkiem! Dowiedzą się, że jej moc, niezależnie od jej źródła, była silniejsza od ich okrucieństwa. To byłaby jej zemsta. 

Kiedy drzwi jej celi otworzyły się, Bridget Byshop stanęła wysoko, wyprostowała swoje wątłe ramiona i wyszła na zewnątrz, by przyjąć swój los.

Czarownica powinna być pięknym słowem, oznaczającym mądrość, wiedzę i dyscyplinę, ale nie jest używana w ten sposób. Stało się obelgą, sugeruje zło, wywołuje strach. Słowo to zostało wypaczone. 

-Harriet Bishop, 1890




1: Harriet

1 Harriet 

1890 

Harriet wolała żerować w Central Parku tuż po wschodzie słońca, zanim rowerzyści i koniarze wylali się na Mall, i kiedy hałaśliwe młode rodziny wciąż jeszcze jadły w domu śniadanie. W noce poprzedzające jej wyprawy spała z odsłoniętymi zasłonami, aby pierwsze światło świtu mogło ją obudzić, a ona mogła być na polu przed wszystkimi innymi. 

W zimny, jasny majowy poranek obudziła się, gdy tylko zaczęło wschodzić światło. Ubrała się w solidne buty, wytartą spódnicę i męski, ciężki żakiet, który kupiła w sklepie z używanymi rzeczami na Bowery. Wzięła swój koszyk i wymknęła się cicho z mieszkania, żeby nie obudzić gospodyni. Grace ciężko pracowała i potrzebowała swojego snu. 

Nie było w pobliżu innych mieszkańców, gdy Harriet pokonała drogę w dół po narożnych schodach i wyszła przez centralny dziedziniec Dakoty. Przed łukiem wejściowym ominęła samochód dostawczy, którego podstarzały koń mrugał sennie pod uprzężą. Mleczarz podniósł rękę na powitanie Harriet. Wózek z lodem przejechał obok, gdy przechodziła przez drogę do Bramy Kobiet, a kierowca, z zębami zaciśniętymi wokół fajki, uchylił przed nią czapki. Uśmiechnęła się do niego, rozkoszując się poczuciem wspólnoty ich braterstwa wczesnych pobudek. 

Pierwsze promienie słońca wyczarowały z trawy Owczej Łąki loki mgły, bajkowe obłoki, które mieniły się srebrem na tle zielonego pastwiska. Harriet zwolniła kroku, by nacieszyć oczy widokiem, delektując się skosem wiosennego światła i szmaragdowym blaskiem nowych liści, zanim przeszła przez łąkę w chłodne cienie lasu. 

Tutaj panował bliski mrok, który sprawił, że podciągnęła kołnierz kurtki wyżej wokół gardła. Grube konary białego dębu ocieniały ziemię, kryjąc bogactwo szałwii, czerwonej koniczyny, czasem grzybów. Harriet wdychała zapachy płodnej ziemi, gdy przykucnęła przy łące pokrzyw, by rozpocząć poranną pracę. 

To był dobry dzień na jej pracę. Znalazła piękny kawałek bylicy obok pokrzyw, a głębiej w lesie zauważyła łopian, który może być nieuchwytny. Był też amarant, zioło, które pasterze nazywali prosem. Starała się zbierać tylko to, co mogła wykorzystać, a resztę zostawiała do rozmnożenia. 

Kiedy wyszła z cienia drzew na blask porannego słońca, odkryła mniszki rosnące wśród paryskich stokrotek, więcej niż spodziewała się w połowie maja. Ich zielenina nadawałaby się na sałatkę. Zbierając garście, by wrzucić je do koszyka, zauważyła z grymasem, jak bardzo poplamione są jej palce. 

Mogła założyć rękawiczki, ale lubiła czuć fakturę rosnących rzeczy i wyczuwać bogactwo gleby, która je pielęgnuje. Odziedziczyła po babci długie, smukłe palce, biegłe w wyławianiu pożądanego zioła z chroniącej je plątaniny roślin. Sprawiało jej przyjemność wybieranie łodygi z liśćmi, zaciskanie jej między paznokciami i wykręcanie. Jeśli chciała mieć sam korzeń, jak w przypadku łopianu, odkurzała ziemię i przesadzała każdą część, która nie była jej potrzebna. Proces ten często powodował, że miała brudne palce i brudne paznokcie. 

Odetchnęła ze smutkiem. Grace zamierzała się zbesztać. 

Stado owiec rozeszło się po łące, by w promieniach słońca skubać trawę. Ich pasterz, oparty na kiju, obserwujący swoje stado, uchylił czapkę, gdy Harriet przeszła przez pastwisko. "Dzień dobry pani, panno Bishop," zawołał. "Trochę dziś zimno, prawda?" 

"Dzień dobry, Tom. Tak, jest teraz chłodno, ale wkrótce się ociepli." 

"Tak będzie," powiedział. Słońce było za jej plecami, a on zmrużył oczy, żeby ją zobaczyć. "Moja miss jest wdzięczna za te rzeczy, które zrobiłeś. Chciała, żebym powiedział." 

"Czy ona czuje się lepiej, a następnie?" Żona Toma otrzymała prostą nalewkę, taką, która nie potrzebowała magii, by ją wzmocnić. 

"Jak słońce, panno Bishop. Jak słońce. Zrobiłaś jej cud." 

Świadectwo rozjaśniło i tak już piękny dzień. To nie był pierwszy raz, kiedy Harriet otrzymała taką pochwałę w swojej praktyce, ale każdy przypadek podnosił ją na duchu. Każda chwila zmniejszała, tak nieznacznie, ciężar winy, który zawsze nosiła. 

Z koszem pełnym plonów ruszyła przez pastwisko, zdejmując swój zniszczony słomiany kapelusz, by poczuć balsam słońca na włosach i policzkach. W jej wieku kilka nowych piegów nie miałoby znaczenia. Zresztą, kto miałby się skarżyć? Cóż, Grace, oczywiście, ale nikt inny. 

Alexander lubił słabe piegi, które pyliły się na jej nosie i ciemniały w promieniach słońca. Pamiętała dotyk jego dłoni obejmującej jej policzek i blask w jego oczach, gdy się z nią przekomarzał na ich temat. 

Znów westchnęła, tym razem smutno. Aleksandra nie było już dwadzieścia pięć lat, ale upływ dekad nie zmniejszył jej żalu. Nic tak nie uczy człowieka, jak ból po stracie, że czas jest złudzeniem. 

Gdy dotarła do skraju łąki, ponownie założyła kapelusz. Owce wędrowały dalej, a Tom szedł za nimi. Głosy niosły się teraz w porannym powietrzu, krzyki dzieci jeżdżących na karuzeli, upomnienia ich pielęgniarek, nawoływania sprzedawców sprzedających lody i poskręcane papierki z tafli. Harriet parła w stronę przejazdu. 

W momencie, gdy do niej dotarła, zbliżał się jeździec w spokojnym kłusie, młoda dama na wysokim czarnym koniu. Harriet zatrzymała się. Jej koszyk stał ciężki na ramieniu, ale stała nieruchomo i patrzyła, jak uderzająca para przejeżdża obok niej. 

Dziewczyna jechała w siodle, co musiało wywołać komentarze, podobnie jak podzielona spódnica, która to umożliwiała. Pasma ciemnych włosów wymknęły się spod słomkowego kapelusza i powędrowały na ramiona. Jej dłonie w rękawiczkach spoczywały nisko i swobodnie na lejcach, a ona sama trzymała podbródek schowany, plecy proste jak włócznia. Kiedy podniosła wzrok, Harriet uchwyciła spojrzenie jasnoniebieskich oczu i gęstych ciemnych rzęs. Siedziała w siodle, jakby się do tego urodziła, i Harriet poczuła przypływ dumy. 

Ta dziewczyna to Annis Allington, wnuczka siostry Harriet. Nie wiedziała o tym, ale ona i Harriet były jedynymi, które pozostały z ich gałęzi rodziny Bishopów. 

Zauważyła Harriet stojącą obok napędu i uznała ją uprzejmym skinieniem głowy. Harriet odwzajemniła ukłon, jak to robią jedni nieznajomi drugim. 

Annis Allington nie miała oczywiście pojęcia, kim jest Harriet. Jej macocha zadbała o to. 

Harriet przeszła nad suchą fosą i przez wejście do Dakoty, ledwie rzucając okiem na fasadę budynku. Wolała nie spotykać się z blaskiem jego gargulców, a balustrady z kutego żelaza uważała za nadmiernie barokowe. Przeprowadziła się tam z Grace, kiedy po raz pierwszy zostało otwarte, przyciągnięta przez otaczające je otwarte pola i gospodarstwa, zachwycona bliskością ukochanego parku. Nie znosiła rezydencji wznoszonych przez nowobogackich z Nowego Jorku, ostentacyjnych pałaców, które przysiadały wzdłuż Piątej Alei jak przesadnie ubrane, przekarmione matrony, które je zamieszkiwały. 

Nie żeby Dakota nie była ostentacyjna. Została tak zaprojektowana. Mimo to Harriet uwielbiała jasne, przestronne pokoje z wysokimi sufitami i oknami. Miała miejsce na swój zielnik, a Grace miała własną sypialnię w mieszkaniu, zamiast na ciasnym górnym piętrze z innymi pracownikami. Grace była zachwycona odkryciem, że cały budynek był zelektryfikowany, a jego własny generator zapewniał zasilanie dla świateł, ogrzewania i gotowania. Dakota była idealna dla nich dwóch, a swoje życie tam zawdzięczali dziedzictwu Alexandra. 

Gdy Harriet przechodziła obok fontanny na dziedzińcu i dalej w stronę schodów, zapach ziół z jej koszyka sprawił, że podniosła go bliżej twarzy, by wziąć pełen uznania oddech. 

W tym właśnie momencie na szczycie schodów pojawiła się Lucille Corning, której mieszkanie znajdowało się na piętrze Harriet. Była ubrana na zakupy, krótka peleryna nad koszulową talią z pełnym rękawem. Jej dzienna spódnica, modnie długa z tyłu, ciągnęła się za nią, gdy schodziła. 

Harriet opuściła swój koszyk i odsunęła się, żeby zrobić miejsce, mrucząc: "Dzień dobry, pani Corning". 

Nie zatrzymując się, pani Corning podniosła ręką tren swojej spódnicy i ostro odciągnęła go na bok. Wyciągnęła długie, hałaśliwe prychnięcie, gdy doszła do ostatniego kroku, i bez słowa wyszła na podwórze. 

To było to cięcie pośrednie. I nie był to pierwszy raz. 

Harriet patrzyła, jak kobieta przemyka przez dziedziniec. Czekał na nią powóz z woźnicą, który pomógł jej wejść po schodach, dotykając czapki. Jej służąca zbiegła po schodach, by wskoczyć do powozu, podczas gdy woźnica wszedł na skrzynię. 

Harriet zachichotała i potrząsnęła głową, wchodząc po schodach na swoje piętro. Pogarda pani Corning nie miała znaczenia, naprawdę. Już dawno temu pogodziła się z tym, że jest skazana na samotne życie. 

Wpuściła się do mieszkania i odstawiła koszyk na korytarz. Grace wyszła z kuchni, wycierając ręce w swój długi fartuch. "Panno Harriet! Pani spódnica jest mokra do kolan!" 

Harriet spojrzała w dół na swoją potarganą spódnicę i kawałki łąkowej trawy, które przylegały do jej zabłoconego brzegu. Zdjęła kapelusz, rozwiązując kilka spinek, które wbiła we włosy, i odkryła, że one również są usłane sosnowymi igłami i dziwnymi mokrymi liśćmi. Próbowała jedną ręką wcisnąć włosy z powrotem na miejsce, ale bez skutku. 

Poddała się i schyliła, by zacząć rozwiązywać buty. "Czy wiesz, Grace, widziałam panią Corning idącą na dziedziniec. Nie chciała się do mnie odezwać, ale wydała najbardziej imponujące prychnięcie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Wątpię, czy królowa Wiktoria mogłaby ją prześcignąć". 

Grace, której własne rude włosy były spięte w ciasny węzeł z tyłu czaszki, podrzuciła głowę. "Pani Corning! Nigdy nie zwracaj na nią uwagi, panno Harriet. Ta kobieta nie jest lepsza niż powinna być, mogę powiedzieć." Podeszła, aby pomóc Harriet z jej ciężkiej kurtki. "Jej Patsy, ta, która robi dla niej trzy razy w tygodniu, mówi mi, że wszelkiego rodzaju mężczyźni przechodzą przez to miejsce, kiedy nie ma tam pana Corninga. Ich kucharka mieszka w, a ona mówi to samo. I te przyjęcia, które wydaje! Nie uwierzyłabyś w kawior, lody, szampana i..." 

Grace grzechotała dalej z entuzjazmem. Harriet przytakiwała co jakiś czas, co było jej zwyczajowym sposobem na radzenie sobie z paplaniną Grace. Uwolniwszy się od kurtki i zdjąwszy z nóg mokre buty, ruszyła korytarzem do swojej sypialni. 

Grace klepała za nią. "A teraz, panno Harriet, niech pani wyjdzie z tej mokrej spódnicy i włoży coś suchego i ciepłego. To tylko maj, wiesz, nie lato jeszcze. Nie chcemy, żebyś się przeziębiła czy coś." 

Harriet zacisnęła wargi, by zapobiec uśmiechowi rozbawienia. Nigdy, ani razu w ich długim związku, nie przeziębiła się. Grace o tym wiedziała. 

Zrobiła jednak to, co jej kazano. Gdy Grace wyszła z mokrą spódnicą przewleczoną przez ramię, Harriet wskoczyła w wygodną koszulę i lekką wełnianą spódnicę. Zawiązała na niej fartuch, długi, z głębokimi kieszeniami na nożyczki i sznurek, którego używała do wiązania skrawków ziół. Dopiero potem podeszła do lustra, by spróbować zrobić coś ze swoimi nieuporządkowanymi włosami. 

Gdy próbowała przeciągnąć przez niego szczotkę, Grace stuknęła w jej drzwi i weszła do środka. "Twoje śniadanie jest prawie gotowe," powiedziała. "Och, panno Harriet, spójrz na te włosy! Daj mi szczotkę, teraz. Pozwól mi to zrobić." 

Harriet poddała się szczotce do włosów i osiadła na stołku przy toaletce, aby Grace, o dobrą głowę niższa od niej, mogła sięgnąć. Gdy Grace pracowała, Harriet pomyślała: "Przypuszczam, że pani Corning ma rację, Grace. Wyglądałam bardzo ładnie. Ale przecież często tak jest. Można by pomyśleć, że jest do tego przyzwyczajona." 

"Spodziewam się, że chciałaby, aby wyglądała tak jak ty", powiedziała Grace. "Ona musi mieć diabelski czas dopasowując się do tego gorsetu, a tu jesteś ty nawet nie potrzebując jednego". 

"Mam gorset," powiedziała Harriet, rozbawiona. 

"A ty, teraz?" Grace spojrzała na nią w lustrze. "Nigdy nie nosisz go, o ile wiem. Ale nieważne. Oto twoje włosy w lepszym stanie." 

"Robię się siwa", zauważyła Harriet. 

"Całkowicie naturalnie. Ta pani Corning ma swój kolor z butelki, proszę mi wierzyć, panno Harriet. Mały ptaszek powiedział mi o tym wszystkim. Poza tym, ten miły dotyk srebra w twoich włosach wygląda dostojnie, jeśli pytasz mnie." 

"Można tak powiedzieć, nie mając ani jednego siwego włosa na głowie". Harriet rzuciła Grace czułe spojrzenie w lustro. Grace, jak dobrze wiedziała, była próżna w kwestii swoich włosów. 

Naturalnie rumiane policzki Grace stały się bardziej czerwone. "Ale ty, panno Harriet, nie cierpisz na to stado piegów!". 

"Nie" - przyznała Harriet. "To prawda, moje stadko jest znacznie mniejsze, pomimo tego, że tak niedbale podchodzę do mojego kapelusza". 

"Tak, i powinnaś to robić lepiej" - powiedziała Grace. Zaczęła wkładać szpilki w luźny kok, który stworzyła na głowie Harriet. "Nadal ma pani piękną cerę, panno Harriet, mimo że nie jest już pani tak młoda". 

Harriet chichotała nad tą dosadnością. "Tak, myślę, że pożegnałam młodość jakiś czas temu, Grace. Pięćdziesiątka! Trudno w to uwierzyć. Ale dzięki za naprawienie moich włosów. Wyglądają teraz całkiem szacownie". 

"Chodź, a następnie," Grace powiedział, prowadząc drogę z sypialni. "Mam twój kawa zrobione, i mam jajka i szynkę, dobre śniadanie, ponieważ zostałeś na zimno z ziół i rzeczy. Czy chcesz marmoladę? Myślę, że jest trochę w spiżarni. Albo miód, bo kupiłam go niedawno na Mulberry Street. Wygląda dobrze i myślę, że..." 

Harriet pozwoliła, by strumień rozmów płynął nad nią i wokół niej, tak pocieszający jak ciepła kąpiel. A dlaczego, zastanawiała się, siadając z kawą, miałaby potrzebować pocieszenia? Taka głupia kobieta jak Lucille Corning nie miała mocy, by ją skrzywdzić. Nie zależało jej na żadnej z rzeczy, w które zaopatruje się taka kobieta, ani na ubraniach, ani na towarzystwie, ani na wytwornym powozie, który zabierałby ją na zakupy, ani na przyjęciach z szampanem. Nigdy nie dbała o takie rzeczy, ale mimo to - poza Grace - nie miała prawdziwych przyjaciół. 

Była kobieta, która prowadziła sklep z ziołami na Elizabeth Street. Właścicielką była starzejąca się Włoszka, Signora Carcano, w swoim języku strega. Była zrzędliwą staruszką, a jej sklep mocno pachniał czosnkiem i cebulą, ale ona i Harriet darzyły się wzajemnym szacunkiem. Harriet nigdy nie pytała o praktykę tej kobiety. Lepiej było nie wiedzieć. Miały wiele wspólnego i szanowały się nawzajem, ale przyjaźniły się, nie będąc prawdziwymi przyjaciółkami. 

Oczywiście byli jej pacjenci, ale byłoby nieprofesjonalne uważać ich za przyjaciół. 

Nie mogła oprzeć się pragnieniu, by raz na jakiś czas ktoś zaprosił ją na herbatę albo na cichą kolację. Mieszkała w modnym budynku, płaciła czynsz jak każdy inny, ale nie pasowała do niego. Była, jak od czasów dziewczęcych, outsiderką. Wszyscy biskupi po jej stronie byli, jak przypuszczała. Dlaczego ona miałaby być inna? 

Westchnęła, łyknęła kawy i kazała sobie wyprzeć z głowy cały ten nonsens. Celowo przypomniała sobie o przyjemności, jaką sprawił jej widok przejeżdżającej obok na pięknym koniu prababci. Miło było ją zobaczyć. Musiała znaleźć sposób, by się z nią spotkać. Nie mogła ufać Frances, gdy nadszedł czas na instrukcje dla Annis. 

Czas na to nadchodził bardzo szybko. Wiedziała o tym.




2: Frances

2 Frances 

Frances pokłóciła się tego ranka ze swoją pasierbicą i żałowała tego. Znów straciła panowanie nad sobą, ale to nie było usprawiedliwienie. Takie spory mogły pokrzyżować jej plany. Musi bardziej uważnie kierować dziewczyną. 

Nie miała wątpliwości, że Annis przyjdzie na obiad w swoim poplamionym stroju jeździeckim, z potarganymi włosami i paznokciami ciemnymi od stajennego brudu, jak zwykle, ale powstrzyma się od krytyki. Być może o całej sprawie można by zapomnieć. 

George był w fabryce, jak przez większość dni, więc zostałyby same w jadalni. Powinna zapytać Annis o poranną przejażdżkę i wypytać o zdrowie Black Satin. Mogła udawać zainteresowanie, przynajmniej na razie. Przed długi czas koń i dziewczyna zostaną rozdzieleni, a to było najlepsze. Obsesja Annis na punkcie ogiera była nienaturalna. 

Frances sprzeciwiła się źrebakowi, kiedy się pojawił, a Annis dała jasno do zrozumienia, że chce go zatrzymać dla siebie. Taki koń zupełnie nie nadawał się dla młodej dziewczyny, oczywiście. Dziewczyny powinny jeździć na klaczach, wałachachach lub spokojnych kucykach odpowiedniej wielkości. 

Jej skargi nie zostały wysłuchane. Annis wygrała ten spór, podobnie jak wiele innych, po prostu robiąc to, co chciała. To był luksus, którym Frances nigdy się nie cieszyła, będąc w tym wieku. Dorastała bez niczego, podczas gdy Annis miała wszystko, czego każda dziewczynka może zapragnąć. Annis nigdy nie czekała na pozwolenie, gdy czegoś chciała. W przypadku Black Satin, koń był w stajni prawie zanim George zdążył się zorientować, że nadchodzi. 

Annis była inteligentna i uduchowiona, co mogło być dobrą cechą, jeśli odpowiednio się ją ukierunkowało. Szkoda, że nie była ładniejsza, ale Frances uważała, że może to obejść. W końcu to było dla dobra dziewczyny. Nie było przyszłości w byciu gibką, oszalałą na punkcie koni panną. 

Kiedy brała ślub z George'em, nie spodziewała się, że będzie odpowiedzialna za rozpieszczoną dziewczynkę, ale jej nowy mąż dał jej jasno do zrozumienia, że Annis jest teraz obowiązkiem Frances. Nie interesowały go szczegóły. Takie sprawy jedynie odwracały jego uwagę od prawdziwego problemu, jakim była firma Allington Iron Stove Company, i Frances nauczyła się to akceptować. 

George na początku szalał za nią, ale to uczucie nie trwało długo. Musiała się z tym pogodzić. Na szczęście, choć lubiła go dość dobrze, nie była tak słaba, by się zakochać. Nie powtórzyła błędu swojej matki. 

Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby jej pasierbica interesowała się ubraniami czy przyjęciami, ale Annis nie dbała o nic poza swoimi końmi. Mniej więcej żyła w swoich ubraniach jeździeckich i często przychodziła do domu pokryta końskim włosiem i innymi rodzajami błota, o których Frances nie chciała wiedzieć. 

No cóż. Wkrótce położyłaby temu wszystkiemu kres. To była w każdym razie najuprzejmiejsza rzecz. Annis miała prawie osiemnaście lat, wystarczająco dużo, by zrozumieć, że to męski świat. Kobieta musiała ukrywać swoją siłę pod miękkością. Musiała znać swoje miejsce. 

Frances zadzwoniła po służącą, a kiedy Antoinette się zjawiła, powiedziała: "Będę chciała sukienkę na spacer. Wychodzę na zewnątrz." 

"Oui, madame." Antoinette pomogła jej z porannej sukni i zaniosła ją do szafy, podczas gdy Frances siedziała przy toaletce w gorsecie i haleczce, wygładzając włosy. Kiedy Antoinette wróciła z różowo-kremowym ensemble, potrząsnęła głową. "Nie ten. Szara wełna." 

"Ależ, madame, dziś jest słońce", powiedziała Antoinette. 

"Widzę to na własne oczy, Antoinette. Szarą, proszę." 

Antoinette dała galijskie prychnięcie i wróciła do szafy. Naprawdę, pomyślała Frances, choć posiadanie francuskiej pokojówki dobrze wyglądało w oczach społeczeństwa, życzyła sobie, żeby Antoinette łatwiej się z nią dogadywała. 

Antoinette została wyszkolona przez utytułowaną Angielkę mieszkającą w Paryżu. Frances była zadowolona z tego szczegółu, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że czarnookie spojrzenie służącej przebija się przez fasadę pięknych ubrań i biżuterii jej kochanki, a pod nią kryje się brooklyńska dziewczyna. Antoinette miała zwyczaj wpatrywać się w nią niewidzącym wzrokiem, z brwiami uniesionymi w dezaprobacie. To sprawiało, że skóra Frances się czołgała. 

Od czasu do czasu, co było dla niej niewygodne, myślała, że Annis robi to samo, patrząc na nią tak, jakby jej wygląd zewnętrzny był tylko ścianą szkła, która nie mogła ukryć tego, czym kiedyś była. Annis nie miała pojęcia, skąd Frances pochodziła ani jak bardzo była biedna. Frances miała wszelkie intencje, by nigdy się o tym nie dowiedzieć. 

Starała się nie myśleć o tych sprawach, gdy Antoinette zapinała guziki, drapowała i zapinała różne części swojego zespołu. Gdy Antoinette rozłożyła swój kapelusz, rękawiczki i pelerynę, zapytała: "Moi, idę z wami?". 

"Nie", odpowiedziała Frances. "Nie dzisiaj. To będzie wszystko." 

To była ulga, kiedy odeszła. Frances wygładziła swój shirtwaist, biorąc pocieszenie w swoim wyglądzie. Jej Royal Worcester gorset uczynił najwięcej z jej skromnego biustu i drobnej talii. Jej włosy były lśniące i miękkie, ułożone w idealny węzeł Newporta. Zazwyczaj sama je układała, umieszczając węzeł w miejscu najkorzystniejszym dla jej drobnych rysów. 

Włosy Annis to była inna sprawa. Życzyła sobie, żeby Velma mogła coś z nimi zrobić. Były trudne, oczywiście, grube i niesforne, ale tak często plątały się w każdą stronę. Prawdę mówiąc, łatwiej byłoby zatrudnić nową służącą dla pasierbicy, niż przekonać starą do zmiany. Velma była równie powolna, co prostolinijna, ale pokojówki trudno było znaleźć. 

Wygląd Annis w każdym razie stanowiłby wyzwanie. Nowa służąca pewnie nie wypadłaby lepiej. Z wysoką, kanciastą sylwetką, taką jak jej, można było zrobić tylko tyle, ile się dało, a z tak długim nosem, choć prostym i drobnym, nie dało się nic zrobić. Piegów można było uniknąć, oczywiście. Jedynie jej oczy były dobre, ten niezwykły blady błękit, który dzieliła z ojcem. 

No cóż. Byli tacy mężczyźni, którzy lubili wysokie kobiety. Zwłaszcza wysokie kobiety z pieniędzmi. 

Frances pogładziła włosy po raz ostatni i odwróciła się od lustra. Gdy zaczęła schodzić po schodach, z satysfakcją odnotowała blask dębowej balustrady, błysk żyrandola w foyer, elegancki łuk schodów. Jej życie było dalekie od ideału, ale kto mógłby sobie wyobrazić, że dziewczyna z obskurnego brooklyńskiego mieszkania będzie teraz mieszkać w rezydencji przy Riverside Drive? 

Mimo wszystko to nie była Piąta Aleja. Nie była jedną z Czterystu. Na froncie nie czekałyby na nią zaproszenia z wygrawerowanym herbem Astorów czy adresem Vanderbiltów. Jej nazwisko nie pojawi się na stronach towarzyskich tego dnia w Timesie. 

A jednak. 

Zatrzymała się na półpiętrze, by wygładzić zmarszczkę, która zbierała się na jej czole. Musi być cierpliwa. Wkrótce osiągnie swój ostateczny cel. Udowodniła już, że potrafi zrobić wszystko, co konieczne, i nie zawaha się przed niczym. 

Ruszyła w dół po schodach, z wysoko uniesioną głową i chłodnym uśmiechem na ustach. 

Najlepszą rzeczą w posiadłości Riverside była jej wielkość. Frances mogła wyjść przez front domu i przejść na bok, gdzie rozświetlona słońcem ścieżka prowadziła przez wypielęgnowane ogrody i do plątaniny lasów za nimi. Wczesne popołudnie było na tyle ciepłe, że Frances zrzuciła z siebie pelerynę, gdy tylko znalazła się poza zasięgiem wzroku domu. Ścieżka była w połowie zarośnięta paprociami mieczykowymi i pnączami jeżyn, ale nigdy nie kazałaby ogrodnikom jej oczyścić. Ścieżka i domek, do którego prowadziła, były jej tajemnicą. 

Domek był niemal ruiną, zapomnianą na najdalszej granicy posiadłości. Kiedy już odblokowała drzwi staromodnym żelaznym kluczem, musiała je wykręcić, szorując po brudnej podłodze. Skórzane zawiasy wyschły do tego stopnia, że były prawie nie do ruszenia, ale tak jej się podobało. 

Podobało jej się też nieoszklone okno, pokryty pajęczynami sufit i rozklekotany stół porzucony przez jakiegoś dawno temu lokatora. Wszystkie te rzeczy, tak różne od jej pokoi w Allington House, oznaczały, że nikt nie przejmował się tą rozpadającą się małą budowlą i nikt nie przeszkadzał jej, gdy zajmowała się swoimi sprawami. 

Wytarła zasłonę kurzu ze stołu, po czym otworzyła torbę z zakupami, by wyjąć z niej narzędzia swojego rzemiosła. 

Położyła na stole mały, odbarwiony kompakt. Nie mieścił się w nim już puder do twarzy, ale jej własne, pieczołowicie zbierane wiórki z paznokci. Obok ustawiła maleńką zakorkowaną buteleczkę, w której znajdowały się krople jej krwi zawieszone w całości w porto. Przebiła palec igłą do szycia i ścisnęła go nad butelką, ekscytując się widokiem własnej krwi, lśniącej czerwienią jej osobistej mocy, kapiącej do zielonego szkła. 

Wyjęła paczkę z suszonym korzeniem mandragory, kupioną u strega na Elizabeth Street. Strzyga zbeształa ją, gdy poprosiła o to i o inne potrzebne jej rzeczy. Potrząsnęła palcem ostrzegawczo, ale Frances kazała jej trzymać gębę na kłódkę, bo inaczej dopilnuje, żeby jej bogaty mąż zamknął sklep. 

Nie powinna była przekraczać starej stregi. To było niebezpieczne, a ona mogła stracić źródło materiałów. Wiedziała lepiej, że nie powinna tego robić, ale straciła panowanie nad sobą, tak jak tamtego ranka z Annis. Kiedy się złościła, kiedy furia kipiąca pod jej wypolerowaną fasadą wrzała, traciła kontrolę. To zawsze był błąd. Musi być bardziej ostrożna. 

Wyciągnęła z torby trzy długie siarkowe zapałki i położyła je obok mandragory. Podniosła z pudełka wysuszone liście jemioły i kruche łodygi jałowca. Wreszcie, uważając, by jej nie połamać, wyciągnęła manekina. 

Był to rodzaj stworzenia, które jej przodkinie nazywały poppetem, i był to najładniejszy, jaki kiedykolwiek zrobiła. Znalazła duży drewniany koralik z wytartym lakierem i użyła swojego wiecznego pióra, aby namalować na nim dwa niebieskie oczy. Na usta nałożyła odrobinę soku z buraków. Ciało zostało wyrzeźbione z cienkiego wosku, tak realistycznie, jak tylko mogła to zrobić, z małymi kopczykami piersi, uformowanymi nogami, wyraźną żyłką w miejscu, gdzie nogi stykały się z ciałem. Będzie tego potrzebowała. 

Sukienkę uszyła z białej bawełnianej chusteczki, której koronkowe obrzeże tworzyło falbanę na dole. Wąska wstążka spinała środek i wiązała go z tyłu. 

Włosy manekina sprawiły, że była idealna. W dniu, w którym Annis wyszła na przejażdżkę, a jej służąca była w kuchni i plotkowała z personelem, Frances wślizgnęła się do pokoju Annis. Jej szczotka do włosów leżała na srebrnej tacy na toaletce, a w jej włosie wciąż plątała się garść ciemnych, błyszczących włosów. Frances rozwinęła je, owijając długie pasma wokół palców, i w niecałe trzy minuty była z powrotem we własnym pokoju. Użyła nożyczek do haftowania, by przyciąć pasma włosów do odpowiedniej długości i przymocować je do głowy manekina małymi kroplami śluzu. 

Umieściła manekina pośród innych przedmiotów rytualnych i odsunęła się, by podziwiać efekt. Poppet wyglądał, jakby się krzywił, spódnica z chustki opadała wokół jego stóp, kosmyki włosów Annis puszyły się wokół jego drewnianej głowy z koralików. Nikt, pomyślała Frances, nie mógł pomylić tego manekina z nikim innym jak z Annis Allington. To było wspaniałe. 

Harriet by go znienawidziła.




3: Annis

3 Annis 

Robbie - zawołała Annis w otwarte drzwi stajni. "Czy mógłbyś rzucić okiem na lewą przednią nogę Bitsa? Faworyzuje ją." 

Stajenny wyłonił się z tack roomu i przeszedł przez przejście. Annis zsunęła kapelusz i pozwoliła mu opaść w trociny, gdy schyliła się, by podnieść kopyto konia i oprzeć je na swoim udzie. Nie mogła dostrzec niczego złego. But był nowy, ponieważ kowal był tam tydzień wcześniej. Wyczyściła wszystkie cztery kopyta przed wyruszeniem na przejażdżkę, ale tak samo skubała żabę i podeszwę, szukając kamyka, który mógłby spowodować, że Bits kuleje. 

Robbie wzdrygnął się nad jej głową. "Żadna praca dla młodej damy", powiedział. "Ubierz się cały brudny, a ten wielki koń lubi zmiażdżyć twoją małą stopę". 

Annis zaśmiała się. "Moja stopa nie jest taka mała! A Bits nigdy by na mnie nie nadepnął. Nie martw się. Wiemy, co robimy." 

Wolała robić wszystko sama, ocierać, szczotkować, czyścić stragany, mydlić siodło. Nadzorowała żywienie Bitsa i pielęgnowała jego dolegliwości, choć zawsze zasięgała rady Robbiego. Nadzorowała też jego hodowlę, choć Robbiemu jeszcze bardziej przeszkadzało, że stała z boku, z wodzą w ręku, gdy Bits obsługiwał klacz. 

"Nie wydaje się", mruczał nieuchronnie, zdanie, które słyszała od niego od lat. "Stracę pracę, jeśli twój papa się dowie. Irlandczykowi nie jest łatwo znaleźć pracę, widzisz?". 

Annis nie chciała, żeby Robbie stracił pracę. Był wspaniałym jeźdźcem i czarodziejem od sprzętu. Poza kwestią hodowli, szanował jej możliwości i przeważnie nie wchodził jej w drogę, kiedy tego chciała. 

"Nie martw się, Robbie", powiedziała po ostatniej hodowli. Poszło dobrze, z doświadczoną klaczą i Bitsem, który jak zwykle był dżentelmenem i sprawnym. To była para, z której Annis była zadowolona. Klacz miała dobrze zbalansowaną budowę i odchowała zdrowe źrebięta. "Papa nie musi wiedzieć", zapewniła Robbiego tego dnia. "Ale ja muszę wiedzieć, że wszystko idzie dobrze, jak to właśnie miało miejsce". 



"Nie wydaje się", lamentował Robbie. "Młoda dama, ogier rozpłodowy - zupełnie nie na miejscu". 

Pomimo swoich zastrzeżeń, Robbie zawsze chętnie pomagał jej w badaniach nad liniami krwi. Miała jasną wizję klaczy, której pozwoliłaby począć jedno ze źrebiąt Bitsa, i odrzuciła tyle samo próśb o krycie, ile przyjęła. 

"Jesteś twardogłową lassem" - powiedział kiedyś Robbie, gdy odrzuciła klaczkę rasy Thoroughbred. 

"Wielki komplement" - odparła, szczerząc się. 

Potrząsnął głową. "Jestem pewien, że twój papa zauważyłby, że opłata za stadninę to dobre pieniądze. Mnóstwo ludzi chce źrebaka Black Satin." 

"Wiem, że papa kocha pieniądze, Robbie, ale tu chodzi o reputację Bitsa. Ta klacz jest okropnie wysoko postawiona. Widziałeś ją, ryczącą i tupiącą o nic." 

"To jest jak może być", odpowiedział. "Ale jeśli właściciel klaczki poskarży się panu Allingtonowi, to ja zapłacę cenę". 

"Nie martw się, Robbie. Dam sobie radę z Papą." Poklepała go po ramieniu, jedyny czuły gest, na który pozwolił. Niezmiennie odsuwał się, przerażony, jeśli próbowała go przytulić. Robił to nawet wtedy, gdy była mała. Nie powiedział, że takie okazywanie uczuć nie było pozorne, ale ona rozumiała to tak samo. 

Jeśli chodzi o jej program hodowlany, była pewna, że ojciec nie zauważa, co robi lub czego nie robi. Nigdy nie pytał jej o konie. Od lat nie jeździł konno, ale Annis upewniła się, że Chessie ma zapewniony ruch i że wszystkie konie są odpowiednio karmione, podkuwane i pielęgnowane. Stajnie były jej domeną. Frances nie interesowała się nimi, poza tym, że chciała, aby koń do powozu był gotowy, kiedy go potrzebowała. Taki układ doskonale odpowiadał Annis. 

Od początku uważała, że konie łatwiej zrozumieć niż ludzi. Jasno wyrażały swoje życzenia. Obdarzały uczuciem bez warunków. Nie kochały cię przez pewien czas, a potem przestawały bez wyraźnego powodu. 

Annis wiedziała, że Bits ją kocha. Czasami myślała, że tych dwoje musi być połączonych niewidzialną wstęgą uczuć, która przyciągała ją codziennie do stajni, by być w jego obecności, by delektować się ciepłem jego wielkiego ciała, by wdychać pieprzny zapach jego skóry, by pławić się w zaufaniu błyszczącym w jego oczach. Siedząc na jego grzbiecie, stała się jednością z jego siłą, szybkością i pięknem. Nikt jej nie skarcił, gdy siedziała wysoko w siodle. Nikt nie narzekał na jej ubranie, włosy czy maniery. Bity jeździeckie ją uwolniły. 

Puściła kopyto Bitsa, a on odłożył je rudowłosy. Poklepała go po ramieniu ze współczuciem. Robbie powiedział: "Przejdź się z nim trochę, a ja będę obserwował". 

Annis poprowadziła Bitsa korytarzem stajni i na padok, żeby skręcić wewnątrz ogrodzenia. Kiedy się zatrzymali, stała głaszcząc jego szyję. "Co myślisz, Robbie?" 

"Jeszcze nie jestem pewien. Pozwól mi się przyjrzeć." 

Annis stała z tyłu, lina wiodąca luźna w jej dłoni, jak Robbie podniósł przednią nogę Bitsa i zbadał ją. Kiedy puścił kopyto, przejechał dłonią od ramienia konia do jego kolana, dalej w dół armaty do pęciny. "Ach," powiedział. "Proszę to poczuć, panno Annis. Zobacz, jakie to ciepłe?" 

Sięgnęła obok niego, by dotknąć palcami tylnej części nogi konia. "Och, to jest," powiedziała. "Nie zauważyłam tego". 

"Aye. To nie jest takie złe. Trochę o' tendinitis, zgaduję. Po prostu trzeba go owinąć i odpocząć przez kilka dni. Żadnego kantara ani galopu." 

"Powinniśmy poprosić kowala, żeby przyszedł? Albo weterynarza?" 

"Tylko jeśli się nie poprawi." 

Annis wyprostowała się, a Bits spuścił głowę, by uderzyć podbródkiem o jej ramię, prosząc o swój smakołyk. Wygrzebała z kieszeni kawałek jabłka i nakarmiła go. "Wszystko będzie dobrze, Bitsy," powiedziała mu, gdy schrupał. "Robbie mówi, że będzie dobrze". 

"Okład powinien to zrobić", powiedział Robbie. Zdjął swoją płaską czapkę, aby podrapać się po siwej szczecinie swoich włosów. "Możesz to zrobić, lass, prawda?" 

"Tak. Zrobię to teraz." Podała smycz Bitsowi. "Czy umieścisz go w jego stajni? Będę z powrotem za piętnaście minut." 

Robbie dotknął brzegu swojej czapki, po czym wypowiedział kojące słowo do Black Satin, gdy go odprowadzał. Annis podniosła z ziemi swój kapelusz i klepnęła nim o udo, by strzepnąć z niego trociny, zanim weszła do domu. 

Wpuściła się do domu drzwiami najbliższymi kuchni i pospieszyła krótkim korytarzem do spiżarni. 

Robbie był jej ulubionym służącym poza domem. Wewnątrz ten zaszczyt przypadł pani King, kucharce. Była u Allingtonów jeszcze przed narodzinami Annis, a kiedy matka Annis zmarła na gorączkę, gdy Annis nie miała jeszcze dwóch lat, pani King zastąpiła ją, choć była służącą. Zawsze miała chusteczkę na łzy małej dziewczynki lub talerz z ciasteczkami, żeby ją uspokoić, gdy była niespokojna. Dbała o to, by Annis miała pasujące ubrania i zamawiała nowe buty, gdy Annis przerastała stare. Słuchała opowieści Annis o jej triumfach i rozczarowaniach w szkole i pomagała jej w odrabianiu lekcji w rzadkich przypadkach, gdy tego potrzebowała. 

Pani King trzymała Annis tak blisko, jak tylko mogła w dniu ponownego ślubu ojca, mimo że była potrzebna w kuchni i jadalni. To był ciężki dzień. Papa zachowywał się dziwnie, śmiał się w dziwnych momentach, wpatrywał się w swoją nową narzeczoną w sposób, który wprawiał w zakłopotanie i zawstydzał jego małą córeczkę. Ludzie, którzy przyszli na śniadanie weselne, rzucali tak pełne politowania spojrzenia na siedmioletnią Annis, że myślała, iż dzieje się coś strasznego. 

Ale teraz miała siedemnaście lat. Ukończyła szkołę w Brearley z dobrymi ocenami. Nie płakała już w chusteczkę pani King i nie potrzebowała ciasteczek na pocieszenie. To, czego potrzebowała od pani King, to własny kąt w spiżarni, żeby przygotować lekarstwa dla swoich koni, a pani King zapewniała to z dobrym humorem. 

Annis chciała wiedzieć więcej o tym, jak leczyć urazy i rany. Jej okłady i balsamy pomagały, ale nie czyniły cudów. Zrobiłaby okład dla Bitsa z oczaru wirginijskiego i kombuczy, ale wyleczenie go zajmie trochę czasu. W międzyczasie zadowoliła się jazdą na Chessie lub swoim starym kucyku. Chessie był w porządku, ale Sally była nudna, miała powolny, kołyszący kłus i żadnego kantara. To, co Annis lubiła najbardziej, to galopować na Bitsie po Central Parku pod skandalizującymi spojrzeniami przechodniów. 

Tego ranka zaskoczył ją widok ciemnowłosej kobiety, która grzecznie jej przytakiwała, jakby nie było nic szokującego w tym, że młoda kobieta jeździ konno po Central Parku. 

Pani King przybiegła do spiżarni, gdy Annis zbierała składniki. Była szybka i drobna, nie tak jak inne kucharki, które Annis poznała, a które nosiły znamiona swojego zawodu w postaci pełnych piersi i obfitych bioder. Pani King była nie starsza niż sama Frances, miała chmurę brązowych włosów i jasne brązowe oczy. Kiedy Annis była mała, udawała czasem, że pani King jest jej matką. 

"Panno Annis?" powiedziała kucharka, zerkając zza rogu. "Czy wiesz, że pani Frances cię szuka?" 

Annis zatrzymała się w akcie wsypywania suszonych liści oczaru do czystego moździerza. "O nie. Czy musisz jej powiedzieć? Muszę zrobić ten okład. Bity nadwerężył ścięgno." 

Pani Kinga kliknęła językiem. "Kochany, kochany. Biedna Bitsy. Ustawisz go dobrze, bez wątpienia". 

"Myślę, że tak. Mógłbyś nastawić czajnik? Potrzebuję gorącej wody." 

"Tak zrobię, ale jeśli Frances wejdzie, nie mów jej, że cię widziałam". 

Annis powiedziała: "Nigdy bym tego nie zrobiła!". 

"Wiem, kochanie, wiem. Tylko się upewniam." Poszła znowu, a kiedy Annis zmieliła tłuczkiem liście oczaru i dodała kombuczę oraz odrobinę wawrzynu, usłyszała łomot czajnika o piec. 

Piec Allington, oczywiście. Firma Allington Iron Stove Company była powodem, dla którego Allingtonowie mieszkali w tym wielkim kamiennym domu przy Riverside Drive, ze szczytami, gzymsami i mansardowym dachem, który przyćmił skromniejsze domy w pobliżu. Annis doskonale zdawała sobie sprawę, jakie miała szczęście, że stać ją było na własne konie, prywatną stajnię, a nawet apartament z pokojami tylko dla siebie. Była wdzięczna za te rzeczy, bo dzięki nim mogła realizować swoje ambicje. 

Jej przyjaciółki z Brearley planowały wspaniałe małżeństwa, ich zdjęcia pojawiały się w gazetach, a nazwiska na stronach towarzyskich. Często zapraszały Annis na podwieczorki i wycieczki na zakupy, ale Annis uważała, że te rzeczy i towarzyszący im nieustanny strumień plotek to strata czasu. Stopniowo oddalała się od swoich szkolnych koleżanek. Całą energię skupiła na swojej ambicji, którą było stworzenie linii krwi wspaniałych koni. Linia ta nosiłaby imię Black Satin i przynosiła honor jej ukochanemu ogierowi. Miał być wszędzie szanowany. 

Sam Bits był rasy Thoroughbred, ale nie był ani tak wylewny jak inne konie tej rasy, ani obciążony powszechną wadą, jaką jest owcza szyja. Annis nieustannie poszukiwała klaczy i klaczek o usposobieniu i budowie równej jego, koni pełnej krwi angielskiej, arabów lub którejś z innych lekkich ras. Słyszała, że konie hiszpańskie, zwane czasem andaluzyjskimi, były spokojne i inteligentne, ale nie sposób było je znaleźć. Nie znała nikogo, kto by je posiadał, i nie miała nikogo, kto by ją eskortował na targi koni w centrum miasta. To była jedna rzecz, której Robbie odmówił, a ona nie miała odwagi poprosić o to ojca. 

Pospieszyła się z przygotowaniem okładu, obawiając się, że Frances przyjdzie po nią. Uznała, że rozsądnie będzie unikać macochy, dopóki nie ostygnie żar ich kłótni. 

Frances, wyraźnie w złym humorze, zatrzymała Annis w drodze do stajni i zażądała, by zmieniła ubranie. "Jak mamy stać się częścią Czterystu, skoro chodzisz w kółko i wyglądasz jak hochsztaplerka? 

Annis również poczuła się źle z powodu opóźnienia. Wciągnęła rękawiczki i odpowiedziała. "Frances, to się nigdy nie stanie. Allingtonowie to nowe pieniądze. My jesteśmy tandetni. Arrivistes." Zignorowała rosnące zmarszczenie Frances, jej umysł był już na porannej przejażdżce. "Pani Astor zrobiłaby salto w parku, zanim zaprosiłaby nas na jeden ze swoich śmiesznych balów, a nawet gdyby nas zaprosiła, nie poszłabym. Wątpię, żeby Papa też poszedł". 

Policzki Frances zaróżowiły się. "No tak! Nigdy nie zgodzę się z tobą w tej kwestii, młoda damo. Nie wiem, jak można być tak samolubnym!". 

"Samolubna? Dlaczego to jest samolubne?" 

"Ponieważ nie myślisz o niczym innym, jak tylko o swoich koniach. Nigdy nie zastanawiasz się, jak twoje zachowanie wpływa na tę rodzinę. Nalegam, żebyś przestał paradować po parku w tym wulgarnym, starym habicie jeździeckim i na litość, używaj porządnego sidła! Wiem, że masz jeden!" 

"Nie, dziękuję. Sidesaddles są głupie. Niebezpieczne." Siodło wisiało w pokoju ze sprzętem, zbierając kurz, ale Annis nigdy nie dotknęła tej potwornej rzeczy i nigdy nie dotknie. Kiedy skierowała się w stronę schodów, rzuciła przez ramię ostatnią uwagę. "Właściwie, to myślę o noszeniu spodni do jazdy". 

"Nie będziesz!" Frances tupnęła nogą, a Annis roześmiała się, co nie było taktowne. Zbiegła po schodach, zostawiając macochę wściekłą na półpiętrze. 

Frances zawołała: "Porozmawiam o tym z George'em, młoda damo!". 

To prawda, że Annis chciałaby nosić spodnie i nawet myślała o namówieniu Robbiego, żeby dał jej jedną ze swoich starych par, ale nie zrobiła tego. Jej podzielona spódnica była tak daleko, jak tylko się odważyła. Uwaga o spodniach miała być żartem, ale powinna była trzymać język za zębami. Frances nie była znana z poczucia humoru. Była bardziej znana ze swojego gorącego temperamentu. 

Papa nie interesował się bardziej niż ona tęsknotą Frances za tym, by wspiąć się wyżej w nowojorskim towarzystwie. Nie miał skłonności do zamiany swojej rezydencji przy Riverside Drive na pałac przy Piątej Alei i nie znosiłby letniego wypoczynku w Newport, tak jak czynili to członkowie Four Hundred. Mógłby jednak sprzeciwić się takiemu publicznemu wykroczeniu, jak to, że jego córka jeździ na koniu jak mężczyzna. Dotychczas nie zwrócił na to uwagi, ale gdyby Frances zwróciła na to uwagę, mógłby postawić na swoim. Annis prawie nie znała już swojego ojca. Trudno było przewidzieć, jak może zareagować. 

Martwiła się o to, gdy kończyła mieszankę do okładu, a potem przeniosła swoje zmartwienie na sam okład. Miała wrażenie, że czegoś w nim brakuje, ale nie wiedziała czego. To było frustrujące wiedzieć tak mało. To, co wiedziała o ziołach, pochodziło z jednej broszury, którą znalazła w bibliotece Allington House. 

Annis domyśliła się, że należała do jej matki. Pani King nie rozpoznała jej. Frances powiedziała, że jej zdaniem to dziwna rzecz, którą zachowała pierwsza pani Allington. Annis zapytała ojca, kiedy to odkryła, ale on powiedział tylko: "Wyrzuć to. Wygląda jak jakaś reklama". 

To nie była reklama. To była cudowna mała książka, z ilustracjami piórkiem i różem przedstawiającymi zioła, które rosły dziko w Nowym Jorku. Były tam opisy ich zastosowań i instrukcje przygotowania różnych środków. 

Annis prawie zużyła broszurę, czytając ją i czytając ponownie. Wyobraziła sobie swoją matkę trzymającą małą książeczkę i wodzącą palcem po stronach. Broszura przekonała Annis, że pasję do zielarstwa odziedziczyła po matce, choć mała książeczka była jej jedynym dowodem. 

Pani King błagała Annis, żeby uważała, używając środków leczniczych. Annis nie stosowała na swoich koniach niczego, czego nie wypróbowała wcześniej na sobie, ale nie chciała denerwować pani King, więc próbowała ich w tajemnicy. Czasami paliły. Często swędziły lub szczypały, ale okład na ból był cudowny, gdy zastosowała go na własnym ramieniu. Robiła go teraz. 

Mieszała krople gorącej wody w swojej mieszaninie, aż miała gęstą papkę, a następnie rozprowadziła ciepłą pastę na kawałku starej flaneli. Złożyła ją, zawinęła w ręcznik i pospieszyła z powrotem do stajni, żeby nałożyć ją, zanim ostygnie. 

Robbie pomógł jej owinąć go wokół przedniej nogi Bitsa i zabezpieczyć paskiem wełny. "Proszę bardzo, laddie" - powiedział do konia, poklepując go po ramieniu. "Panna Annis pozwoli ci teraz odpocząć". 

"Oczywiście, że tak", odpowiedziała Annis. "Jak myślisz, jak długo, Robbie?" 

"Kilka dni, co najmniej. Jutro możesz jeździć na jednym z innych". 

"Myślę, że mógłbym zabrać Sally. Ona potrzebuje ćwiczeń." 

"Tak jest. Rosnący brzuch, ta jedna." 

Annis pocałowała Bitsa w nos, poszukała w kieszeni kolejnego plasterka jabłka i podała mu go. Zbrązowiało i było zamazane kłaczkami, ale Bits nie zwracała na to uwagi. Uwielbiała czuć jego miękkie, grube wargi na swojej dłoni. Szepnęła: "Wrócę później. Nie ścieraj tego okładu, teraz, ty". 

Ruszyła wzdłuż przejścia do stajni Sally, szperając w kieszeni po kolejnym kawałku jabłka. Dała też jedno koniowi powozowemu, gruboskórnemu stworzeniu zwanemu Andy. Andy przyjął jej ofiarę bez szczególnego okazywania wdzięczności, ale i tak go poklepała. W przeciwległej stajni Chessie, nazwany tak ze względu na swój bogaty kasztanowy kolor, wyciągnął szyję w oczekiwaniu na swój własny smakołyk. Solidny wałach Robbiego stał drzemiąc obok Chessiego. Robbie nazwał go Tater, ze względu na jego matową brązową sierść, i był jeszcze starszy niż Sally. Robbie miał towarzyszyć Annis, kiedy ta jeździła konno po parku, ale kiedy zaczęła jeździć na Bitsie, biedny Tater, ze swoim powolnym kłusem, nie mógł nadążyć. Annis powiedziała Robbiemu, że nie musi jej pilnować, że nikt nie może jej przeszkadzać, kiedy jeździ na Bitsie. Poddał się, lamentując jak zawsze, że straci pracę. 

Bits miał teraz cztery lata, a Annis jeździła na nim, odkąd skończył dwa lata. Pod okiem Robbiego trenowała go w klasyczny sposób, najpierw na lonży, z samym halterem, potem z kawałkami sprzętu i pustym siodłem, a w końcu z Annis na grzbiecie. Robbie powiedział, że nigdy nie widział, by koń tak łatwo przyjął jeźdźca, ale Annis nie była zaskoczona. Bits zawsze rozumiał, czego chciała, od powolnego chodu do kłusa, od kantara do galopu. Był równie chętny jak ona na ich bardziej śmiałe przejażdżki, te, które odbywali, gdy nikt nie mógł ich zobaczyć. Uwielbiał biegać, a oboje uwielbiali skakać. Przepływał bez wysiłku nad zwalonymi drzewami, grzywa i ogon falowały. Przeskakiwał nad rzędami krzewów z taką łatwością, jak skaczący jeleń, sprawiając, że Annis czuła się tak, jakby mogła latać. Zdecydowanie nie chciała oddawać takich skoków w sideaddle. 

Gdy ruszyła w stronę domu, zastanowiła się nad swoim szczęściem. Miała swoje konie, Robbiego i panią King. Frances była tego ranka zła, ale może miała rację, oskarżając Annis o egoizm. To prawda, że myślała o swoich koniach bardziej niż o czymkolwiek innym. Albo o kimkolwiek. 

Kogo Frances miała? Jej mąż nie spędzał z nią czasu. Nie wydawało się, żeby miała przyjaciół, nie prawdziwych. Możliwe, że Frances, przy wszystkich swoich pozach i złym usposobieniu, była samotna. Annis, wiedziona poczuciem winy, przyspieszyła kroku. Wyjaśni macosze, że żartowała z noszenia spodni. Posprzątałaby trochę przed lunchem, może skłoniłaby Velmę, żeby zrobiła coś z jej włosami. 

Frances by się to spodobało. Może zapomniałaby o skardze do papy.




4: Frances

4 Frances 

Frances nie wiedziała, skąd Harriet wie, co zrobiła George'owi. Harriet jednak wiedziała. Często wiedziała rzeczy, których nie powinna. To było do niej podobne, żeby robić z tego sprawę, udawać wyższość, udawać, że ma na sercu interesy Frances. 

Matka Frances była biskupem, podobnie jak Harriet i jej babka Beryl, ale ich więź rodzinna była odległa, prześledzona przez dwa wieki przez dwie linie biskupów. 

Wychowanie Harriet było tak różne od wychowania Frances, jak to tylko możliwe. Harriet straciła matkę, gdy miała pięć lat i zamieszkała z babcią w wygodnym domu w St. George. Zatrudniały gosposię i kucharkę, a codziennie przychodziła kobieta, która sprzątała. Nie miały pojęcia, jak to jest być biednym. 

Frances wiedziała to aż za dobrze i miała na duszy blizny, które to potwierdzały. Jej matka wyszła za mąż wbrew woli rodziny, a jej mąż porzucił ją, gdy Frances była niemowlęciem. Pracowała jako pralka lub krawcowa, kiedy tylko mogła znaleźć pracę. Ledwo utrzymywała dach nad głową swojej córki, a bywało, że nie zostawała im żadna suma na jedzenie. Frances dorastała w niepewności i niedostatku. To było niesprawiedliwe, że Harriet krytykowała jej pragnienie lepszego życia. 

Jej ślub z Georgem był cichym wydarzeniem, jak przystało na drugie małżeństwo, i to odpowiadało Frances. Dopóki nie zaczęła pobierać zasiłku, nie miała pieniędzy na nic w rodzaju sukni ślubnej, jaką nosiłyby bogate panny młode z Manhattanu. Nie miała też żadnego trofeum, o którym można by mówić. Udało jej się zebrać wystarczająco dużo, aby zamówić podróżny garnitur z niebieskiego jedwabiu z rękawami do leginsów i pasującą peleryną. Na ceremonię założyła skromną suknię z kremowego brokatu z koronką w kolorze ecru na rękawach i dekolcie. Zdecydowała, że najlepiej będzie obejść się bez biżuterii, dopóki George nie włoży na jej palec ciężkiego pierścionka z rubinem i diamentem. Gosposia George'a zorganizowała śniadanie weselne. Zaproszenia zostały napisane ręcznie na grawerowanej papeterii Allington. 

Po śniadaniu weselnym Frances poszła do swojego buduaru, żeby się przebrać. Jej nowa pokojówka, zatrudniona tydzień przed ślubem, upinała jej włosy, gdy siedziała przed lustrem. 

Harriet weszła do pokoju bez pukania, żeby się zapowiedzieć. "Potrzebuję chwili z panią Allington," powiedziała do Antoinette, i zanim Frances mogła ją powstrzymać, pokojówka wyszła z pokoju. 

"Zaczekaj!" krzyknęła Frances, choć było już za późno. Antoinette zniknęła. 

Ludzie tak robili z Harriet. Wykonywali każdy jej rozkaz, jakby była samą królową Wiktorią. To było irytujące. 

Temperament Frances zaczął rosnąć, jej gotowy gniew rozbłysnął. Chciała podskoczyć ze stołka i tupnąć nogą, ale jej nogi zaplątały się w koronkową draperię toaletki. Czuła się mała i słaba, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. 

Powinna czuć się triumfatorką! Nawet Harriet powinna szanować to, co właśnie osiągnęła, wychodząc za mąż za bogatego wdowca, stając się cenioną młodą panną mimo braku posagu czy koneksji rodzinnych. Uraza podniosła jej głos wysoko, przez co brzmiała bardziej jak narzekające dziecko niż nowa pani rezydencji przy Riverside Drive. "Harriet, co -" 

"Zmusiłaś go, prawda, Frances?". 

Uwięziona przez pokos koronki, Frances odwróciła się gwałtownie z powrotem do swojego lustra. Bawiła się pasmem włosów, które nie zostało jeszcze upięte, starając się ukryć nagle płonące policzki. 

Harriet nie zawracała sobie głowy nowym strojem na tę okazję. Jej wizytowa suknia musiała mieć co najmniej pięć lat, z płaskimi rękawami i tylko kilkoma guzikami z dżetów. Nie dziwiło to Frances, ale dodatkowo denerwowało. Harriet mogła być czterdziestoletnią spinsterką, ale stać ją było na dobre ubrania, jeśli tylko zechciała się pofatygować. Jej zmarły narzeczony zostawił jej wystarczająco dużo na to i na więcej. Mogła założyć nowoczesną suknię na ślub kuzynki, jakkolwiek odległej. W końcu była jedyną rodziną panny młodej. 

Frances pogardliwie spojrzała w swoje lustro. "Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Harriet" - powiedziała. Rzuciła jedno szybkie spojrzenie w górę i zobaczyła, że kąciki ust Harriet były ściśnięte ze złości, rysując nieatrakcyjne linie na policzkach. Linie te sprawiały, że kuzynka wyglądała na starszą, niż była w rzeczywistości, co dało Frances krótkie poczucie wyższości. Przygładziła kosmyk włosów na miejsce i dopasowała spinkę, żeby go przytrzymać. Odwróciła głowę, żeby ocenić efekt, i uspokoiła ją gładkość policzków, nieskazitelna linia szyi nad koronką koszulki. 

Wyprostowała się nieco, przekręcając jeden z drogich rubinowych kolczyków, które pan młody dał jej w prezencie ślubnym. "George jest we mnie zakochany, Harriet. Każdy może to zobaczyć. Dlaczego uważasz, że musiałam go zmuszać?". 

"Nie wiem, że musiałaś" - odpowiedziała Harriet z asperyturą. "Wiem, że to zrobiłaś". 

Frances opuściła rękę na toaletkę, zginając palce, by docenić blask obrączki. "Nie możesz tego wiedzieć, Harriet," powiedziała. "Jesteś po prostu zazdrosna". 

"Nie jestem w najmniejszym stopniu zazdrosna, ale martwię się o dobro mojej prawnuczki. Straciła babkę i matkę, a jej ojciec pospieszył się z małżeństwem." 

"Annis będzie dobrze. Dopilnuję tego." 

"Nic nie wiesz o dzieciach". 

"Ty też nie!" ripostowała Frances, ale jej policzki znów płonęły. 

"Tak naprawdę znam, Frances. Często leczę dziecięce dolegliwości w mojej praktyce zielarskiej". 

"Zielarstwo!" Frances splunęła. "Mogłabyś robić o wiele więcej". 

"Mógłbym i robię to, kiedy jest to potrzebne. Znam najlepsze zastosowania dla mojej zdolności i jestem ostrożny, by jej nie nadużywać. Ty powinnaś robić to samo." 

Frances w końcu uwolniła nogi z draperii swojej toaletki i wstała. Jej głowa znalazła się nie wyżej niż ramię Harriet, czego nie znosiła, więc odsunęła się do szafy, gdzie czekała jej wyjazdowa peleryna, niebieska brokatowa z białą futrzaną podszewką. 

Podniosła ją w dół i trzymała przed sobą, gdy zwróciła się z powrotem do Harriet. "Nie potrzebuję, żebyś mi mówiła, jak używać mojej zdolności, Harriet". 

"Babcia Beryl ostrzegała cię. Ja cię ostrzegałam. Powinnaś była unikać maleficia. Zawsze przyniesie więcej szkody niż pożytku". 

Frances rzuciła pelerynę na łóżko i wróciła do swojej toaletki. Nie dałaby Harriet satysfakcji z kłótni na ten temat. W każdym razie nie byłaby to pierwsza między nimi, a to był przecież dzień jej ślubu. Nie powinna musieć się bronić. 

Mogłaby zaznaczyć, że jej praktyka jest tak samo starożytna i potężna jak praktyka Harriet, ale zmarnowałaby oddech. Harriet opowiadała o czynieniu dobra i leczeniu ludzi, o pracy, która nie sprawiała Frances żadnej przyjemności. Przez połowę czasu, o czym doskonale wiedziała, Harriet nawet nie używała swoich zdolności. Po prostu przygotowywała ziołowe mikstury i sprzedawała je lub, zbyt często, rozdawała. 

Harriet miała rację co do George'a. Frances go zmusiła. Harriet mogła być szalona, ale była spostrzegawcza. Prawdopodobnie widziała to w twarzy George'a. Inni widzieli tylko starszego mężczyznę zakochanego w młodej kobiecie. Harriet bez wątpienia dostrzegła szklistość jego oczu, gwałtowność jego dotyku na ramieniu narzeczonej, głód jego rąk, gdy obejmował jej talię. 

Ale, pomyślała Frances, Harriet myliła się co do maleficia. Nie zaszkodziła jej. Wręcz przeciwnie, dała jej dokładnie to, czego pragnęła, i nie miała zamiaru z tego rezygnować. 

Znów usiadła na stołku, uważając, by ułożyć spódnicę wokół kostek. "Harriet" - powiedziała, starając się o odpowiednio władczy ton. To był teraz jej dom. Wszyscy w nim muszą robić to, co ona chciała. "Oddzwoń do Antoinette. Zaraz wyruszam w podróż poślubną i nie mam na to czasu". 

"Życzę ci jednak szczęśliwego miesiąca miodowego, Frances" - powiedziała Harriet. Frances nie wierzyła, że miała to na myśli, ani przez chwilę. Mówiła dalej: "Ale obawiam się, że będziesz żałować tego, co zrobiłaś". 

"Nie będę. Już to wiem." 

"Bardzo dobrze." Harriet odwróciła się i ruszyła do drzwi. Z ręką na zatrzasku powiedziała: "Traktuj Annis dobrze, Frances. Chcę się upewnić, że tak będzie. A jeśli odziedziczy zdolność..." 

Frances spojrzała na chudą sylwetkę kuzynki odbitą w lustrze jej toaletki. Gniew dodawał jej energii. Wzmacniał jej własne zdolności i choć raz miała wrażenie, że przepływ jej mocy dorównuje Harriet. Jej palce u rąk i nóg mrowiły się od znajomego uczucia, od tego niejasnego gorącego dreszczu, który był niemal bólem. 

Powiedziała niskim, twardym głosem: "Chodzi mi o to, Harriet, żebyś zobaczyła, że trzymasz się od nas z daleka. Wyjaśnię George'owi, jaki zły wpływ wywierasz, zadając się z najniższymi klasami, robotnikami i pracownikami fabryk oraz ich stadami chorych dzieci. Proszę sobie wyobrazić, jakie choroby mogłaby pani sprowadzić do domu! Moja pasierbica nie potrzebuje takiego wpływu w swoim życiu". 

Dopiero wtedy Harriet uśmiechnęła się, chłodnym, odległym wyrazem, który sprawił, że serce Frances zagrzmiało świeżym gniewem. "Przekonamy się o tym, kuzynko. Teraz to twoja rodzina. Ale w międzyczasie - przez ten krótki czas - ciesz się swoim podbojem." Otworzyła drzwi, rzucając lekko przez ramię swoją ostatnią uwagę, jakby była zbyt prozaiczna, zbyt oczywista, aby ją wypowiedzieć z powagą. "To nie potrwa długo."



Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Magiczna Annis"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści