Śmiertelna klątwa

Rozdział 1 (1)

==========

Rozdział pierwszy

==========

Gabrielowi Blakemore'owi kończył się czas, co było śmieszne, biorąc pod uwagę, że w przeszłości czas nigdy nie miał dla niego znaczenia. Jako nieśmiertelny smok, jego dotychczasowe życie płynęło jak niekończąca się rzeka, a każdy nowy dzień gwarantował poprzedni. Teraz już nie. Kciukiem przesunął po szmaragdowym pierścieniu na palcu. Już przekleństwo w jego centrum nadało klejnotowi wygląd kociego oka w jasnym świetle, cienka czarna źrenica widoczna w centrum zieleni. Jego przypadłość rozprzestrzeniała się.

Przycupnięty nad siedemnastowiecznym biurkiem z hiszpańskiego baroku w swoim gabinecie w Blakemore's Antiques, przesiewał leżący przed nim stos papierów, modląc się o wybawcę, kogokolwiek, kto miałby najmniejszy potencjał, by przełamać klątwę. Żaden z kandydatów nie wydawał się wystarczająco potężny. Potrzebował więcej opcji.

Z niepokojem szarpnął za więź łączącą go z jego sługą. Richard pojawił się w drzwiach jego gabinetu niemal natychmiast, niosąc stos papierów, które skwitował na biurku przed Gabrielem. "Więcej dla ciebie."

Gabriel skinął na mężczyznę. Richard, nienagannie ubrany, jak zawsze w trzyczęściowy garnitur w prążki, okazał się bardzo pomocny w tych dniach, badając magiczne opcje, kiedy Gabriel nie mógł. Gabriel wykupił wolność byłego niewolnika w 1799 roku, co było mądrym wyborem. Richard nie tylko stał się bliskim przyjacielem na przestrzeni wieków, ale także zachował ostry dowcip i oko do szczegółów.

Mężczyzna odkurzył swoje dłonie, zanim potarł mostek. "Nie musisz krzyczeć w dół więzi, wiesz. Jestem w pokoju obok. Chcę znaleźć lekarstwo tak samo jak ty".

Gabriel chrząknął.

"Czy wszystkie smoki są tak przyjazne i wyszczekane jak ty, czy po prostu miałem szczęście być związanym z najlepszymi z nich?" Richard złożył się na krześle po drugiej stronie biurka, przerzucając lankijskie ramię przez jego oparcie.

"Jak dziś wygląda sprzedaż?" Gabriel zapytał, ignorując gibkość mężczyzny. Nie miał zamiaru powodować u Richarda dyskomfortu, ale nie zamierzał też za to przepraszać. Nie, kiedy sytuacja była tak tragiczna.

"Na tyle silny, że jeśli wszyscy przeżyjemy kolejny rok, będziemy mogli urządzić jedno piekielne przyjęcie" - powiedział Richard. "Jak tam ten plan? Znalazłeś sposób, abyśmy mogli to zrobić? Przeżyć kolejny rok? Coś tu musi być na rzeczy. Na litość boską, mieszkamy w stolicy voodoo w Ameryce, w domu i miejscu pochówku samej Marie Laveau."

Powiew cynamonu i melasy zakręcił z kawy Gabriela, a on wziął długi, uspokajający napój. "Marie przewróciłaby się w grobie, gdyby wiedziała, kto teraz rządzi tym miastem". Nowy Orlean był pełen ludzi twierdzących, że mają nadprzyrodzone zdolności. Kłamcy, większość z nich. Niestety, kapłanka voodoo, która rzuciła klątwę na jego pierścień, była prawdziwa i nie brała jeńców. Każdy, kto pozostał z prawdziwą władzą w mieście, był albo po jej stronie, albo zbyt przestraszony, by się jej sprzeciwić.

Gabriel prychnął. Trzysta lat w tym królestwie, tylko po to, by zostać zamienionym w kamień przez zazdrosną wściekłość kobiety, która nie potrafiła przyjąć odmowy.

Ta myśl sprawiła, że jego palce zaczęły bębnić o biurko. Tap-tap-tap. Zawsze w trójkę. Przymus stukania był tak silny, że nie zrobienie tego powodowało ból. Drżenie mięśni przebiegało wzdłuż jego ramion i dłoni. Stuknął kciukiem w róg najbliższej kartki, mając nadzieję, że to powstrzyma impuls.

Richard zauważył, że się wierci. "Powinieneś odpocząć, Gabrielu. Jest coraz gorzej. To już trzeci raz tego ranka".

"Wkrótce."

"To samo mówiłeś godzinę temu".

Gabriel pociągnął stertę papierów w swoją stronę. Jego ręce skurczyły się z wysiłku, a stos rozsypał się po orzechowym biurku. Przeklął, ale słowo uwięzło mu w gardle. W załamaniu ukazało się zdjęcie kobiety, które natychmiast przykuło jego wzrok. Podniósł złożoną gazetę, by lepiej się przyjrzeć.

Czarująca. Tylko tak można było ją opisać. Nie mógł odwrócić wzroku. Kobieta miała oczy koloru głębokiej wody i kręcone czarne włosy tak dzikie, jak nuta kłopotów, którą nosiła w uśmiechu. Miał nagłe, intensywne pragnienie, by pocałować ten krzywy grymas i dalej plątać te włosy. Skąd wzięła się taka chęć? Smoka takiego jak Gabriel nieczęsto ciągnęło do ludzkich kobiet. Zamknął oczy i poddał głowę zasłużonemu potrząśnięciu.

"Kto to jest?" zażądał.

Richard pochylił się nad biurkiem, aby lepiej się przyjrzeć, a Gabriel obrócił artykuł w jego kierunku. Richard jęknął. "To, mój przyjacielu, jest długi strzał".

Ravenna Tanglewood otworzyła oczy na ciemność. Zamrugała i znowu zamrugała, ale trzepotanie powiek nie wydawało się pomagać. To była nowość. Gdy spała, w jej polu widzenia utworzyła się nieregularna plama, częściowo zasłaniająca widok. Teraz malowała się niczym czarny atrament na tle sterylnie białych ścian jej szpitalnego pokoju.

Test Rorschacha, pomyślała. Co w nim widziała? Strugę oleju. Ciemną chmurę cumulus. Surowy żart opowiedziany przez jej raka mózgu.

Rak. Ta pieprzona suka.

Aromat porannych na wpół zjedzonych jajek i posmak środka antyseptycznego w pełni ją obudził. Była dokładnie w tym samym miejscu, w którym przebywała codziennie przez ostatnie trzy miesiące: w hospicjum w Ochsner Medical Center w Nowym Orleanie. Tylko że kiedy ostatnio odpłynęła, nie było plamy zasłaniającej połowę jej pola widzenia.

Pokręciła głową i ciemna plama podążyła za nią, plamiąc lewą stronę pokoju. Ponownie zamknęła oczy, policzyła do dziesięciu. Bez zmian. Cholera, to nie mogło być dobre.

Przez sprawne oko obserwowała matkę śpiącą w fotelu obok łóżka; ona przynajmniej była taka sama, jak ją Raven zostawiła. Cosmo leżało na kolanach matki, jakby ta odpłynęła w połowie zdania. Chociaż teraz, gdy Raven przyjrzała się dokładniej, magazyn lifestyle'owy był owinięty wokół niepokojąco zużytego egzemplarza książki "Przetrwać rozwód" autorstwa dr Amy Dickerman. Raven skrzywiła się. A więc do tego doprowadziła wyraźna nieobecność jej ojca. A może to była lektura wyprzedzająca, talizman przeciwko nieuniknionemu. Z tego, co wiedziała, jej rodzice tylko się rozstali - ciężar jej choroby spowodował, że miała osobne konta bankowe, osobne sypialnie, osobne życie - w tej kolejności. Jej opieka stała się aktem pełnoetatowej dobroczynności, której ojciec nie mógł znieść.




Rozdział 1 (2)

Jak zwykle tego ranka mama sama dźwigała rodzicielski ciężar, choć na krześle obok niej leżał różaniec jej starszej siostry Avery. Kiedy ona go wykopała? Raven nie widziała go od czasu, gdy ciotka podarowała go jej na pierwszą komunię. Avery nigdy nie była typem modlącego się. Zostawcie to śmierci, żeby wydobyć z każdego wewnętrznego Falwella.

Czy myślała, że uda jej się wymodlić raka? Raven prychnęła na tę myśl. Wyciągnąć wtyczkę. Tak by powiedziała, gdyby miała coś do powiedzenia i gdyby była podłączona do czegoś więcej niż Pan Drippy, jej etatowy towarzysz w dostarczaniu płynów i leków. Jak na razie mogła samodzielnie oddychać i przełykać, w przeciwieństwie do mężczyzny po drugiej stronie sali. Zatrzymał wentylację, usłyszała szept pielęgniarek.

Szczęściarz.

"Hej, piękna", powiedział dr Freemont.

Raven przetoczyła głowę z powrotem do centrum, a następnie lekko w lewo, aby mogła go wyraźnie zobaczyć z jej dobrego oka. Dr Freemont był łysiejącym, postawnym mężczyzną, którego siwe skronie zdradzały jego zaawansowany wiek. Mimo to był bardziej zabawny niż jego stateczni współcześni. Lubiła go.

"Hej, brzydalu" - odpowiedziała, choć słowa zabrzmiały zdławione i zgrzytliwe.

Jego krzaczaste srebrne brwi opadły nad bulwiastym nosem. "O co chodzi? Trzymasz głowę pod kątem. Raven, czy możesz patrzeć na mnie prosto?".

"Nie," ciągnęła. "Ciemno." Każde słowo było jak podnoszenie dwutonowego głazu z głębi jej czaszki i przenoszenie go przez labirynt synaps, by w końcu unieść nad ustami. To było wyczerpujące.

Doktor Freemont położył delikatnie jedną rękę na jej głowie, po czym wyciągnął z kieszeni latarkę. Zamachnął się nią przed jej prawym okiem, potem lewym, gdzie światło zniknęło wewnątrz ciemnej mgły.

"Ściśnij moje palce" - rozkazał, dotykając jej prawej dłoni. Zrobiła, jak prosił, a potem zastanawiała się, dlaczego nigdy nie umieścił palców w jej lewej, choć przeszedł na tę stronę łóżka. A może jednak miał. Nie czuła już tej ręki.

Gdy doktor Freemont kontynuował swoją ocenę, zauważyła pewien trend. Jej lewa strona nie działała. Nie tylko oko, ale także ramię, ręka, udo, aż do palca u nogi. Niewyraźna. Martwa. Umierała w połowie.

"Dlaczego?" zażądała, ale wiedziała.

"Guz," powiedział po prostu. "Ciśnienie w twoim mózgu". Mówił dalej, ale umysł Raven nie nadążał za jego medycznym wyjaśnieniem. Wyłapała jednak słowo udar. To nie miało znaczenia. I tak by jej na to nie leczyli.

"Oddać?" zapytała.

Na wpół skryty w cieniu, jego twarz zrobiła się ponura, a on zniżył głos. "Tak. Rak jest tylko w twoim mózgu. Będziesz mogła oddać swoje organy. Wszystko jest załatwione." Jego głos był zabawny, a ona zastanawiała się, czy nie kłamie. Zwykle doktor Freemont nie rozmawiał zbytnio ze swoimi pacjentami o oddawaniu organów, ale wcześnie go o to przycisnęła. Dla niej było to światełko na końcu tunelu. Za każdym razem, gdy zapewniał ją o statusie dawcy, jej serce podskakiwało. Zrobi coś z tym życiem. Zostawić po sobie cząstkę siebie, która miała znaczenie.

Jeśli kłamał, nie chciała znać prawdy.

"Długo?", zapytała. Wiedział, co miała na myśli. Jak długo, aż umrze? Byli w tym od ponad pięciu lat z przerwami. Przez kolejowe skoki bólu, które sprawiały, że błagała o to, by ktoś rozwalił jej głowę. Miesiące chemioterapii, które zmieniły ją na lepsze. Nie było już czego próbować. Nie będzie więcej chemioterapii. Żadnych operacji. Raven chciała żyć, ale jeśli życie nie było możliwe, zadowoliłaby się byciem wolną.

Jego blade oczy spotkały się z jej, a on chwycił jej palce po prawej stronie, gdzie mogła poczuć jego zapewnienie. "Już niedługo".

Już niedługo. Starała się jak mogła, by się uśmiechnąć. "Dobrze."

Jej matka roused, jej czasopismo-wrapped książka spadła z jej kolan i clattering do podłogi. "Och! Doktor. Przepraszam. Musiałam się zdrzemnąć. Jak ona się czuje?"

Kiedy odwrócił się, by na nią spojrzeć, jego oczy błyszczały bardziej niż zwykle, jego twarz się zmieniła. Na miejsce wsunęła się maska, kliniczna i autorytatywna. Raven obróciła głowę na poduszce, żeby zobaczyć matkę, a ciemna plama połknęła większość głowy doktora Freemonta. Nie mogła dostrzec niczego ponad jego ramionami, kiedy odpowiedział.

"Nigdy nie postawiłbym daty ważności na pani córce, pani Tanglewood... Sarah. Oboje wiemy, jak silna jest."

"Tak, wiem. Ten wyszedł walczyć." Jej matka wciąż wierzyła, że Raven może pokonać to coś.

Myliła się.

"Środki komfortu Raven działają. Będziemy utrzymywać kurs." Wyprostował się, jakby mógł odejść.

Raven ścisnęła jego dłoń. "Zrób to," powiedziała. To była najlepsza część jej dnia. Nie pozwoliłaby mu odejść, nie dając jej.

Zwrócił w jej stronę beznamiętny wyraz, na wpół jasny i na wpół ciemny, gdy patrzyła na niego prosto. "Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Raven". Kącik jego ust drgnął.

Z jakąkolwiek częścią twarzy, która wciąż działała, posłała mu najsurowsze spojrzenie, jakie mogła wydobyć.

Podnosząc jedną brew, cofnął się o kilka kroków i spojrzał w głąb sali. "Wiesz, nie robię tego dla wszystkich moich pacjentów. Tylko dla ciebie."

Uśmiechnęła się lobbystycznie.

Zdjął swój biały fartuch laboratoryjny, oczyścił gardło i ponownie zerknął na drzwi. Nikogo tam nie było. Ceremonialnie owinął płaszcz wokół pana Drippy, jedną ręką przytrzymując szyję, a drugą chwytając rękaw. Wyprostował ramiona.

"Nie kapię od szampana...", zaczął śpiewać, głęboko i gardłowo, w stylu Franka Sinatry. Kołysał się wraz z jej słupem kroplówki na tyle, na ile pozwalała długość rurek prowadzących do portu w jej piersi. "Mere Toradol w ogóle mnie nie rusza, ale morfina i fentanyl też... Tak, dostaję od ciebie kroplówkę". Kołysał ekran słupa kroplówki i zanurzył go poniżej swojego okrągłego brzucha, uważając, by nie zachwiać wiszących leków. Jego usta zacisnęły się w powietrznym pocałunku w kierunku ekranu.

Raven nie mogła nic na to poradzić. Zaczęła się śmiać. Jej matka również, co sprawiło, że roześmiała się jeszcze mocniej. Jak zawsze, widok tego normalnie sztywnego i niedołężnego mężczyzny tańczącego z jej kroplówką łaskotał coś głęboko w niej, coś, czego rak suki jeszcze nie zniszczył. Śmiała się i śmiała, aż jej gardło zwarło się jak zawór ściśniętego balonu.

Jej śmiech zmienił się w kaszel, a potem w sapanie.

Doktor Freemont przestał śpiewać.

W następnej chwili pochylał się nad nią, jego blade dłonie delikatnie potrząsały jej ramionami, a ona zdała sobie sprawę, że była nieprzytomna. Nie na długo, sądząc po wyrazie jego zaskoczonej twarzy.

"Witaj z powrotem", mruknął. Znów był w połowie ciemny.

"To się nigdy wcześniej nie zdarzyło", powiedziała nerwowo jej matka.

"To tylko ciało Raven mówi nam, że potrzebuje odpoczynku," powiedział. "Zostawię was z tym." Usunął swój płaszcz laboratoryjny od pana Drippy i wzruszył ramionami, zanim skinął głową na pożegnanie.

"Cóż, to brzmiało obiecująco," powiedziała mama po jego odejściu. "Po prostu potrzebujesz więcej odpoczynku." Wstała i schował Raven w, jej twarz pozytywnie świecące z zaprzeczeniem.

Raven wyregulowała głowę tak, że jej dobre oko było skierowane na drzwi. Już niedługo, powiedział.

To był dzień, w którym rak ukradł jej śmiech. To był ostatni raz, kiedy lekarz dla niej śpiewał. Ostatni raz była obudzona wystarczająco długo, by poprosić go o to. Były przebłyski kolorów i światła, uczucie oleju namaszczającego na czole i nadgarstkach, gdy szeptano nad nią modlitwy, różaniec Avery'ego dyndający z opuszków palców nad jej klatką piersiową, pozbawiona humoru twarz doktora Freemonta, gdy odpowiadał na pytania jej matki. Ale większość kolejnych dni składała się z ciemności.

Aż pewnej nocy przyszedł po nią.




Rozdział 2 (1)

==========

Rozdział drugi

==========

Śmierć stanęła na końcu łóżka Raven, wyniosła i mroczna, a ona powitała go z otwartymi ramionami. Otwartym ramieniem. Tylko jej prawa była pod jej kontrolą. Och, jakże tęskniła za uwolnieniem się od swojego połamanego ciała.

Jeśli jakaś jej część wątpiła w prawdziwą tożsamość przybysza, sceptycyzm trwał krótko. Otaczała go aura nadprzyrodzoności. Pierwszą wskazówką dla Raven był jego garnitur, a raczej to, że nie miał na sobie zarękawków. Minęła wieczność, odkąd do jej pokoju hospicyjnego wszedł ktoś, kto nie był pracownikiem medycznym lub bliską rodziną. Jej własny ojciec już nie przychodził. To było zbyt smutne. Przegrana sprawa.

Pomijając cudowną obecność śmierci, były dziwniejsze rzeczy w jego wizycie. Jej kroplówka przestała kapać. Cyfrowa twarz pana Drippy'ego była zamrożona, niemożliwie pełny brzuch jej kolejnej kropli morfiny unosił się srebrną nitką w centrum plastikowej komory maszyny. Rzuciła spojrzenie w stronę matki, licząc na wyjaśnienie, ale kobieta była nieruchoma i sztywna, wpatrując się, katatonicznie, w stronę zaciemnionych okien szpitala. Zegar się zatrzymał. Północ.

Czas Raven w końcu nadszedł.

Objęła wzrokiem mężczyznę, który musiał być Śmiercią, nowy odrost jej włosów szeleścił o drapiącą poszewkę, gdy obracała głowę. Był to jedyny dźwięk w skądinąd cichym pokoju. Pod fluorescencyjnym światłem studiowała go. To był ten, który miał ją zanieść do domu? Nie był tym, czego się spodziewała.

Śmierć była niemowlakiem.

Ciemny. Ponury. Mocno zbudowany i nieogolony. Mimo to było w nim coś przystojnego, na tyle pociągającego, że jej upadające ciało zaczęło odczuwać pożądanie, coś, czego nie czuła od ponad roku. To były oczy, czarne oczy, które zdawały się płonąć w niej, z plamkami czerwieni i mahoniu, które promieniowały z czarnych jak smoła źrenic. Jego pokaźne brwi były zbyt pełne, by można je było uznać za konwencjonalnie atrakcyjne, ale równoważyły obfity nos i dolną szczękę, w której nie było miejsca na frywolność. Miał oliwkową skórę, pełne wargi i był duży. Naprawdę duży. Wielki jak zawodowy zapaśnik. Chociaż, opierając się na jego zapadniętych policzkach i długich, zwężonych palcach, miała wrażenie, że mógłby być większy, jakby był wiecznie głodny.

"Ravenna Tanglewood?" zapytał, jego głos podszyty węglem i zgrzytem. Głos w stylu Clinta Eastwooda. Płonący głos. Czy on zabierał ją do piekła? Szum ogniska przeszedł jej koło nosa, gdy się zbliżał. To była jedna rzecz, której rak jej nie odebrał, jej zmysł węchu. A on pachniał jak jesień, jak liście dębu i ciasto z dyni, jak dym i stary druk.

"Tak." Jej głos nie istniał, głównie usta i oddech robiły robotę.

"Jesteś tą Ravenną Tanglewood." Wyjął z kieszeni na piersi złożoną gazetę. Strony marszczyły się w jego uchwycie. Rzucił ją w jej stronę.

Duży szmaragdowy pierścień na jego prawym palcu wskazującym błyszczał w świetle, a ona miała problem z odwróceniem wzroku od niego, by skupić się na tym, o co ją pytał. W końcu jednak skupiła się na historii, którą jej pokazywał. Był to artykuł reportera z Tulane Hullabaloo. Psychiczny student ratuje rodzinę. Zamrugała powoli, zdezorientowana. Dlaczego Śmierć miałaby się przejmować kawałkiem plotkarskiego dziennikarstwa?

Zanim lekarze odkryli jej guza mózgu, doświadczyła przeczucia. Robiła pranie, kiedy wizja pubu jej rodziców całkowicie pochłoniętego przez płomienie rzuciła ją na kolana. Ani ojciec, ani matka nie wzięli jej wizji na poważnie, ale z jakiegoś powodu jej siostra Avery wzięła. Wynikający z tego tantr Avery doprowadził do zakupu nowiutkiej gaśnicy. Kilka nocy później niedoświadczony kucharz położył swój fartuch zbyt blisko grilla i sznurki się zapaliły. Jej ojciec najpierw sięgnął po starą gaśnicę. Nie zadziałała. Na szczęście nowa zadziałała, a w konsekwencji jej ojciec zdołał uratować knajpę i przebywających w niej ludzi.

To nie znaczyło, że Raven była psychiczna. Dr Freemont wyjaśnił, że guz w jej mózgu, ze swoimi przypominającymi ośmiornicę mackami przenikającymi jej szarą materię, łączył różne obszary jej umysłu, czyniąc ją wyjątkowo intuicyjną. Podświadomie zauważyła datę ważności na gaśnicy, a jej mózg wytworzył odpowiednią wizję. To był rak, a nie nic dziwnego czy niezwykłego. Artykuł w gazecie był trochę krzykliwym reportażem przyjaciela, który miał nadzieję wykorzystać go do przyciągnięcia czytelników do zbiórki pieniędzy, która miała pomóc w pokryciu kosztów leczenia, nic więcej.

Śmierć stukał palcem o gazetę niecierpliwie, masywny zielony szmaragd świecił jak gwiazda. "Cóż, czy to ty?"

Oblizała dolną wargę i przytaknęła. Wsunął gazetę z powrotem do wnętrza kurtki. Wyczerpana wysiłkiem związanym z odpowiedzią, zamknęła oczy i modliła się cicho, Weź mnie. Proszę, weź mnie.

Gabriel stał na końcu szpitalnego łóżka, wykorzystując każdą uncję siły woli, jaką miał, by się powstrzymać. Kiedy Richard zasugerował, że dziewczyna jest długim strzałem, nie żartował. Była bardziej martwa niż żywa, porcelanowa lalka, którą bał się poruszyć w obawie, że ją złamie. Mimo to, było w niej coś... pociągającego, tak samo jak wtedy, gdy widział jej zdjęcie. Głęboko w jego piersi, pierwotna chęć leczenia i ochrony domagała się jego uwagi.

Nie czuł czegoś takiego w ciągu swoich pięciuset lat. W każdym razie nie dla człowieka. Być może uczucie to przypominało mu sytuację, gdy znalazł rzadki i bezcenny przedmiot do swojej kolekcji. Tak, to było to.

Nie wyglądała jak na zdjęciu, które widział. Jedynym sposobem na opisanie jej teraz było prześladowanie. Kości jej policzków wystawały, jakby jej szkielet walczył ze skórą o prawa do powierzchni. Ravenna Tanglewood była śmiercią, ustawioną w łóżku jak ciało na wystawie. Ponad cienkimi ustami i delikatnie zakrzywionym nosem, jej niebieskie oczy wybrzuszały się z czaszki, matowe i reumatyczne. Te przeklęte oczy były niczym innym jak błaganiem. Jego klatka piersiowa bolała. Gdyby odrzuciła jego ofertę, prześladowałoby go to do końca jego dni.

Podszedł do niej bliżej. Czy to był kwitnący nocą jaśmin? Zapach był słaby, ale mógł go wyczuć na jej skórze. "Czy to prawda, że byłaś studentką antropologii z mniejszym stopniem w historii? Studentka z wyróżnieniem?"




Rozdział 2 (2)

Stęknęła z głębi gardła, a ciepła, mokra smuga śliny spłynęła po jej dolnym policzku. Jej gardło kurczyło się i rozluźniało, ale wydawało się, że nie jest w stanie sformułować słów. Syczał. Cholerne ludzkie szpitale. To były tortury. Jaki typ istot zostawiał swoje samice na taką śmierć?

Nie mógł dłużej czekać. Już klątwa na jego pierścieniu osłabiała jego magię. Jego skóra czuła się gruba, jakby w każdej chwili mogła zamienić się w kamień od środka. Stuknął palcami, dokładnie trzy razy każdym o kciuk. Tap-tap-tap. Tap-tap-tap. To była jedyna rzecz, która pomagała, jedyna rzecz, która przypominała mu, że wciąż może się poruszać. Jego magia nie zniknęła całkowicie. Jeszcze nie.

Mimo to, jeśli miał ją uratować, musi to zrobić wkrótce.

"Rozumiem," powiedział. "Chciałbym zaproponować pani pracę, pani Tanglewood. Jest to ciężka praca. Będzie pani musiała szybko się uczyć i przejmować inicjatywę."

Wpatrywała się w niego pusto. Zastanawiał się, co musi myśleć, czy w ogóle może myśleć. Możliwe było, że jej mózg był równie zmarnowany jak jej ciało. Z tego co czytał, miała raka mózgu. Nawet przy magicznej interwencji, w jej głowie mogło nie zostać wystarczająco dużo miejsca, by mogła się zgodzić. A ona musi się zgodzić. Nie zwiąże jej, jeśli tego nie zrobi. Zrobiłby to, pozbawiając się resztek honoru, który wciąż nosił w swoim marniejącym ciele.

Podszedł do jej łóżka i delikatnie położył rękę na jej piersi. Te zbyt duże oczy wpatrywały się w niego. Jej serce waliło o jego dłoń. Jej wyraz twarzy prosił o śmierć, ale serce błagało o życie.

"Ravenna, czy wyrażasz zgodę? Czy zgadzasz się dla mnie pracować?"

Jej brwi zanurzyły się, a broda zadrgała, jakby nie do końca rozumiała, co proponował. Łza uciekła z kącika jej oka. Otarł ją.

"Powiedz tak, mała", powiedział. "Nie mogę znieść tego, że widzę cię w takim stanie ani chwili dłużej".

Jej oczy rozszerzyły się. "Tak," wymruczała.

Uśmiechnął się słabo. "Chwalmy Górę".

Gdy utrzymywał jej spojrzenie, usunął rękę z jej piersi, burza magii warzyła się w nim. Jego pierścień świecił jaśniej, gdy wyciągał swoją moc na powierzchnię, smok ledwo mieścił się w jego ludzkiej postaci. Otworzył szeroko szczękę i sięgnął głęboko do ust, a jego duża dłoń zaklinowała się między zębami. Usłyszał jej sapanie, gdy dźwięk rozdzieranego ciała wypełnił pokój. Gabriel chrząknął. Prawdopodobnie ją straszył, ale nie można było tego uniknąć. To była część przemiany. Im szybciej pogodzi się z tym, co się tu działo, tym lepiej.

Kropla karmazynowej krwi spłynęła mu na dolną wargę, gdy ząb zmaterializował się między jego palcami. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł krew, po czym wystawił ząb do światła. Był cienki. Spiczasty. Z długim korzeniem, wciąż zakrwawionym po ekstrakcji. Najwyraźniej nie był to ludzki ząb.

"Nigdy nie jest łatwiej" - mruknął.

Obok niego, Ravenna drżała. Jej ramiona pokryte były gęsią skórką. Musiał ją uspokoić, zrobić coś, co doda jej otuchy, zanim dostanie ataku serca. Zamknął dłoń i sięgnął po magię pierścienia. Kiedy ponownie otworzył ją przed jej ustami, nie było w niej zęba, tylko smukła biała pigułka.

"Połknij", rozkazał.

Musiała zrobić to teraz. Kończył im się czas, jej życie gasło na jego oczach, jego magia trzeszczała pod ciężarem klątwy. Złapał rękę za jej ramiona i podniósł. Jej usta rozchyliły się jak u małego ptaszka, a on upuścił tabletkę na tył jej gardła. Chrząknęła, zakaszlała. Podniósł jej głowę wyżej. Jej gardło zakołatało, a krztuszenie ustało.

Och, jak pięknie świecił przez jej brzuch. Czerwone światło rozchodziło się po jej torsie i po końcach kończyn, rozgrzewając jej ciało od środka. A ona cały czas leżała bezradna na jego ramieniu, wpatrując się w niego z niepohamowanym zachwytem, ten jej jaśminowy zapach stawał się coraz silniejszy. Czuł się jak bóg, trzymając ją w ten sposób, wiedząc, że dał jej to, czego potrzebowała, by się wyleczyć, by przetrwać.

Obserwował, jak jej klatka piersiowa unosi się i opada wraz z pierwszym głębokim oddechem, który wzięła od czasu jego przybycia.

"Co mi dałeś?" zapytała, a tym razem słowa były mocne i prawdziwe, bardziej niż zdyszane szepty, które dostawał wcześniej. To dobrze.

Jego ramiona opadły. Magia zebrała swoje żniwo. Musi wrócić do domu, żeby odpocząć.

Zbliżył swoją twarz do jej twarzy. "Odpoczywaj. Wyzdrowieć. Nie przydasz mi się w takim stanie. Jesteśmy teraz związani. Będę wiedział, kiedy będziesz gotowa." Przycisnął usta do jej czoła i opuścił ją na łóżko.

Jej usta pracowały bezdźwięcznie, jakby nie mogła znaleźć słów na wszystkie pytania, które tęsknie chciała zadać.

Rytmiczne pikanie monitora jej serca zaczęło się ponownie, a kropla morfiny wpadła do komory jej kroplówki. Odchodząc od jej boku i pokoju, modlił się do Góry, że wybrał mądrze. Ravenna Tanglewood była jego ostatnią szansą.




Rozdział 3

==========

Rozdział trzeci

==========

"Raven? Raven?"

Raven otworzyła oczy, by znaleźć matkę i Avery'ego górujących nad nią. Palce jej siostry drżały na poręczy łóżka, a jej wyraz był gdzieś na drodze między zaniepokojeniem a zdumieniem.

"Ona się obudziła," powiedział Avery. "Mamo, co się dzieje?"

Światło przemykało przez okna za Avery, obramowując jej długie, kręcone czarne włosy. Raven pomyślała, że nadaje jej to aureolę. Pochlebne. Ona świeciła. Wypełniona światłem. Przepełniona nim. Anioł przy jej łóżku. Mama Ravena nie wyglądała tak niebiańsko. Może mdłości, ale nie niebiańsko.

"Czy mnie słyszysz?" zapytała mama, akcentując każdą sylabę głośnym, wyraźnym tonem.

Raven pacnęła się w usta, jej usta były suche jak kamień. "Oczywiście, że słyszę. Wrzeszczysz na mnie."

Kobiety sapnęły, wpatrując się w siebie, a potem w nią w wyraźnym zakłopotaniu.

"Sprowadzę lekarza." Avery gwarnie wyszedł z pokoju.

"Potrzebuję wody," powiedziała Raven. Jej wargi były grube i spierzchnięte, a język przykleił się do dachu jej ust. Jej oczy powędrowały do miejsca, gdzie kiedyś stała jej szafka nocna, ale była przyparta do ściany, wytarta i nie przeszkadzała. Pan Drippy nadal tam był, ale kiedy zerknęła na port w jej klatce piersiowej, jej rurki nie były już podłączone.

"Myślimy, że je odłączyłaś" - powiedziała mama z zawadiackim uśmiechem. "W czasie snu. Miałam właśnie wezwać pielęgniarkę, kiedy przewróciłaś się i otworzyłaś oczy."

Raven ponownie spróbowała oblizać wargi.

"Przyniosę ci trochę wody". Mama gorączkowo szukała kubka wydawanego przez hospicjum, po czym sięgnęła za siebie i wyciągnęła z torebki butelkę z wodą. "Masz, weź moją". Trzęsącymi się rękami odkręciła nakrętkę i rzuciła ją za siebie, gdzie odbiła się i potoczyła po linoleum. Wsunęła rękę pod ramiona Raven, żeby podnieść jej głowę i przyniosła wodę do ust.

Pierwszy łyk utkwił jej w gardle, wywołując kaszel. Matka zmarszczyła brwi, ale dała jej kolejny łyk. Ten udało jej się przełknąć. Gdyby światło słoneczne miało jakiś smak, to byłby to właśnie on. Prawie jęknęła. Mama odciągnęła butelkę, żeby dać jej powietrze.

Oddech Raven cuchnął. Jej kończyny czuły się jak martwy ciężar. Ale w chwiejnych krokach podniosła obie ręce do nadgarstka matki i pociągnęła butelkę z powrotem w stronę swoich ust. Wysączyła ją do sucha w ciągu kilku sekund.

"Więcej", zgrzytnęła Raven.

"Tak. Przyniosę ci więcej. Coś więcej. Sok." Jej matka uderzyła palcem w przycisk połączenia i krzyknęła. "Potrzebujemy tu soku w tej chwili!" Przez pilność w jej głosie, Raven pomyślała, że utrwalenie nowoczesnego społeczeństwa balansuje na zdolności matki do zapewnienia jej soku.

"Mamo, wszystko jest w porządku. Jestem pewna, że są co-ming." Jej głos pękł.

Twarz mamy opadła. Przełknęła. "Jak się czujesz?"

Raven wpatrywała się i wpatrywała w matkę, zapamiętując każdy kontur jej pięknej, pozbawionej snu twarzy, twarzy, która wyglądała o wiele starzej niż powinna w jej wieku. Ciemna chmura, która nękała jej wzrok, całkowicie zniknęła. Nic nie zasłaniało jej widoku. "Widzę cię".

"Och, Raven." W pośpiechu rąk, łokci i ramion, jej mama przytuliła ją, a z tym, co niewiele siły miała Raven, przytuliła się z powrotem.

Doktor Freemont wpadł do pokoju, Avery u jego boku, i zaniemówił. Jego oczy były szerokie jak spodki, jego twarz bladła. "Kiedy to się stało?"

"Odłączyła swoją kroplówkę i przetoczyła się na bok," powiedziała jej matka, pocierając wspierająco ramię Raven.

"Raven?" Podszedł do łóżka, jego oczy grabiąc długość jej ciała, oceniając ją jak tylko lekarz może. Czy zauważył, że jej lewa źrenica zwęża się wraz z prawą? Sposób, w jaki trzymała się koca obiema rękami?

"To musiał być twój śpiew," powiedziała Raven, powolny, leniwy uśmiech rozciągający się na jej twarzy.

Roześmiał się, wyciągając z kieszeni swoją latarkę z długopisem. Im dalej szedł ze swoją oceną, tym mocniej kręcił głową. "Zamierzam zamówić skan PET".

Raven zrozumiała, czemu to służyło. Chciał sprawdzić, ile z guza zostało w jej głowie. Jej wyzdrowienie mogło być chwilowe, oko huraganu. Jej troska musiała pokazać się na twarzy, bo doktor Freemont ścisnął jej rękę.

"Zasady gry uległy zmianie, Raven. Nie planuj swojego następnego ruchu, dopóki nie będziemy wiedzieć, gdzie są wszystkie kawałki, ok?". Mrugnął.

Raven nie musiała długo czekać, aż radiologia po nią przyjdzie. Według pielęgniarek była gwiazdą, szpitalną celebrytką z przepustką na wszystkie badania, które zlecił jej lekarz. Wkrótce znalazła się na wózku inwalidzkim w sali badań PET, wpatrując się w niebieskie obrazy swoich organów wewnętrznych.

"Wszystko w normie" - powiedział dr Freemont. "Ani jednego guza." Jego usta rozdziawiły się jak u ryby.

"A co z moim żołądkiem?" zapytała powoli. "Czy jest coś w moim żołądku?"

Wykopał ręce w kieszeniach. "Nie..." Zwęził oczy. "Miałaś raka mózgu. Dlaczego miałabyś pytać o coś w żołądku?"

"Widziałam mężczyznę," powiedziała Raven. "W moim pokoju zeszłej nocy. Myślę, że mnie uzdrowił."

"Mężczyzna... W twoim pokoju?" Doktor Freemont odwrócił się od skanu PET, by spojrzeć na nią bezpośrednio.

"Był ciemny. Z... ogniem w oczach. Myślałam, że to Śmierć. Nakarmił mnie swoim zębem".

Dr Freemont zamrugał gwałtownie. "Spontaniczne uzdrowienie jest rzeczywistością, Raven. Jest rzadkie, niezwykle rzadkie, ale zdarza się. Ciało znajduje sposób. Samo się leczy." westchnął. "Nasze mózgi mają zabawny sposób nadawania sensu rzeczom, które nam się przytrafiają. Miałem jedną pacjentkę, która była pewna, że w jej pokoju są wróżki. Ciągle czuła zapach lilii." Jego blade oczy badały jej twarz. "Widziałaś mężczyznę. Widziałaś go. Był dla ciebie prawdziwy. Ale mógł też zostać stworzony przez ciebie. Twój umysł nadał sens temu monumentalnemu uzdrowieniu, które nastąpiło."

"To ma sens." Przytaknęła powoli. "To po prostu wydawało się takie prawdziwe".

Raven wpatrywała się w sprzęt stojący za dr Freemontem i przekonywała samą siebie, że człowiek, ząb i targ, który zawarła, były halucynacjami wymyślonymi przez jej uzdrawiający mózg. Było to rozsądne wytłumaczenie, chociaż mała część jej serca chciała, żeby to nie była prawda. Mężczyzna był bez wątpienia najbardziej intrygującym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Intensywny i potężny. Kiedy był z nią w pokoju, czuła się bezpiecznie, nawet w obliczu nadchodzącej śmierci. Minęły lata odkąd czuła się tak bezpiecznie, a jeszcze dłużej odkąd ktoś uznał ją za interesującą. Patrzył na nią, jakby była czymś cennym, czymś, co warto ocalić. To miało sens, że nie był prawdziwy. Był zbyt doskonały, by być prawdziwym.

Doktor Freemont przykucnął obok jej krzesła. "Jesteś zdrowa, Raven. Potrzeba będzie czasu i rehabilitacji, aby wzmocnić twoje ciało. Od dłuższego czasu leżysz w łóżku. Nie mogę zagwarantować, jak długo to potrwa, ani wyjaśnić dokładnie, jak się tu znaleźliśmy. Ale oto jesteśmy."

Uśmiech rozprzestrzenił się po jej wyczerpanych ustach. "Czy zrobisz mi przysługę? Zanim zabierzesz mnie z powrotem do mojego pokoju i powiesz to wszystko mojej rodzinie?"

"Co?"

"Zabierz mnie na zewnątrz. Tylko na kilka minut."

Złapał za uchwyty jej wózka inwalidzkiego i przetoczył ją do windy. Piętro wyżej, przejechali obok recepcji i wyszli frontowym wejściem. Ciało Raven bolało, nie z powodu choroby, ale z powodu jej długiego bezruchu, ale każde bolesne uderzenie było tego warte, kiedy wreszcie wyrwali się z cienia szpitala.

Ciepło rozeszło się po jej odsłoniętej skórze. Był początek września w Nowym Orleanie, słoneczny i jasny. Ciepło otuliło ją, ciężki koc wilgotnego powietrza. Raven odwróciła twarz w stronę słońca i wpatrywała się w czyste, niebieskie niebo.

Piękne. Tak cholernie piękne. Z jedną puchatą chmurką unoszącą się obok, żeby się przywitać. Wciągnęła do płuc głęboki oddech świeżego powietrza. Łzy wybuchły przez zaporę powiek i zaszlochała. Nawet nie próbowała się powstrzymywać. Doktor Freemont, ku swemu zadowoleniu, nic nie powiedział. Podał jej tylko chusteczkę. Raven nie była pewna, ale pomyślała, że może on też płakał.

Była wolna i przysięgła na wszystko, co święte, że już nigdy nie pozwoli sobie na bycie więźniem, na chorobę czy cokolwiek innego.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Śmiertelna klątwa"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści