Zapałka, by rozświetlić mrok

Rozdział pierwszy

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

7 października 1826 r. 

Zamek Glendasheen, Szkocja 

"On wysyła czterdziestu ludzi? Wszystkich za pomocą swoich dirków?". Hazelowe oczy błyszczały z rozbawieniem, gdy John Huxley skrobał chudą dłonią po ustach i szczęce. "Czy jesteś... pewien?" 

Kate Huxley zatrzymała się w połowie demonstrowania wyobrażonego manewru - lewa ręka na biodrze, prawa wyciągnięta do przodu, by zadać zabójcze pchnięcie. Mrugnęła do brata. "dirk to ulubiona broń górali, czyż nie? 

"Szkoci lubią swoje dirki, to prawda". John przewertował strony jej rękopisu. "Może liczba zabitych przez potężną rękę twojego bohatera mogłaby być mniejsza?".  

Zmarszczyła brwi i przeszła przez salon, by spojrzeć mu przez ramię. "Czterdzieści to liczba, którą podałem w akcie pierwszym, scenie drugiej. Jeśli teraz ją zmienię, będę zmuszona dodać dodatkową scenę, w której Sir Wallace McClure-MacLeod po raz trzeci ratuje Fionę Farquharson-McPhee." Złożyła ręce i spojrzała podejrzliwie na swojego brata o twardych wargach. "Czy to nie nadweręży wiarygodności?". 

John był trzynaście lat starszy od dwudziestoletniej Kate i zanim osiadł w tym odległym, ale magicznym zakątku szkockich Highlands, podróżował do wielu miejsc, których Kate nie potrafiła wymienić, miejsc, w których żyły lwy i pływały delfiny, a Francuzki bez skrępowania obnażały swoje piersi. Krótko mówiąc, John wiedział o wiele więcej o świecie niż Kate i dlatego poprosiła go o pomoc. Miała nadzieję - głupią, jak się wydawało - że potraktuje jej pracę poważnie. Zamiast tego podejrzewała, że się śmieje.  

Gdyby tylko pisała komedię. 

"Katie, masz go ubranego w płaszcz z niedźwiedziej skóry. 

"Tak. I?" 

"W Szkocji nie ma niedźwiedzi". 

"Może mogłabym go zmienić na skórę wilka?". 

"W Szkocji nie ma też wilków". 

Zaokrągliła się przed nim i kliknęła językiem. "No cóż, muszą być drapieżniki, takie czy inne". 

John pochylił się do przodu, aby położyć kartki na stoliku z herbatą. Milczał, powstrzymując się od uśmiechu. Przynajmniej starał się z niej nie śmiać. To już było coś, prawda? 

"A co z kotami?" - naciskała. 

"Co z nimi?". 

"W Afryce są lwy i lamparty. Brzmią przerażająco. Czy na zimowych wrzosowiskach Szkocji nie grasują dzikie koty?". 

"Słyszałem o jednej rasie. Dość nieuchwytna." 

Wzięła z sofy notes i ołówek. "Tak? Czy jest bardzo duży?". 

Potarł swój przystojny podbródek, a jego oczy błysnęły złośliwością. "Hmm. Jak duży był Erasmus?". Odniósł się do niesfornego kota domowego ich matki, który został wygnany do stajni po incydencie z jedwabnymi kamizelkami taty. 

Kate rozstawiła ręce na odległość około dwudziestu centymetrów.  

"Tak. To jest to." 

westchnęła. "Czy są w ogóle niebezpieczne?". 

"Jestem pewien, że myszy polne traktują je z wielkim przerażeniem i wstrętem". 

"John." 

"Papa też by ich nie lubił, jak sądzę". Stuknął się w nos. "Kichanie, no wiesz." 

"Wszystko psujesz" - odparła. "Jak mam przedstawić legendarność Sir Wallace'a bez sugerowania, że jest on w stanie zabić niebezpiecznego drapieżnika i nosić jego futro? 

Zatoczył łuk brwiowy. "Legendarność to nie jest słowo". 

Zatrzasnęła notatnik. "Ja jestem autorką i twierdzę, że tak jest. Twierdzę też, że w Szkocji są wilki. W każdym razie wilki są lepsze niż niedźwiedzie". 

Tym razem nie starał się ukryć śmiechu. Śmiech nie ustawał, gdy usiadł z powrotem na swoim krześle. "Podziwiam twoją odwagę, siostrzyczko. Ale nawet ty nie możesz sobie wyobrazić wilków tam, gdzie ich już nie ma". 

"Wyobrażę sobie. To będzie ekscytujące. Nikt nie będzie tego kwestionował". 

"Poza wszystkimi, którzy kiedykolwiek byli w Szkocji". 

"Nonsens. Sir Wallace jest mistrzem dirku. Powiem, że upolował ostatniego żyjącego wilka w Szkocji, mając do dyspozycji tylko swój rozum i ostrze." Mignęły mu mrowienia, gdy ożywił się pewien pomysł. "Albo jego sgian-dubh." 

"Eee, Kate?" 

"Jest idealny." 

"Sgian-dubh jest jeszcze mniejszy niż dirk". 

"Tak! Właśnie dlatego jest doskonały. 'Szalony jest ten, kto ufa w posłuszeństwo wilka, zdrowie konia, miłość chłopca lub przysięgę dziwki'". 

Ręka Johna przesunęła się z jego podbródka do oczu, a następnie opadła. "Proszę. Tylko nie Szekspir." 

Zanotowała kilka wściekłych uwag. "Czy powinienem dodać dziwkę, jak myślisz? Mógłbym dodać jedną do rozdziału piątego. Publiczność uwielbia dziwki". 

"Rozdział? Myślałem, że piszesz sztukę". 

Odrzuciła jego natręctwo. "To może być powieść. Jeszcze nie zdecydowałam." 

Być może John był nieodpowiednią osobą, by o to pytać. Jego nowa szkocka narzeczona, Annie Tulloch MacPherson Huxley, z pewnością okazałaby się lepszym źródłem informacji. Nowa szwagierka Kate może i była nieco zuchwała, ale była góralką na wskroś - rude włosy, ognisty humor i gadka tak gęsta jak jej gulasz z dziczyzny. 

Poza tym Annie rozumiała o wiele lepiej niż John, dlaczego Kate musi skończyć swój rękopis przed wiosną. Kate nie miała serca wyjaśnić bratu swojego celu, jakim było samodzielne życie. Czy był on kobietą pełną ducha, która nie chciała dać się ujarzmić i wepchnąć w niedopasowaną formę? Nie. On był Huxleyem. Huxleyowie żenili się. Huxleyowie płodzili dzieci. Huxleyowie wypełniali swoje obowiązki. 

Kate zamierzała być wyjątkiem, ale żeby nie stać się ciężarem dla rodziny, musiała znaleźć niezależne źródło dochodu. Ukończenie manuskryptu było odpowiedzią na to pytanie, dlatego też została w Szkocji.  

Kilka tygodni temu, po usłyszeniu wiadomości o długo oczekiwanych zaślubinach Johna, mama i tata natychmiast zorganizowali wizytę rodziny Huxleyów. Chcąc zobaczyć miejsce, o którym marzyła przez ostatnie dwa lata, Kate pojechała z nimi z Nottinghamshire do krainy zielonych, zalesionych polan i lśniących jezior. Jedno spojrzenie i była oczarowana.  

Podczas gdy reszta rodziny wróciła do domu dziesięć dni temu, Kate postanowiła zostać z Johnem i Annie przez całą zimę. Bardzo chciała dowiedzieć się więcej o Szkocji, jej mieszkańcach i historii. Nie można napisać dobrej szkockiej historii, nie zanurzając się w szkockiej kulturze. 

Poza tym cztery siostry Kate, ich mężowie i dzieci również wyruszyły w podróż, a w drodze powrotnej do Anglii planowały podróżować w grupie z mamą i tatą. Kate uwielbiała swoją rodzinę, ale sześciodniowa podróż w zamkniętym wagonie była wystarczająco straszna, bez ciągłych rozmów o tym, jak niemowlęce zęby działają na nerwy i piersi. Mogła sobie tylko wyobrazić, co pomyślała Annie, gdy wszyscy dotarli do zamku Glendasheen. 

Nie musiała się martwić. Annie doskonale poradziła sobie z inwazją Huxleyów. Annie była przyzwyczajona do zarządzania dużą rodziną; w jej rodzinie był ojczym i czterech przyrodnich braci.  

Właśnie wtedy do pokoju weszła Annie, porywając zachwycone spojrzenie Johna. Prawdę mówiąc, w ciepłym jesiennym świetle jej włosy błysnęły szkarłatnym blaskiem, co przykuło uwagę Kate. Kilka loków wymknęło się ze spinek i Annie zajęła się nimi, przechodząc przez pokój.  

"Katie-lass. Zawsze wyglądasz tak świeżo i pięknie. Powiedz mi, jak trzymasz spinki na swoim miejscu, a po kolacji pozwolę ci znowu czytać dramatyczną lekturę".  

"Oczywiście, jeśli tylko zgodzisz się pomóc mi w pracy nad siódmym rozdziałem". 

"Która to scena?". 

"Ta, w której Fiona Farquharson-McPhee ratuje swojego ojca przed bandą hodowców owiec". 

"No tak. Hodowcy owiec." Annie rzuciła ukradkowe spojrzenie w kierunku Johna i zakaszlała. "Najlepiej czyta mi się, gdy włosy nie przeszkadzają mi w oglądaniu. 

Kate zachichotała, odłożyła zeszyt na bok i przesunęła palcami po włosach Ani. "Proszę. Pozwól mi pomóc." Zabrała się do pracy, upinając i układając ogniste kosmyki. Ona i jej szwagierka były równie drobne, więc Kate stanęła na palcach, żeby mieć lepszy widok na czubek głowy. "Jak udało ci się wyjąć tyle szpilek?". 

Annie uśmiechnęła się do Johna. "Wyjaśnisz mi, Angliku?". 

Odchrząknął. "Nie. 

"Miałem małą drzemkę." Dłoń Annie przesunęła się po jej brzuchu. "Dziecko sprawia, że od czasu do czasu jestem... zmęczona." 

Kate spojrzała na Johna, na którego policzkach pojawił się charakterystyczny rumieniec Huxleya. "Racja," mruknęła. "W przeciwieństwie do moich sióstr, nie mam w tej kwestii zbyt wiele do zaoferowania". Wszystkie jej siostry rodziły dzieci. Wiele, wiele dzieci. 

Kate zastanawiała się czasem, co zrobi Annie, kiedy urośnie za duża, by wyrabiać ciasto lub piec dziczyznę, albo kiedy urodzi pierwsze z nieuchronnie licznego potomstwa i będzie spędzać cały czas na zamartwianiu się każdym kichnięciem dziecka. Macierzyństwo potrafiło zawładnąć życiem człowieka.  

Podobnie było z zakochaniem się.  

Jako najmłodsza z pięciu córek Huxleyów, Kate miała wyjątkową okazję do obserwowania tego zjawiska. Jedna po drugiej, jej siostry zakochiwały się do szaleństwa i natychmiast popadały w stan głupiego zauroczenia. Tęskne spojrzenia, trzepoczące rzęsy, kwieciste rumieńce Huxleyów. To wszystko było trochę dziwaczne, naprawdę. Co gorsza, straciły zainteresowanie rozmawianiem o czymkolwiek poza swoimi mężczyznami, a w końcu także dziećmi. 

Nawet John - beztroski, podróżujący po świecie, nienawidzący małżeństwa - padł ofiarą tej przypadłości. 

Dla Kate miłość była nie do odróżnienia od pożerającego pasożyta umysłu. 

"Czy to straszne?" zapytała Annie, odwracając zatroskany wzrok przez ramię.  

Kate odgarnęła ostatni czerwony kosmyk na miejsce. "Tak. Pięknie." 

Jasne, niebieskie oczy rozgrzały się i zalśniły. Annie pogłaskała ją czule po głowie. "Dziękuję, Katie-lass. Teraz musisz wybrać weselszą scenę do swojego dramatycznego czytania niż ta z wczorajszego wieczoru". 

Kate zmarszczyła brwi. "To była szkocka sztuka". Zarówno Annie, jak i John wyglądali na niezrażonych. "To jest Szekspir." 

"Tak. Wiem, że macie sentyment do starego Willy'ego. Ale jeśli będę musiał wysłuchać jeszcze jednego lamentu na temat mycia rąk, nie będę odpowiedzialny za chrapanie". 

"Twój ojciec wydawał się czerpać z tego przyjemność". Kate zauważyła, że potężny, stary Szkot uśmiechał się podczas sceny z Lady Makbet. Było to dziwne, zważywszy na mroczny temat. Mimo to Kate uznała to za pozytywną reakcję, mimo że jego oczy były utkwione w krawcowej Ani, wdowie z Inverness, która dołączyła do Kate, by czytać wiersze innych postaci.  

"Angusowi bardzo smakowała whisky," powiedziała Annie z przekąsem. 

John podszedł i objął żonę ramieniem w pasie. "Myślę, że cieszył się widokiem". 

"Hmmph. Pani Baird nie chce mieć z nim nic wspólnego. Co on sobie myśli?". 

"Pewnie to samo, co ja myślę za każdym razem, gdy na ciebie patrzę". 

"Dobry Boże, Angliku. Nie mów takich rzeczy. Sama myśl o tym odbiera mi ochotę na śniadanie". 

Jego ręka przesunęła się po jej dłoni, która leżała na jej brzuchu. "Nie możesz winić Angusa za to, że chciał...". 

"Nie powiedziałem, że go winię. Po prostu źle mi się robi na samą myśl o tym". 

Kiedy John i Annie dyskutowali o nieprawdopodobnym uczuciu, jakie rodzi się między ojczymem Annie a jej krawcową, Kate westchnęła. Był to jeszcze jeden dowód na to, że miłość zaraża umysły nawet starych i owdowiałych ludzi.  

Potrząsając głową, zabrała się do zbierania rękopisów. "No to ja już sobie pójdę, co?". 

Kłócili się dalej między sobą, ignorując Kate. Nic nowego. John i Annie często zapominali o wszystkich innych, kiedy przebywali w tym samym pomieszczeniu, co było częstym objawem zakażenia umysłu.  

"Muszę popracować nad moim rękopisem, jeśli kiedykolwiek chcę go skończyć. Nie wiedziała, dlaczego w ogóle się odezwała. Byli pochłonięci sporem o to, czy "stary, zgrzybiały mężczyzna" w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat i "elegancka dama" w wieku czterdziestu sześciu lat mogą zawrzeć dobre małżeństwo, skoro są już bardzo starzy i ustatkowani. John i Annie byli bliscy uścisku, ale nie zauważyli, że Kate wycofała się w stronę otwartych drzwi.  

"Może ten fragment o wilku doda legendarności Sir Wallace'a niewysłowionej tajemniczości" - zauważyła Kate. 

Brak odpowiedzi. 

"Taką mamy nadzieję."  

John dokuczał Annie, że chciałaby zatrzymać krawcową tylko dla siebie, na co Annie szyderczo powtórzyła, że "Angus i Nora pasują do siebie tak samo jak stary but i jedwabny retikul". John odparł, że to samo można by powiedzieć o dziedzicu angielskiego hrabiego i dziewczynie z Highland.  

Kate westchnęła i zostawiła ich przy swoim sporze. Zresztą był to głupi argument. Z jej doświadczenia wynikało, że nie ma sensu zastanawiać się, czy związek miłosny ma sens. 

Miłość sama w sobie nie miała żadnego. 

W drodze do schodów minęła Dougala MacDonnella, brązowowłosego Szkota o prostej twarzy i przyjaznym usposobieniu. Jeden z wielu MacDonnelli, którzy pracowali dla Johna, Dougal pełnił funkcję głównego dozorcy, lokaja i ogólnie rzecz biorąc, człowieka od wszystkiego. 

Zdjął zakurzoną czapkę. "Moja pani". 

Zatrzymała się, a na jej skórze pojawiło się mrowienie, gdy rozkwitł kolejny pomysł. "Panie MacDonnell, czy mogę zobaczyć pański sgian-dubh?". 

Mrugając, założył czapkę i rozejrzał się na boki. "Mój ... er, aye. Chyba tak." Schylił się i wyjął z węża mały nóż. "Potrzebujecie ostrza?". 

"O nie." Obejrzała mały, chropowaty nóż z drewnianą rękojeścią. "Chcę się tylko dowiedzieć, jak człowiek może użyć takiej broni do zabicia wilka. 

Przerwała. "Proszę wybaczyć, Jaśnie Pani?". 

"Hmm." Przechyliła głowę, przyglądając się ostrzu. "Jest raczej małe, prawda?". 

"Nie jest małe." Jego ton sugerował, że poczuł się urażony. "Zapewniam cię, że ma taki sam rozmiar, jak każdy inny mężczyzna. To dobry rozmiar, jak na swoje przeznaczenie." Zatrzymał się. "Czy powiedziałaś 'wilk', pani?". 

"Można przypuszczać, że gdybyś uderzył zwierzę w gardło z odpowiednią siłą, tak małe ostrze mogłoby być skuteczne...". 

"Nie musicie się martwić o rozmiar ostrza. W Szkocji nie ma wilków". 

"Oczywiście, panie MacDonnell." Ale gdyby istniały, czy człowiek bardzo zdeterminowany - można nawet powiedzieć, że legendarny - mógłby pokonać wilka swoim sgian-dubh? 

Dougal podniósł czapkę i podrapał się po głowie. "Wątpliwe. Może jagnię. Albo kurczaka." 

"Kurczak?" 

"Tak. Z kurczakiem szybko się pracuje. Choć może będziesz musiał dokończyć robotę siekierą. Dla pewności." 

Westchnęła, a jej pomysł z musującego szampana możliwości stał się płaskim, ciepłym piwem rozczarowania. 

"Czy jakaś bestia cię przestraszyła, pani?". Dougal schował ostrze do pochwy. "Prawdopodobnie łania szeleści w zaroślach. To pora rui. Nie bójcie się. Lord Huxley jest panem tej doliny, jak okiem sięgnąć. A tam, gdzie kończy się jego ziemia, zaczyna się ziemia MacPhersonów. MacPhersonowie nie tolerują zagrożenia dla siebie, swojego bydła ani swoich krewnych. Są straszni. Nawet gdyby w Szkocji były wilki - a są - nie miałbyś się czego obawiać. MacPhersonowie by cię obronili". Poklepał się po piersi i obdarzył ją życzliwym uśmiechem. "Tak jak MacDonnelowie". 

Przytaknęła, przełykając rozczarowanie. "To bardzo uspokajające. Dziękuję." 

Gdy ruszyła w stronę schodów, naciągnął czapkę. Była w połowie pierwszego piętra, gdy kolejny pomysł przeszył ją na wskroś. Co by było, gdyby Sir Wallace uwięził zwierzę w swoistym scenariuszu góra-dół? Co by było, gdyby na początku wydawało się, że zostanie pokonany, ale potem zyskał przewagę na wyższym terenie? 

Ale to wymagałoby bardzo szczególnego krajobrazu. Zmarszczyła brwi, palce muskając grzbiet notatnika. Pobiegła na górę do sypialni, szybko wzięła swój większy szkicownik i wsunęła do niego kilka stron notatek. Następnie ubrała buty do chodzenia i tartanową chustę, którą Annie dała jej w prezencie z okazji odwiedzin. Niebiesko-zielona wełna pięknie komponowała się z jej granatową suknią spacerową. Narzuciła ją na ramiona i przypięła małą broszką, którą kupiła w Inverness. Broszka składała się z pary węzłów, jednego srebrnego i jednego miedzianego, splecionych ze sobą i ozdobionych polerowanym granatem. Dotykała klejnotu opuszkiem palca i podziwiała fałdy wełnianej tkaniny w lustrze swojej toaletki.  

Kilka lat temu, gdy mozolnie brnęła przez swój pierwszy sezon w Londynie, przeczytała powieści o Waverley i zauroczyła się wszystkim, co dotyczyło tego miejsca. Kawałki tartanowej wstążki i nieliczne fragmenty szkockiej sztuki Szekspira na jakiś czas zaspokoiły jej fascynację.  

Ale nic nie dorównywało temu - byciu tutaj, noszeniu prawdziwego tartanu. Słysząc plusk ryby w jeziorze poniżej i powiew wiatru szeleszczącego żółto listnymi brzozami za otwartym oknem. Ten sam powiew bawił się jej włosami, rozrzucając brązowe loki na policzkach. Uśmiechnęła się do swojego odbicia i założyła rozsądną słomianą czapkę, po czym wzięła ołówek i szkicownik. 

Dziś miała znaleźć krajobraz, w którym legendarny człowiek mógłby zdobyć przewagę nad ostatnim wilkiem w Szkocji. Tam, gdzie mógł pozbyć się straszliwego drapieżnika za pomocą "małego" ostrza, a potem zrobić płaszcz z futra zwierzęcia. Sir Wallace był góralem. Człowiekiem, którego należy podziwiać i którego należy się bać. Człowiekiem, którego legendarność musi powalić widzów na kolana. 

Albo przynajmniej skłonić ich do zakupu jej powieści w jakiejś liczbie. Jeśli chciała żyć samodzielnie, musiała dobrze sprzedawać. 

Pospiesznie zeszła na dół i wyszła na zewnątrz, gdzie słońce zamieniło jezioro w płynne złoto. Powietrze rześkie jak jabłka łaskotało ją w nos. Pod spodem czuć było zapach sosny, dymu i wilgotnej ziemi. 

Uśmiechnęła się i napełniła płuca, jej krok był lekki, a szkicownik przytuliła do piersi.  

Ach, taki majestat. Góry, woda. Strome, zielone lasy i głęboko wykute polany. W ciągu ostatnich tygodni odbyła tu wiele przejażdżek i wędrówek. Odkrywała wodospad i rzekę na północ od zamku. Łagodniejsze pola i pastwiska na południowym zachodzie. Drogę, która biegła wzdłuż jeziora w kierunku ziemi Angusa MacPhersona, a w końcu do wioski.  

Wspięła się nawet na szczyt jednego z mniejszych wzgórz, skąd można było zobaczyć dwa sąsiadujące ze sobą wzgórza, Glenscannadoo i Glendasheen, łączące się jak odbicia w lustrze. Wzgórze to znajdowało się na wschodzie, a ona zmierzała w tamtym kierunku. 

Minęła godzina, zanim dotarła do miejsca, którego szukała - wzgórza pozbawionego drzew, porośniętego żółknącymi trawami, usianego dużymi kamieniami i nachylonego na tyle, że można było na nim wygodnie usiąść. 

Usiadła na nim i zaczęła szkicować dwie doliny z ich dwoma jeziorami. Jej ołówek latał po papierze, gdy studiowała krajobraz, mając nadzieję, że wypatrzy idealne miejsce, w którym Sir Wallace spotka swojego wilka. Czy powinno to być załamanie przed zakrętem nad Loch Carrich? Zbocze na drodze do kamieniołomu? A może coś bliższego? 

Zerknęła na zachód, podnosząc rękę, by zasłonić słońce. Bez zastanowienia zaczęła nucić. A potem śpiewać.  

"Och, był sobie kiedyś człowiek imieniem Sir Wallace, który potrzebował wysokiego terenu jako ukojenia, do walki z ostatnim wilkiem w Szkocji, który zginąłby od małego noża w jego dłoni, gdyby tylko autor był nieco sprytniejszy. Albo sprytniejszy. Czy sprytniejszy? Któż to może powiedzieć? W tym właśnie spryt lepiej służy. Czy kiedykolwiek Sir Wallace będzie miał swój triumfalny dzień?". 

Jak większość jej piosenek, była spontaniczna, głupia i śpiewana niezdecydowanym mezzosopranem. Ale dotrzymywała jej towarzystwa podczas szkicowania, więc kontynuowała: "Drogi Sir Wallace. Czy będzie Pan moim legendarnym bohaterem? Czy sprzeda pan tysiąc książek, czy zero? Czy też muszę poślubić jakiegoś nudnego fopa i stać się nierobem, który jest nudny jak mop? Który mówi: "Podaj groszek, jeśli można, drogi mężu, bo mały Thomas woli go w postaci puree". On ząbkuje, wiesz, i biada, biada, biada moim obolałym piersiom". 

Bezdźwięczne nonsensy trwały do momentu, gdy zauważyła, że jej papier szarzeje. Potem ciemnieje. Na jego powierzchni rozprysła się kropla. Zmrużyła oczy.  

"No, to szybko przyszło" - mruknęła.  

Wieżowce czarnych chmur podzieliły niebo na ciemne i jasne. Dobiegający z oddali huk zwiastował burzę. Poderwała się na nogi i zamknęła szkicownik, ale niektóre z jej luźnych notatek porwały się i poleciały w ostrym, nagłym podmuchu.  

"Mruknęła, goniąc kartki, które dryfowały pod górę, a potem poleciały na północ, w stronę gęstego lasu, jakby zmierzały na piękną przejażdżkę po okolicy. Jedna kartka wylądowała w trawie.  

Wyciągnęła rękę, żeby ją złapać. Notatki pochodziły z wywiadu z Angusem MacPhersonem, który wyczerpująco wyjaśnił jej różnice między hodowlą bydła i owiec na ziemiach Highland. Musiała je mieć do rozdziału jedenastego, w którym Sir Wallace uratował Fionę przed fatalnym spotkaniem ze stadem bydła Farquharson-McPhee. Jej palce dotknęły rogu kartki, zanim papier znów nabrał skrzydeł.  

"Podmuch, podmuch, podmuch. Cholerny wiatr." 

Druga strona spłaszczyła się na pniu drzewa. Zmieniając kierunek, pobiegła po nią pierwsza. "Tam! Mam cię." Wepchnęła papier do szkicownika i wznowiła pogoń za pierwszą stroną. Kolejny podmuch mocno ją potrząsnął, a ona potknęła się i weszła w głębszy cień lasu. Deszcz zaczął stukać, a następnie uderzać o jej maskę. Rozejrzała się wokół, zwracając uwagę na grubą warstwę sosnowych igieł i słabnące światło.  

"Gdzie to się podziało?". Obróciła się w kółko. Jeszcze dwa razy. Wędrowała zgodnie z kierunkiem wiatru. W końcu zauważyła papier w pobliżu gąszczu paproci i jarzębin. Zanim go odzyskała, miała już dwa wyżłobienia na nadgarstku i bolący palec od niewidocznego kamienia.  

"Przeklęty i przeklęty każdy cierń w Szkocji". 

Schowawszy szkicownik pod pachą, odsunęła brzeg rękawiczki, aby lepiej przyjrzeć się swoim ranom. Powietrze stało się raczej purpurowe. Poszła w kierunku małej polany po lewej stronie, gdzie światło było lepsze. Po minięciu głazu wielkości autokaru i sękatego drzewa przypominającego sowę, zatrzymała się i spojrzała jeszcze raz. Na jej wewnętrznym nadgarstku pojawiły się czerwone, podwójne zadrapania. Już wcześniej poplamiły jej rękaw. Odetchnęła z ulgą i spojrzała w górę. Na niebie były tylko niskie, złowieszcze chmury. Po słońcu nie było śladu, a noc zapadała szybko. 

Cholera. Jak długo już szkicowała? Zmarszczyła brwi i spojrzała za siebie. Głaz i drzewo sowy. Spojrzała przed siebie. Stok schodził w dół, w mieszankę drzew, paproci i skał. Para sosen na niewielkim wzniesieniu falowała szaleńczo wśród podmuchów wiatru, które groziły zdjęciem maski. Szła w ich kierunku, próbując się zorientować. 

Gdzie, do diabła, się znajdowała? Wyglądało na to, że to mała dolina w górnej części pogórza na wschód od polany. Ale tak bardzo się odwróciła, że nie potrafiła odróżnić jednego kierunku od drugiego. Zmarszczyła się, oparła rękę na szorstkim pniu sosny i starała się dostrzec coś poza gęstym lasem. 

Było ciemno. Nic nie wyglądało znajomo. Deszcz zaczął się lać z czapki. Musiała spróbować znaleźć drogę powrotną do swojego wzgórza. Stamtąd znała drogę powrotną do zamku. Ruszyła przed siebie z mocniejszym podbródkiem i z wielką pewnością siebie. To nie będzie trudne. Wzgórze musi znajdować się za polaną. Zaraz za lasem. 

Ale nie był.  

Przez następną godzinę Kate szukała czegoś - czegokolwiek - co mogłoby ją skierować z powrotem na drogę do zamku. Wspinała się, by zyskać lepszy punkt obserwacyjny. Ale ciemność nie pozwalała jej dostrzec niczego poza drzewami i kolejnymi wzgórzami. Poślizgnęła się i ostrożnie wybrała drogę w dół, myśląc, że na pewno w dół doprowadzi ją w końcu na dno polany. Ale dół zawsze kończył się kolejnym wzniesieniem.  

Naprawdę zgubiła drogę. Kiedy zapadła pełnia ciemności i deszcz przemoczył ją do suchej nitki, panika podniosła się i chwyciła ją za gardło.  

"K-Katherine Ann Huxley," upomniała się. "Przestań być dziewicą". Konar sosny prześlizgnął się po jej karku, zimny i ociekający wodą. "John z pewnością wysłał MacDonnella lub dwóch, aby cię odszukać. Górale są świetni w takich sprawach. Oczywiście. Wszystko, co musisz zrobić, to znaleźć ścieżkę, która zaprowadzi cię do jakiegoś domu. Albo drogę, która zaprowadzi cię do wioski". Ominęła duży kamień i potknęła się o korzeń. "Ooph. Albo strumyk. To jest genialne. Woda płynie z góry, tak samo jak Ty. Strumyk wpada do rzeki, a rzeka do jeziora. Są dwa takie miejsca, które nie mogą być daleko. Musisz tylko schodzić w dół, aż znajdziesz jeden. Proste, naprawdę". Zęby zaczęły jej zgrzytać, a wilgotny szal mocniej otulił ramiona. "Pod warunkiem, że nie zamarzniesz na śmierć". 

Już przy następnym kroku poślizgnęła się jej stopa. Nogi wyleciały jej spod nóg. Z siniakową siłą wylądowała na prawym biodrze i zsunęła się kilka metrów po błotnistym zboczu, zanim jej szponiasta ręka chwyciła kępę trawy i zatrzymała ją. 

W klatce piersiowej narastał ucisk. Ból w gardle stał się silniejszy. Ból promieniował z biodra i pośladka, a łzy wypełniły jej oczy. 

"Katherine Ann Huxley" - wykrztusiła. "Nie będziesz płakać jak jakiś płaczliwy mleczarz. Przestań natychmiast". 

Zacisnęła szczękające zęby. Wzmocniła obolałe mięśnie. Oparła obolałą rękę na ziemi i poderwała się na nogi, mocniej ściskając wilgotny szkicownik.  

Jej otoczenie było niczym innym, jak ciemnymi plamami błękitu, szarości i zieleni. Od czasu do czasu odległy huk grzmotu poprzedzał słaby błysk światła, ale takie błyski pojawiały się coraz rzadziej. Mrużąc oczy w zamglonej czerni, próbowała określić, co ją czeka. Więcej drzew, pomyślała. Były na dole. Musi iść w dół. Jak woda, będzie po prostu podążać za grawitacją. Przynajmniej był to jakiś kierunek. 

Nie wiedziała, jak długo już szła, gdy usłyszała dziwne, dudniące warczenie. Mogły to być minuty lub godzina. Wiedziała tylko, że jej skóra była wystarczająco zimna, by schłodzić jeden z jej ulubionych lodów czekoladowych, a mięśnie bolały, trzęsły się i groziły, że się poddadzą. Gdy dźwięk dotarł do niej przez mięknący deszcz, zamarła. 

Jej serce waliło w klatkę w szaleńczym buncie. Waliło tak głośno - warkot, warkot, warkot - że prawie nic innego nie słyszała.  

Z wyjątkiem tego. Warczenie było głębokie jak jaskinie, szorstkie jak żwir. Rozbrzmiewało ponad lasami sosnowymi, podszytem i jej walącym sercem. Ostrzegawczy błysk lodu przeszył jej skórę.  

"W Szkocji nie ma wilków" - wyszeptała. "Nie ma wilków w Szkocji. Nie ma wilków w Szkocji." 

Jej oddech spłycił się do oddechu, gdy słuchała uważnie.  

Tam. Chrząknięcie. Więcej szorstkiego, poszarpanego dudnienia. Dziwne, mokre chrupnięcie. Toczący się stukot.  

Zamrugała. Znowu to samo. Dudnienie. Czy to był... głos? 

"... myślałaś... o ucieczce, prawda?". 

Tak było. To był głos. Głos mężczyzny. 

O, dzięki Bogu. To nie był wilk. To był mężczyzna. I, o ile nie był trochę ekscentryczny jak Kate, prawdopodobnie rozmawiał z kimś innym. Może z innym człowiekiem, może z psem albo koniem. Tak, to musi być to. 

Zupełnie normalne. Człowiek był tu, w ciemnym lesie, nocą, upominając psa za to, że uciekł. Albo szukał konia, który się zabłąkał. Albo kłócił się z kolegą o to, kto lepiej rozegrał partię whista. 

Wypuszczając oddech z ulgą, uśmiechnęła się do siebie. Ninny, rzeczywiście. Ruszyła w stronę odgłosów, uważając, żeby nie nabawić się kolejnych ran w krzewach. Gdyby zapytała pana z dudniącym, zniekształconym głosem o drogę powrotną do zamku, wyglądałaby na przerażoną. Mógłby nawet odmówić jej pomocy, dopóki nie powiedziałaby mu, kim jest jej brat. 

"... niebieskie świnie." 

Kate zwolniła. To było warknięcie. Czy oni spierali się o zwierzęta gospodarskie? Wiedziała, że dyskusja o owcach i krowach była bardzo bolesna w Highlands. 

Tępy trzask. "Wstawaj. Jeszcze nie skończyliśmy." 

Jej oczy rozszerzyły się, gdy dostrzegła słabe światło. Być może latarnię, ale słabą. Migotało nisko pośród gałęzi i padającego deszczu. Przeszukała małą polanę, dwunastometrową przestrzeń między gęstymi drzewami. Kiedy zobaczyła postać na skraju, poza światłem latarni, zamrugała. 

To nie może być prawda. Niemożliwe. 

Jej oddech urywał się, kończąc się świszczącym odgłosem. Płuca spłaszczyły się. Nie mogła mrugać. Nie mogła oddychać. 

Nie. Możliwe. On był... za duży. Co najmniej siedem stóp wzrostu. Ogromny. Był niczym innym, jak potężnym czarnym cieniem z nikłym światłem migoczącym wzdłuż mięśni, które bardziej pasowałyby do Thoroughbreda. Nie, on był człowiekiem. Czyż nie? Coś było... nie tak z jego twarzą. 

Bolała ją klatka piersiowa. O, Boże. Co to u diabła było? 

Piorun błysnął białą błyskawicą nad głową, oświetlając jego szczękę. Była to plątanina poszarpanych linii. A tam, gdzie powinno znajdować się jego oko, nie było... niczego. Zapadnięta skóra i wypukłe, zasklepione blizny. Tam, gdzie powinny kończyć się usta, nie było ich. Zamiast tego w dół wyryto makabryczny grymas, który na stałe wykrzywił jego twarz w szyderczy grymas. 

Ale jego monstrualny wygląd i nieziemskie rozmiary nie były tym, co przerażało ją najbardziej. Przerażało ją to, co trzymał w górze.  

Człowiek. Przynajmniej tak jej się wydawało, że ta wiotka, jasnowłosa postać o zakrwawionej twarzy była człowiekiem. Jego gardło było właśnie miażdżone przez niedźwiedzią łapę potwora, który wisiał na wysokości dwóch stóp od ziemi. 

Dobry Boże, jakiej to wymagało siły. Groźna, wściekła, brutalna siła siedmiostopowego potwora. Ze złamanego nosa dyndającego mężczyzny lała się krew. Błyszczała na czerwono na odsłoniętych zębach mężczyzny. Odsłoniętych, bo... uśmiechał się? 

Potwór cofnął się z pięścią i wbił ją w oko mężczyzny. Następnie rzucił go na ziemię i wydał z siebie bezsłowny ryk. Kopnął go w żebra.  

Mężczyzna wykorzystał impet, aby się przetoczyć, ale potwór podążył za nim. Kopnął go ponownie. 

"Wstawaj, ty podły draniu!". Uderzył go w rękę z obrzydliwym chrupnięciem, a mężczyzna jęknął. Kolejny kopniak. "Wstawaj!" 

Wściekłość zawarta w żwirowych rykach potwora zwinęła się wokół jej serca i ścisnęła je. Ściskała coraz mocniej i mocniej, aż w końcu wydała z siebie okrzyk ulgi. Wydobyły się z niej skamlące dźwięki, które próbowała ukryć. 

Potwór pochylił się, bijąc wściekłymi ciosami leżącego na ziemi mężczyznę. Jasnowłosy mężczyzna sapał i znieruchomiał. 

O Boże. Nie ruszał się.  

Potwór go zabił.  

Potwór zamordował kogoś, podczas gdy Kate stała tu i patrzyła. Zaburczało jej w brzuchu. Krzyk, który przemknął jej przez palce, był tak wysoki jak u dziecka. Strach bił ją jak pięści, okrywał jak mokra wełna. Kate potknęła się do tyłu, z dala od polany. 

Z dala od niego. 

Ale nie dość szybko. Falujące ramiona potwora zesztywniały. Wyprostował się, osiągając pełny wzrost. Potem odwrócił się. 

Białe światło rozbłysło księżycową jasnością i przez chwilę była królikiem przygwożdżonym przez wilka. Nienaruszone oko potwora błysnęło i zwęziło się. Podszedł kilka długich, chwiejnych kroków bliżej.  

Bliżej.  

Bliżej miejsca, gdzie Kate skuliła się w zaroślach, czekając, aż niebezpieczny drapieżnik po nią przyjdzie. 




Rozdział drugi

ROZDZIAŁ DRUGI 

Miała wrażenie, że gardło jest tak zmiażdżone, jakby zamknął je w swojej potężnej pięści. Musi uciekać. Uciekać! Wykrzyczała to słowo w swojej głowie, a potem je powtórzyła. Biegnij, biegnij, biegnij!  

Obróciła się. Czas zwolnił, a koszmar zatopił w niej swoje szpony.  

Biegła. W górę zbocza, z którego właśnie zeszła. Przez grzbiet, którego nie zauważyła. Wokół drzewostanu brzóz o białej korze. Przez pole trawy. Przez deszcz, który powoli zamieniał się w mgłę.  

Biegła tak długo, aż paliły ją płuca, miała skurczone stopy, a kolana zabłocone od wielokrotnych poślizgnięć.  

Nie zdawała sobie sprawy, że szlocha, dopóki nie zobaczyła drzewa sowy. Oparła się o nie plecami i wbiła dłoń w korę. Dopiero wtedy odważyła się spojrzeć za siebie.  

Potwora tam nie było. 

A ciemność była jaśniejsza niż wcześniej. Spojrzała w górę. Chmury odsunęły się od księżyca.  

Pocierając policzki i zbierając oddech, szukała innych znajomych elementów. Tam! Pagórek podobny do tego, na którym wcześniej odpoczywała. Oderwała się od drzewa i zataczając się, ruszyła w jego kierunku. 

Deszcz przestał padać, pozostawiając jedynie chłodną wilgoć. Księżyc nadal świecił. Był tak jasny, że bez trudu dostrzegła swój pagórek, a stamtąd szybko zeszła na drogę.  

Dougal MacDonnell i jego brat znaleźli ją jako pierwsi. Dougal natychmiast owinął ją w swój płaszcz, wsadził na konia i zawiózł do zamku. Wypytywał ją delikatnie, ale ona nie potrafiła odpowiedzieć. 

Czuła się zagubiona i zdławiona. Zimno i daleko.  

Kiedy Jan przyszedł, aby ją podnieść, cała się trzęsła. 

Brat ucałował jej skroń i pospieszył do zamku, krzycząc, by pani MacDonnell przyniosła herbatę i przygotowała kąpiel. Zauważyła, że John też się trząsł, choć niósł ją dość stabilnie.  

"Zapewnimy ci ciepło i suchość, kochanie. Nie ma się czym martwić. Annie nie kocha niczego bardziej niż opiekować się swoimi małymi owieczkami". 

Kate oparła policzek o jego silne ramię i westchnęła.  

"Czy możesz mi powiedzieć, co się stało?". Skinął na jedną z pokojówek, która zaniosła ją do jej sypialni i posadziła na małej sofie. "Gdzie się podziewałaś?". 

Kate słyszała jego opanowanie. Ich tata był taki sam - w chwili kryzysu zachowywał spokój i opanowanie. Dopiero później pozwalał, by emocje dały o sobie znać. 

Jego solidna siła dodawała jej otuchy. Nie potrafiła jednak wymusić na nim odpowiedzi. Zamiast tego siedziała nieruchomo i wpatrywała się w podbródek brata.  

Annie weszła i natychmiast zabrała się do zdejmowania przemoczonej czapki Kate, która teraz zwisała jej z pleców. "Katie, jesteś przemoczona do suchej nitki" - powiedziała rzeczowo. "Musimy pozbyć się twojego szala i sukni, zanim umrzesz. Angielko, zawołam cię, gdy ona skończy się kąpać". 

"Kochanie, ona nie powiedziała ani słowa. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Trudno ją namówić, żeby przestała mówić". 

"Tak, wiem." Oczy Ani stały się czułe. Stanęła na palcach i objęła twarz Johna dłońmi. "Daj nam godzinę, co? Pozwól mi pomóc twojej siostrzyczce". 

John skinął głową, pocałował żonę i pogłaskał Kate po włosach. Potem wyszedł z pokoju. Annie delikatnie pomogła jej zdjąć ubranie. 

Kate przechodziły dreszcze, aż zastanawiała się, czy jej kości nie rozpadną się i nie będą pływać w jej wiotkim ciele. Zamrugała, uświadamiając sobie, że Annie i pokojówka pomogły jej wejść do wanny. Znowu zamrugała, a ona moczyła się w gorącej wodzie, otoczona parą i zapachem swojego mydła. Jaśminu. Tuberoza. Wyczuwalne nuty szałwii muszkatołowej i bergamotki. 

Jeszcze jedno mrugnięcie i była sucha, jej umyte włosy były uczesane i zaplecione na plecach, a ciało ubrane w czystą koszulę i owinięte w kilka wełnianych koców. Teraz usiadła na kanapie. Nie pamiętała, żeby siedziała. 

"Gdzie jest mój szkicownik?" - wymamrotała. 

Annie odwróciła się od rozmowy z pokojówką. Podeszła i usiadła obok Kate, pocierając palce Kate między swoimi dłońmi. "Tam, gdzie zawsze go trzymasz." Skinęła w stronę toaletki pod oknem. "Tam, widzicie?". 

"Och." 

"Czy chcesz powiedzieć, gdzie byłaś tego wieczoru, Katie-lass?". 

"Poszłam na wycieczkę. Pomyślałam, że Sir Wallace powinien walczyć z wilkiem, ale jego nóż jest za mały. Potrzebuje wyższego terenu". 

Niebieskie oczy Ani przyciągnęły spojrzenie Kate. Szkarłatne brwi zwęziły się z niepokojem. "W Szkocji nie ma już żadnych wilków". 

Kate próbowała się uśmiechnąć, ale usta jej się trzęsły. "Wiem." 

John wszedł do środka i przykucnął przed Kate. Ciepłe, zmartwione, orzechowe oczy uśmiechały się kącikami, gdy gładził knykciem jej policzek.  

Desperacko ścisnęła jego dłoń i przytrzymała ją przy sobie. Łza zwilżyła ich palce. "Zgubiłam drogę, John". 

Jego szczęka drgnęła. Na krótko zamknął oczy. "Też tak myślałem. Dlaczego poszedłeś sam?". 

"Od tygodni chodzę sam na te wędrówki bez żadnych incydentów. Burza nadeszła tak szybko. Straciłem poczucie czasu, jak sądzę. Zrobiło się ciemno, a ja...". 

"Co się stało?" Jego głos był twardym żądaniem. 

"Spokojnie, Angliku" - powiedziała łagodnie Annie. "Kate trochę się przestraszyła, prawda?". 

Kate przytaknęła. 

Annie przyniosła jej filiżankę herbaty, ale Kate zdążyła wypić tylko połowę, zanim zaczęło jej się kręcić w głowie. "To jest głównie whisky" - mruknęła do gorącego płynu. 

"Tak, to najlepsze dla ciebie." 

Kate zamrugała, gdy małe różyczki na filiżance zaczęły wirować. 

"Czy ktoś cię skrzywdził?" zażądał John. Zauważyła, że zaczął się chodzić. 

Potrząsnęła głową. "Nie. Nie ja." 

"Co to znaczy?". 

"Wspiąłem się na szczyt jednego ze wschodnich wzgórz. To łyse, z dużymi skałami. Piękny widok na obie doliny. Szukałem odpowiedniej scenerii, ale nie zdawałem sobie sprawy, że tak późno wyrosła. Wtedy nadeszła burza, a wiatr...". 

"Katie." Cierpliwość Johna zdawała się wymykać. "Po prostu powiedz nam, co cię przestraszyło." 

Wpatrywała się w swoją herbatę, widząc własne odbicie. Biała twarz otoczona wilgotnymi, brązowymi lokami. Teraz podniosła głowę. John kucał przed nią, a jego szczęka była twarda.  

"Najpierw usłyszałam jego głos. Zgubiłam się i chciałam zapytać o drogę do zamku. Wtedy go zobaczyłem. Potwora. Tak bardzo dużego." Jej serce przyspieszyło, gdy pojawiły się wspomnienia. "On... bił kogoś. O Boże, John. Myślę, że go zabił." 

John znieruchomiał. "Duży, powiadasz?" 

"Może siedem stóp. Wyższy niż Angus. Ale większy. I taki silny". 

"A ty byłeś na wschodnich wzgórzach". 

Przytaknęła. Żołądek jej się skręcił. 

"Jak on wyglądał?". 

"Potworny." 

John wydusił z siebie półuśmiech. "Po raz pierwszy podajesz zbyt mało szczegółów. Ale musisz być konkretna, kochanie". 

Spotkała się z jego spojrzeniem, ciepłym i uspokajającym. Jak u taty. "Był... pokryty bliznami. Bardzo mocno pokiereszowany. Brakowało mu jednego z oczu. Nosił się na czarno, tak mi się wydaje. Jego włosy były ciemne." 

John stanął i przeniósł wzrok za Kate. "Człowiek, którego bił. Czy przypadkiem nie miał jasnych włosów?". 

Kate zmarszczyła brwi. "Tak." Zerknęła za siebie. Annie stała przy kominku, kołysząc się i bielsza niż spodek do herbaty Kate. "Annie? Co się stało?". 

Annie potrząsnęła głową i zakryła usta drżącą ręką. Niebieskie oczy błyszczały. Nie odzywając się, Annie wyszła z pokoju.  

"John?" Kate próbowała wstać, ale whisky i warstwy wełnianych koców uniemożliwiły jej to. "Co się stało z Annie?". 

Z ponurym wyrazem twarzy, John oparł ręce na biodrach i zwiesił głowę. "Musisz zapomnieć o tym, co widziałaś. 

"Nie mogę."  

"Musisz. 

"Za każdym razem, gdy zamykam oczy, widzę to na nowo. 

"Obiecuję, że jesteś bezpieczna. Człowiek, którego widziałaś, nigdy cię nie skrzywdzi. Czy wierzysz mi?". 

Przełknęła. John był jej bratem. Nigdy wcześniej jej nie okłamał. "Chyba tak." 

"Dobrze. Czas spać". 

"Nie sądzę, żebym mógł." 

Skinął na jej filiżankę. "Wypij resztę". 

Wypiła, a po chwili powieki zatrzepotały, gdy ogarnęło ją zmęczenie i ciepło. Bolały ją mięśnie. Zaczęła się kłaść. W pokoju zawirowało. 

Pomógł jej stanąć na nogi i zaprowadził do łóżka. Położył ją na nim, tak jak robił to, gdy była dzieckiem. "Śpij, kochanie. Wszystko będzie dobrze." 

Kiedy chciał zgasić lampion na stoliku nocnym, zatrzymała go. "Proszę. Potrzebuję tego." Jej słowa brzmiały niewyraźnie. Nigdy nie była zwolenniczką mocnych trunków. 

Przytaknął i podszedł do drzwi.  

"John?" 

Odwrócił się. 

"Dlaczego muszę zapomnieć?". 

Przez chwilę myślała, że nie odpowie. Potem jednak odpowiedział. "Ponieważ mężczyzna, którego widziałaś, to Broderick MacPherson". 

Przyrodni brat Annie? Kate znała to nazwisko, ale poznała tylko najmłodszego z czterech braci MacPhersonów. Rannoch był czarujący w podstępny, zalotny sposób. Dwaj najstarsi, Campbell i Alexander, byli w Aberdeen w interesach gorzelnianych, według Angusa. Broderick był trzecim w kolejności przyrodnim bratem Annie, kilka lat młodszym od Johna. Wspomniała o nim Kate, ale nie podała szczegółów. 

"Nie rozumiem" - mruknęła Kate. "Jeśli on zamordował tego człowieka...". 

"Zapomnij o nim, Katie". 

"Ale dlaczego?". 

Twarz Johna zmieniła się w kamień. Szkarłatne oczy błysnęły w blasku ognia wściekłym złotem. "Jeśli to, co widziałaś, to Broderick MacPherson zabijający człowieka, to ten człowiek zasłużył na śmierć".  

Następnego ranka Kate obudziła się z krwią w oczach, z bolącą głową i bardziej zdezorientowana, niż kiedy zasypiała, ale przynajmniej poranek przyniósł kres koszmarom. Przez wiele godzin polowały na nią wielkie, potężne potwory z zakrwawionymi pięściami i morderczym błyskiem. Jednemu z nich wyrosły nawet kły.  

Wątpiła, żeby brat Ani miał kły, ale skąd, u licha, mogła to wiedzieć? John i Annie nie wyjaśnili jej nic o nim ani o tym, co widziała. Kate miała nadzieję zapytać ich o to dziś rano, ale zanim zeszła na śniadanie, opuścili już zamek.  

Teraz wyszła z jedynego sklepu sprzedającego papier w małej wiosce Glenscannadoo - pasmanterii - i rozejrzała się po maleńkim placu. Na środku stał posąg pompatycznie wyglądającego lairda MacDonnella. Wokół niego znajdowało się kilka tawern, kilka sklepów, gospoda i jeden lub dwa domki. Wszystkie były wykonane z tego samego szarego kamienia i w tym samym stanie zniszczenia. Były też tak samo wilgotne.  

Cholera. Kate westchnęła i z trudem otworzyła parasol, trzymając pod pachą swój pakunek. Zachwiała się niezręcznie. Paczka się zsunęła. Parasolka poleciała. Zderzyła się z kolanem przechodzącego przechodnia. 

"Och!" Jej spojrzenie uniosło się do góry. "Proszę o wybaczenie, sir. Straszna ze mnie niezdara". 

Czarno ubrany dżentelmen w średnim wieku wyprostował się w wojskowej pozie z parasolką w ręku. Jego wyraz twarzy był surowy, a usta nie uśmiechały się, skryte między gęstymi, siwymi wąsami. "Tak" - odpowiedział surowym głosem. Następnie zatrzasnął parasolkę i podał jej ją z powrotem, po czym naciągnął rondo kapelusza. "Proszę bardzo, panienko. Dzień dobry."  

Zamrugała, gdy przeszedł obok niej. "Dzień dobry..." 

Wszedł do sklepu rymarza, znajdującego się dwa drzwi dalej od pasmanterii.  

"... pani." Kate zastanawiała się, czy szorstki sposób bycia Szkota był charakterystyczny dla jej krnąbrnej parasolki, czy też był on po prostu niezadowolony z życia. Niektórzy mężczyźni tacy byli. Jej nauczyciel matematyki, na przykład, miał podobnie kwaśne usposobienie. Oczywiście, zawsze była okropna z liczbami, a dla młodego człowieka ich lekcje były niezwykle trudne. Nikt nie wiedział, dlaczego tata nalegał, by miała zarówno korepetytora muzyki, jak i matematyki. Papa powiedział tylko, że niektóre panie odkryły w sobie zainteresowania wykraczające poza muzykę i teatr, gdy poszły nieco dalej.  

Dla tych pań było to oczywiście w porządku. Ale Kate odkryła swoje zainteresowania - a nawet pasje - wcześnie w życiu i była całkiem zadowolona, że może je realizować z wyłączeniem wszystkiego innego. 

Zmarszczyła nos, spoglądając za okap na padający deszcz. 

Gdyby tylko udało jej się utrzymać pojedynczą kartkę papieru suchą na tyle długo, by skończyć pisać wielką przygodę sir Wallace'a. 

Podnosząc parasol, ruszyła przed siebie, mijając posąg. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy ogarnął ją nagły strach. Trzydzieści jardów dalej wysoka postać o czarnych włosach i szerokich ramionach szła w kierunku trzeciej najpopularniejszej tawerny w Glenscannadoo.  

Serce waliło jej jak oszalałe. Mocniej ścisnęła parasolkę. Oddychała szybciej.  

Wtedy on spojrzał w jej stronę. I pomachał. 

Całe jej ciało znieruchomiało. O, dzięki niebiosom. To był Rannoch MacPherson. Obłędnie przystojny i często uśmiechnięty. Tak, miał ponad półtora metra wzrostu. I tak, było w nim rodzinne podobieństwo. Ale to nie był jego brat. Nie był potworem. 

Uśmiechnęła się słabo i skinęła głową. Zniknął w tawernie, a Kate przycisnęła drewnianą rączkę parasolki do policzka. Oddychaj, nakazała sobie. Oddychaj i przestań być dziewicą.  

Gdy wróciła do miejsca, gdzie przywiązała swoją małą klacz, jej serce zwolniło z galopu do energicznego kłusa. Schowała swój pakunek do torby pod siodłem i poklepała czarną, błyszczącą szyję Ofelii. Koń szturchnął ją w biodro i Kate skrzywiła się. Skaleczenia i siniaki powstałe podczas przygód poprzedniej nocy nie zdążyły się jeszcze zagoić. Co więcej, jej ręce i nogi - a właściwie każdy mięsień - trzęsły się jak galareta. Bez wątpienia był to efekt wyczerpania.  

Przez chwilę pozwoliła sobie oprzeć się o wilgotne ciepło Ofelii. Skulona pod parasolem, zacisnęła oczy. 

W ciemności błysnęły białe błyskawice. Jedno oko pełne dzikiej wściekłości wpatrywało się w nią. Krew kapała z... 

Jej oczy otworzyły się. Klatka piersiowa ścisnęła się, aż nie mogła wytrzymać. 

Chrząknęła i potrząsnęła głową.  

Przejażdżka wydawała się tak dobrym pomysłem. Kate gardziła duszeniem się we własnym sosie. O wiele lepiej było zrobić coś, co odwróciło jej uwagę. Zwykle grałaby na pianinie, ale John jeszcze go nie nabył. Zamiast tego włożyła brązowy wełniany strój do jazdy konnej i zabrała Ofelię na przebieżkę.  

Teraz stała w strugach deszczu na rynku miasta, trzęsąc się jak perfekcyjna dziewucha.  

Musiała to zrozumieć. Być może John i Annie wkrótce wrócą do zamku i będą w stanie uspokoić jej myśli. Albo przynajmniej powstrzymać straszne wizje, które pojawiały się za każdym razem, gdy zamykała oczy. 

Spojrzała na tawernę, która znajdowała się zaledwie kilka kroków od jej miejsca. John i Annie nie byli jedynymi osobami, które mogłyby udzielić wyjaśnień.  

Poklepawszy Ofelię po szyi, mruknęła: "To zajmie tylko chwilę, dziewczyno". 

W trzeciej co do popularności tawernie w Glenscannadoo o tej porze dnia było tylko dwóch gości - jedna pulchna kobieta w podniszczonej sukni i białym czepku, pochrapująca z otwartymi ustami przy stoliku w pobliżu paleniska; drugą osobą był mężczyzna, którego Kate zaatakowała swoim parasolem. 

Wybuch. Zajrzała głębiej do ciemnego, poplamionego piwem pomieszczenia. Niski mężczyzna za barem, kolejny kuzyn Dougala, natychmiast przerwał rozmowę z surowym dżentelmenem, aby ją powitać. "Jaśnie Pani." Skinął jej z szacunkiem głową. "Co mogę Ci zaoferować?". 

Podeszła do baru i zacisnęła w pięści zamkniętą parasolkę. "Dziękuję uprzejmie, panie MacDonnell, ale szukam pana MacPhersona. Ścisnęła mocniej parasolkę. "Rannoch MacPherson. Widziałam, jak wchodził. Jest tutaj?". 

Rzucił okiem w kierunku surowego mężczyzny. "Popularny człowiek" - mruknął. "Nie. Nie widziałem go." 

Zmarszczyła brwi. "Ale on był właśnie..." 

"Teraz, przez większość dni, można go znaleźć w gorzelni". 

"Tak, ja..." 

"Ale nie wiem, gdzie jest dzisiaj. Ani jego bracia. Obawiam się, że nie mam wam nic do powiedzenia". Oczy pana MacDonnella dziwnie się zamykały, a jego brwi się uginały. 

Kate zastanawiała się, czy mężczyzna nie popijał swojego własnego wywaru. 

Cień przesunął się po barze przed nią. "Proszę wybaczyć, panienko. A może to moja pani? Słyszę Anglię, gdy mówisz. Być może jest pani krewną lorda Huxleya". 

Zamrugała na surowego dżentelmena. Jego spojrzenie stało się ostre i przeszywające. Coś w jego zdecydowanej postawie pogłębiło jej drżenie. "Jestem lady Katherine Huxley, siostra lorda Huxleya. A pan?" 

"Sierżant Neil Munro, posterunkowy Inverness. Co was interesuje w Rannoch MacPherson?". 

Alarm przebiegł dreszczem wzdłuż jej kręgosłupa. Zerknęła w stronę MacDonnella, który z nadmierną uwagą przecierał szklankę. Przechylając podbródek, dała konstablowi najlepszą odpowiedź, jaką mogła uzyskać w krótkim czasie. "Mam na niego ochotę". 

Stalowe oczy zwęziły się. "Czyżby?". 

"Tak." Policzki zaczęły jej płonąć. "Strasznie przystojny". 

"Czy znacie może jego brata Brodericka?". Wąsik mężczyzny poruszył się, gdy jego szczęka się naprężyła. "Nie jest tak przystojny." 

Serce jej waliło. Waliło. Waliło. "N-nie?" 

"Nie znacie się". 

Potrząsnęła głową. Skóra na jej gardle zapłonęła. "Nie miałem przyjemności." Przynajmniej to było prawdą. Nic w jej spotkaniu z Broderickiem MacPhersonem nie było przyjemne. 

"On jest krewnym żony twojego brata, tak?". 

"Tak, przypuszczam, że...". 

"A jednak go poznałeś". 

"Nie." Huxley się zarumienił. Jej twarz zaczerwieniła się z gorąca. 

"Hmm. Czy wiecie coś o człowieku o nazwisku Lockhart?" 

Zmarszczyła brwi. "Nie. Czy on..." 

"Jasnowłosy. Taki wysoki." Położył dłoń w rękawiczce na czubku własnej głowy. "Chudy. Przystojny facet. Taki, na którego młoda dama mogłaby zwrócić uwagę". 

Z każdym lakonicznym opisem żołądek Kate dostawał mdłości. Zatrzepotała parasolką, aż wydała trzeszczący dźwięk. 

"Jest lordem parlamentu" - kontynuował Munro, nieuśmiechnięty i zimniejszy niż przemoczony kamień. "Ostatnio widziano go w więzieniu w Inverness". 

"J-więzienia?". 

"Tak. Uciekł, jak widać". Munro przechylił głowę. "Co jest trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że miał wyjść na wolność za cztery dni". Ponury posterunkowy zniżył głowę i głos. "Moim zadaniem jest odnalezienie go, milady. Moim zdaniem, jedynym człowiekiem, który zadałby sobie trud uwolnienia Lockharta z więzienia, jest Broderick MacPherson, który zrobiłby to tylko po to, by jego lorda spotkał przedwczesny koniec. Wolałbym spytać MacPhersona, ale nie mogę go znaleźć. Nie mogę też znaleźć żadnego z jego krewnych". Po raz pierwszy mały uśmiech pojawił się na wąsach. "Z wyjątkiem ciebie." 

"Nie jestem jego krewnym. Jego przyrodnia siostra jest moją szwagierką, co sprawia, że tak naprawdę nic nas nie łączy...". 

"Zapytam więc jeszcze raz. Czy słyszeliście lub widzieliście coś o lordzie Lockharcie w ciągu ostatnich dwóch dni?". 

Tym razem nie musiała zamykać oczu, aby wizja się pojawiła - krew, obrzydliwy dźwięk pięści wbijanej w szczękę, nos i zęby mężczyzny. Mężczyzna, którego widziała pobitego - nie, zabitego - był jasnowłosy, szczupły i mniej więcej tego samego wzrostu co sierżant Munro. Jego twarz była zbyt zniszczona, by można było rozpoznać urodę, ale to był najwyraźniej on. Lockhart. Za co został uwięziony? Dlaczego miał zostać zwolniony? 

O Boże. Znalazła się w najgorszych możliwych okolicznościach. Musi odpowiedzieć na pytanie Munro. I musi skłamać. Przekonująco. 

Wspierając się i wykorzystując każdą uncję talentu aktorskiego, jaki posiadała, pochyliła podbródek. Wyprostowała ramiona. Udrożniła gardło. I dała najwspanialsze przedstawienie w swoim życiu. 

"Co mu powiedziałaś?!" John jęknął i przejechał sfrustrowaną dłonią po twarzy. Przeszedł się po gabinecie. Dwa razy. "Kate. Proszę, powiedz, że żartujesz". 

Kate skręciła koniec swojego tartanowego szala między dłońmi i przygryzła dolną wargę. "Wyznałam już, że podobał mi się Rannoch". 

"Ale ty nie masz ochoty na Rannoch. Prawda?". 

"Cóż, jest czarujący w pewnym sensie". 

John zaszklił się. 

"Nie. Nieszczególnie. Uważam go za zabawnego i przystojnego. Ale jest zbyt wysoki, a jego sposób bycia zbyt szorstki". Rzuciła owcze spojrzenie na Annie, która od kilku minut przysłuchiwała się rozmowie. "Przepraszam, Annie. Nie chciałam cię obrazić." 

"Katie. Dobry Boże," kontynuował John. "Dlaczego nie powiedziałaś po prostu, że znasz MacPhersonów dzięki Annie i że chciałabyś porozmawiać z Rannochem o jakiejś sprawie rodzinnej?". 

Wzruszyła ramionami. "Spanikowałam." 

"No tak. Więc skłamałaś na temat Brodericka." 

"Tylko trochę." 

"Jasna cholera." 

"Cóż, nie wiedziałem, co jeszcze mogę powiedzieć!". 

Oczy Johna rozbłysły złotem. "Cokolwiek. Wszystko byłoby lepsze niż twierdzenie, że między tobą a Broderickiem nawiązał się 'gorący związek'". 

"Tak było. W pewnym sensie. Podczas naszego pierwszego spotkania był dość porywczy". 

"Potem twierdziłaś, że kiedy dowiedziałeś się, że "podoba ci się" jego brat, stał się tak zazdrosny, że teraz całkowicie poświęcił się zdobyciu twojej ręki". 

Bezwiednie owinęła wokół palca lok przy skroni. "Tak, może trochę mnie poniosło". 

"I że od dnia, w którym się poznaliście, nie mówi o niczym innym". 

"To też prawda. Nie powiedział nic, gdy spotkaliśmy się wczoraj". 

John złożył ręce na piersi, oparł się plecami o biurko i wpatrywał się w swoje buty. W tej pozie tak bardzo przypominał Kate tatę, że aż zabolało ją serce. Papa często miał podobny wyraz irytacji i rozczarowania. W tej chwili strasznie za nim tęskniła.  

"John, wiem, że uważasz, iż pogorszyłem sytuację". 

"You have." 

"- ale starałem się pomóc. Chociaż moja opowieść jest dość fantazyjna, może dać sierżantowi Munro powód do zastanowienia. Być może uzna, że Brodericka pochłonęła inna sprawa niż zamordowanie lorda Lockharta". 

Jej brat przetarł oczy kciukiem i palcem. "Katie. Właśnie wyostrzyłaś wzrok Munro na siebie, kochanie". 

Ona wzdrygnęła się. "Nie, nie powiedziałam mu nic o tym, co widziałam". 

"Ale skłamałaś" - odparł łagodnie. 

Wykręciła chustę, zakręciła lok, przygryzła wargę i znów wykręciła wełnę. Potem skinęła głową, a jej żołądek skręcał się mocniej niż tartan w jej rękach. 

Annie w końcu przemówiła, a jej mała dłoń chwyciła dłoń Kate. "Angielka, wiem, że opowiedziała Munro nieprawdziwą historię, ale on nie może być pewien, że to nieprawda". 

Jego usta wykrzywiły się. "Munro gardzi MacPhersonami, kochanie. Wiesz, że ma im za złe, że przez te wszystkie lata wymykali się jego ludziom, handlując whisky. Teraz, gdy destylarnia ma odpowiednią licencję, uzna to za okazję do wymierzenia sprawiedliwości." 

"Tak." 

"Lockhart zniknął na kilka dni przed zwolnieniem i prawdopodobnym oddaleniem zarzutów. Broderick z pewnością wiedział, że podejrzenia padną właśnie na niego. Ale jest na tyle sprytny, że nie zostawił po sobie krwawego śladu." 

Annie przytaknęła, jej usta były blade i zaciśnięte. "Wiem." 

"Teraz mały występ Kate sprawił, że Munro wpadł na trop. Będzie wiedział, że kłamała. Będzie wiedział, że musi ją ścigać, aż się złamie." 

"Skąd będzie wiedział, że ona kłamie? Twierdzenie, że Broderick byłby zazdrosny, jest niedorzeczne, ale..." 

"Kochanie, zaufaj mi. Wiedział, gdy tylko się odezwała". 

"Nie możesz wiedzieć tego na pewno." 

John pokręcił głową Kate. "Może demonstracja?". 

Kate skurczyła się w swoim fotelu. "Nie sądzę, żeby to było konieczne." 

"Demonstracja czego?" zażądała Annie. 

"Dalej, Katie" - szturchnął ją John. "Okłam ją." 

Nie chciała tego zrobić. Ale wpatrując się w dłoń, która ją trzymała, dającą siłę i pocieszenie, gdy rodzina Annie była zagrożona, Kate pomyślała, że musi to zrobić. Wymyśliła więc w myślach pewną historię. Podniosła wzrok na Annie. Następnie, podobnie jak w przypadku Munro, dołożyła wszelkich starań, by jej występ był jak najlepszy. 

"Uważam, że haggis jest przepyszny" - zaczęła. "Nigdy wcześniej tak żarliwie nie zgadzałam się z określeniem potrawy jako 'niewypowiedzianie plugawej'. Wciąż pamiętam, kiedy jadłam go po raz pierwszy. Przepyszne."  

Zanim Kate skończyła swoją opowieść, jej twarz była wystarczająco gorąca, by ugotować danie z podłego haggisu. A Annie oczy zachodziły ze śmiechu.  

"Och, Katie-lass." Przetarła knykciem oczy i wydała z siebie serię serdecznych okrzyków. "Dlaczego nigdy nie mówiłaś, że tego nie znosisz?". 

"Nie nienawidzę go... właśnie". 

Kolejna salwa śmiechu ze strony szwagierki. "Och, musicie przestać. Brzuch mnie boli, a dziecko pewnie się zastanawia, co je tak bawi". 

Czując się na wpół chora i na wpół zakłopotana, Kate ścisnęła dłoń Ani. 

Annie odwzajemniła uścisk. "Wiem, dlaczego twój brat jest trochę spięty. Mieliśmy już do czynienia z Munro. Nie jest tępym narzędziem, to pewne". Poklepała Kate po ramieniu i rzuciła zatroskane spojrzenie na męża. "I obawiam się, że John ma rację, Katie-lass. Jesteś najgorszą kłamczuchą, jaką kiedykolwiek widziałem". 

Kate przytaknęła. Niestety, to była prawda. Za każdym razem, gdy kłamstwo opuszczało jej usta, jej twarz zalewała się czerwienią i błyskała gorącem. Jej głos był niezwykle wysoki, a oczy niezwykle szerokie.  

"Co mamy robić?" - zapytała Johna. 

"Musisz wrócić do Anglii. Jeszcze dziś napiszę do mamy i taty". 

Serce jej zamarło. "Ale ja nie skończyłam jeszcze mojej powieści. Zagraj. Właściwie to może być jedno i drugie. Jeszcze nie zdecydowałam. Niezależnie od tego, muszę skończyć historię sir Wallace'a. John, proszę." 

"Przykro mi, siostrzyczko. Będziesz musiała użyć swojej bujnej wyobraźni". 

"Musi być inny sposób." 

"Nie ma. Munro nienawidzi MacPhersonów. Będzie dążył do tego bez wyjątku. Jeśli będzie podejrzewał, że masz informacje, które pomogą skazać Brodericka, zmusi cię do złożenia zeznań. Nie mogę pozwolić, abyś znalazł się w pobliżu tego bagna, a tym bardziej w jego centrum". 

"Po prostu odmówię odpowiedzi. Pozostanę w ukryciu w zamku. Będę go całkowicie unikać". Kate przełknęła. "Proszę, nie odsyłaj mnie."  

W ciągu ostatnich trzech tygodni napisała jedną trzecią swojego opowiadania. Poprzednia jedna trzecia zajęła jej rok. Szkocja była jej muzą. Każde zielone zbocze i kropla wody. Każde zwinięte R i gardłowe och. Każdy ciepły tartan i żałosne zawodzenie kobzy.  

W Anglii była tylko córką earla. Przyszłą żoną. Przyszłą matką. Przyszłą gospodynią nudnych obiadów zaczynających się białą zupą, a kończących bezsensowną rozmową. Przyszłym naczyniem, które miało być wypełnione arystokratycznym dziedzictwem innej rodziny, a następnie zapomniane, gdy dzieci podrosły. 

Tutaj mogła być kimś więcej. Autorką. Dramaturgiem. Artystką strony i sceny, znaną nie tylko ze swojej płodności i miłego usposobienia. Cóż, być może sława to trochę za dużo. Niezależną. Tak, to było lepsze. Nie musiała być sławna, wystarczyło, że była samowystarczalna.  

Kate patrzyła, jak Annie wstała i podeszła do Johna. Potem objęła go ramionami i położyła policzek na jego piersi. Objął swoją żonę opiekuńczo, a Kate poczuła dziwne ukłucie. Spuściła wzrok na swoje kolana. 

Usłyszała szept Annie: "Nie mogę znowu przez to przechodzić, Angliku. Wolałabym umrzeć, niż patrzeć, jak wraca do tego przeklętego więzienia". 

Kate podniosła wzrok. "Z powrotem do więzienia?". 

"Nie pozwolimy na to, kochanie". 

W głowie Kate zapanował zamęt, który przyprawił ją o zawrót głowy. Broderick był już wcześniej więziony? Co się stało? Dlaczego go wypuszczono? I co, do cholery, się dzieje?  

Po tylu godzinach szoku i niepewności miała już dość. Podnosząc się, Kate ustawiła się na linii wzroku Johna. "Wyjaśnij, jeśli można. Broderick został uwięziony? Za jaką zbrodnię?". 

"Katie." 

"Nie mów do mnie, jakbym była siedmiolatką, John. Otrzepała się z szala i zarzuciła go za siebie. "To nie ja zabrałam człowieka z więzienia w Inverness i własnymi rękami zatłukłam go na śmierć. To był on. W rzeczywistości to ja natknęłam się na to, co mnie przeraziło. To ja jestem zmuszony widzieć krew i słyszeć dźwięki -". 

Wyciągnął rękę, aby pogłaskać ją po ramieniu. "Cicho, maleńka". 

"- pięści łamiących kości." Jej głos się rozrzedził. "Za każdym razem, gdy zamykam oczy. Za każdym razem." Odsunęła się. "Dlaczego miałabym zostać ukarana za to, co on zrobił?". 

"Nie powinnaś." 

W oczach Johna widziała ból, jaki nosił w sobie dla Annie, która nie ruszyła się z jego uścisku. "Przynajmniej powiedz mi, co się dzieje" - wyszeptała Kate. "Zasługuję na to, nie sądzisz?". 

Annie zadrżała. Kiedy się odwróciła, jej oczy były pełne żałoby. "Tak, Katie-lass. Zasługujesz na to, żeby wiedzieć, co widziałaś". 

Gdy wróciły na swoje miejsca, Annie zaczęła wyjaśniać, opisując, jak jej "ulubiony" przyrodni brat stał się potworem z koszmarów Kate.  

"Był piękny jak czyste niebo nad ośnieżonymi sosnami. Trzeba było go widzieć. Przystojniejszy niż Rannoch czy Alexander, ale nie mówcie im, że tak powiedziałam. I lepszy. Był lepszy niż my wszyscy". Annie przerwała, by się uśmiechnąć. Niebieskie oczy błyszczały. "Aż do zeszłego roku. Aż do Edynburga." Niebieskie oczy zacisnęły się, a uśmiech zmienił się w grymas smutku. 

"Co się stało w Edynburgu?". 

Niebieskie oczy otworzyły się. Przepełnione. "Przyszedł po niego diabeł. I diabeł zwyciężył."  




Rozdział trzeci

ROZDZIAŁ TRZECI 

Rok wcześniej 

Wrzesień 1825 r. 

Leith, Szkocja 

"Ostrożnie z tą skrzynią - do diabła, człowieku". Broderick MacPherson przeklinał nieostrożność młodszych braci.  

Z tyłu wozu Rannoch uśmiechnął się do niego. "Prezent dla twojego słodkiego gołąbka, co?". Potrząsnął skrzynią, którą właśnie zrzucił z wysokości swoich sześciu stóp i siedmiu cali. Brzęk tłuczonej porcelany na łożu ze słomy był czystą kpiną. "Trochę cię to kosztowało, jak sądzę". Kolejny grymas, któremu towarzyszył śmiech. 

"Głupi gnojek" - mruknął Broderick. "To był prezent dla Annie. Nigdy wcześniej nie miała porządnego porcelanowego zestawu do herbaty." 

Śmiech Rannocha ucichł. "Aha." Potarł tył szyi. "Przepraszam." 

"Tak, jest ci przykro. I kupisz jej następną, by ją zastąpić." 

Wzdychając, Rannoch skinął głową i zeskoczył z wozu, po czym z przesadną ostrożnością ponownie ustawił skrzynię.  

Ich dwaj starsi bracia, Campbell i Alexander, wyszli z magazynu, do którego dostarczali ładunek whisky MacPhersonów. Jak wszyscy MacPhersonowie, mieli ponad półtora metra wzrostu i byli zbudowani podobnie jak ich ojciec - ciężkokościści, muskularni, z masywnymi ramionami. Wszyscy mieli ciemne włosy i oczy, tak jak ich ojciec. Wszyscy mieli kwadratowe szczęki i szorstkie krawędzie. I wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, odziedziczyli czarny charakter Angusa. 

Najgorzej pod tym względem miał Alexander, chociaż z biegiem lat nauczył się kierować swoją mroczną naturę w bardziej produktywne strony.  

Campbell najwolniej wpadał w gniew, ale był też najspokojniejszy. Mając osiem i pół centymetra ponad sześć stóp, był technicznie najwyższy, przewyższając Brodericka o pół centymetra, Rannocha i Alexandra o nieco więcej. Wszyscy oni byli szczuplejsi od Campbella, którego potężne ramiona i pięści z kamienia młyńskiego mogły powalić ich na ziemię jednym machnięciem. Wszyscy cieszyli się, że to Campbell był cierpliwy.  

Z kolei Rannoch był czarujący, zwłaszcza w stosunku do dziewcząt. Każde kłopoty, w jakich kiedykolwiek wylądował, były spowodowane przez dziewczynę lub drinka, a częściej przez jedno i drugie.  

Co do Brodericka... cóż. Jeden z nich musiał negocjować kontrakty biznesowe i zachować zimną krew, podczas gdy ekscelenci walczyli o większe łapówki. Jeśli kiedykolwiek chcieli stać się licencjonowaną gorzelnią z legalną dystrybucją do Anglii, na kontynent, a może nawet do Ameryki, jeden z nich musiał nabrać nieco poloru, uśmiechać się do adwokatów i zalecać się do ludzi z rządu. To zadanie przypadło Broderickowi. Jego bracia nazywali go rozjemcą. Annie nazywała go swoim ulubieńcem. Broderick uważał się za tego rozsądnego.  

Alexander spojrzał na skrzynię, którą Rannoch ostrożnie przesuwał na jedną stronę wozu. "Co to jest, do diabła? Prezent dla twojego gołąbka?". 

Bycie rozsądnym rzadko było łatwe w tym towarzystwie. "Mówiłem, że nie mam gołąbka, ani małego, ani dużego" - odpowiedział Broderick, sprawdzając ostatnią pozycję na swojej liście. 

"Kto więc wysyła te wszystkie listy, które pachną jak tonik na ból głowy pani MacBean? 

Broderick potrząsnął głową. "To lawenda, ejtisie". 

Aleksander uśmiechnął się sardonicznie. "Zauważyłem, że nie odpowiedziałeś na moje pytanie." 

Wtrącił się głęboki warkot Campbella. "Daj sobie spokój. Powiedział, że nie ma dziewczyny, więc to tyle." 

Broderick skinął głową w podziękowaniu najstarszemu bratu i ruszył do magazynu, gdzie miał kilka spraw do załatwienia przed końcem dnia. 

"Trochę ciekawostek" - zawołał za nim Alexander.  

Broderick szedł dalej.  

"Chcesz usłyszeć dlaczego?". 

"Nie," odpowiedział Broderick, nie zwalniając kroku.  

"Ale pytanie musi zostać zadane, bracie" - zadrwił Aleksander. "Jeśli nie masz żadnej dziewczyny ani gołębia, to kim jest ten mały muślin, który czeka w środku?". 

Zatrzymał się. Zamknął oczy. Zdjął kapelusz, przeczesał ręką włosy i wymamrotał przekleństwo.  

Wróciła. Powiedział jej, żeby trzymała się z daleka. 

"Spotkajmy się w gospodzie" - wyszczekał przez ramię, przepychając się przez stare, zardzewiałe drzwi. Magazyn był ogromnym budynkiem wypełnionym beczkami i skrzyniami. Kilka wysokich okien wpuszczało do środka zakurzone światło. W tylnej części znajdowała się wydzielona część z małym stolikiem i kilkoma krzesłami.  

Tam właśnie czekała. 

Była szczupła i zgrabna. Wysoka jak na kobietę. Lniane włosy nosiła w luźnych lokach, które zawsze wyglądały tak, jakby była niedawno pocałowana. Jej usta wyglądały tak samo, były pełne i dojrzałe. Jej piękno było niewinne jak pączek róży. 

Na początku dał się nabrać. 

Poznali się zeszłej wiosny, gdy kupował miedziany czajnik na Princes Street. Lubił przynosić do domu prezenty dla swojej młodszej siostry, która tak wiele dla nich robiła - gotowała, cerowała i ze szczerym uczuciem zarządzała swoimi braćmi. Annie była czystym błogosławieństwem, choć od czasu do czasu miała nieco ostry język. Chciał kupić jej coś, co sprawiłoby, że zaświecą jej się oczy, więc poszedł do drogiego sklepu w najdroższej części miasta.  

Kobieta o lnianych włosach i różanej niewinności spojrzała na niego przez zasłonę, po tym jak zbyt długo zastanawiała się nad parą świeczników. Wtedy zapytała, czy kupuje coś dla żony. 

W ciągu godziny ich rozmowa przeszła od uprzejmości, przez zainteresowanie, po flirt. Dopiero znacznie później zauważył, jak zręcznie nim pokierowała. Poza sklepem zaprosiła go na przejażdżkę po pobliskim zieleńcu, a on dowiedział się, że mieszka w jednym z modnych domów przy Queen Street.  

Kiedy zapytał o jej rodzinę, odparła wymijająco, mówiąc jedynie, że mieszkają na wsi, a ona woli miasto. Nie wyjaśniła, jak niezamężna kobieta może sobie pozwolić na samotne mieszkanie w tak pięknym domu. 

Teraz, miesiące później, patrzył na nią z góry i z dołu - na jej elegancki aksamitny habit jeździecki, haftowane rękawiczki, smukłą talię i lśniącą skórę, której utrzymanie wymagało najdroższych kremów i pudrów. I nie poczuł goryczy, ani zdrady. Tylko uczucie współczucia.  

"Cecilia" - mruknął. 

Jej plecy zesztywniały. Opuściła głowę. Nie odwróciła się. "Broderick." To jedno słowo zabolało z tęsknoty. 

"Uzgodniliśmy, że nie powinnaś mnie więcej szukać, dziewczyno". 

Pełne usta zacisnęły się, a ona chwyciła się oparcia krzesła. "Musiałam. Nie odpowiedziałaś mi". 

Powoli zbliżył się do niej. "Wiesz, że to nieprawda". 

"Zostawię go, Broderick." 

"Rozmawialiśmy o tym." 

"Gdybym wiedziała, że mnie chcecie, zostawiłabym go dziś." 

Stanął obok niej i zauważył, jak mocno ściskała swoją małą torebkę. Była jedwabna. "Jeśli chcecie go opuścić, pomogę wam. Ale..." 

Odwróciła się i zarzuciła mu ręce na talię, trzymając się go jak ostatniej skały przed przepaścią. "Proszę," jęknęła. "Proszę." 

Lekko pogłaskał jej szczupłe ramiona. W tym momencie prawie zapragnął, żeby ją kochał. Potrzebowała kogoś - kogoś, kto nie wymagałby od niej noszenia welonu w miejscach publicznych, kto pozwoliłby jej jeść to, na co miałaby ochotę i zatrudnić własne pokojówki. Kogoś, kto traktowałby ją jak coś innego niż tylko ozdobę, którą można wykorzystać dla jego przyjemności, a potem przechowywać w pozłacanym skarbcu.  

Broderick nie mógł zrobić tego, o co prosiła. Ale mógł zaoferować życzliwość. Każda kobieta na to zasługiwała. "Nie mogę być twoim mężczyzną, Cecilio. Wiesz dlaczego." 

"Bo cię okłamałem" - wyszeptała. 

"Tak." 

"A ty mnie nie kochasz". 

Zawahał się. To było ostre, ale trzeba było powiedzieć prawdę. "Nie, dziewczyno. Nie kocham." 

Przytuliła się do niego mocniej, opuszki palców wbiły się w jego plecy. "Jesteś jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek zapytał, dlaczego maluję morze" - wykrztusiła. "Jedynym mężczyzną, który zapytał, dlaczego jem zupę szparagową, skoro to oczywiste, że wywołuje mdłości". Rozpłaszczyła się wzdłuż jego czoła. Dzięki swojemu wzrostowi, jej mały kapelusz jeździecki dotykał jego podbródka. "Nie musimy się żenić" - mówiła dalej. "I tak nie mogę dać wam dzieci. Ale możecie mnie zatrzymać tak samo jak on. Nie miałabym nic przeciwko temu." 

Serce mu się krajało. "Nie miałabym nic przeciwko temu." 

"Chciałeś mnie kiedyś. Myślisz, że już zapomniałem? Dam ci tę przyjemność ponownie. Więcej. Możesz wziąć sobie żonę, a ja nie powiem ani słowa sprzeciwu. Dom, w którym mnie zatrzymasz, nie musi być okazały. Chcę tylko ciebie. Tylko ciebie." 

"Cecylio. Przestań." 

"Wiem, że obraziłam cię, gdy zasugerowałam, że wolę jego bogactwo. Od tamtej pory żałuję tego każdego dnia". 

"Cicho, już. Nie obraziłam się. To było oczywiste, dlaczego dokonałaś takich wyborów, jakich dokonałaś". Nigdy nie powiedziała mu, kto jest jej protektorem, ale ten człowiek nie szczędził wydatków na kobietę, której względy kupił. A panna Cecilia Hamilton, zubożała dziewczyna z wioski rybackiej w Fifeshire, z wdzięcznością oddała swój los, by stać się rozpieszczonym zwierzakiem na końcu smyczy bogacza.  

Kiedy Broderick zorientował się, że należy ona do kogoś innego, jego reakcja była wymowna. Wpadła w szał. Potem obronę. Potem wyzywająca. W końcu rzuciła miską zimnej zupy szparagowej w jego nagą klatkę piersiową i oskarżyła go o chęć pozbawienia jej wszystkiego, na co pracowała. 

Powinien był to zauważyć wcześniej. Oczywiście był ślepy jak głupi. Była piękna jak księżyc nad wodą, a Broderick nie był święty. Mimo to Rannoch w swoich kielichach nie mógł być głupszy.  

Uświadomiwszy sobie, że kobieta, którą sobie wyobrażał, nigdy nie istniała, Broderick odszedł bez żalu. Ale Cecilia nie. Napisała do niego, by przeprosić za swoje zachowanie. Potem, przez całe lato, rozpoczęła kampanię mającą na celu zdobycie jego serca. On robił wszystko, aby ją odwieść od tego zamiaru, ale ona przekonała się, że jest zakochana. Teraz, po raz kolejny, musiał powiedzieć prawdę wprost i mieć nadzieję, że to był ostatni raz.  

"Zostaw go, jeśli chcesz mieć inne życie" - powiedział łagodnie. "Pomogę ci zacząć od nowa. Pomogę wam znaleźć pracę. Pomogę znaleźć pracę, miejsce do życia. Ale nie zostawiajcie go dla mnie. Nie jestem na końcu twojej drogi, dziewczyno. I nigdy nie będzie." 

Przez dłuższą chwilę trzymała się go kurczowo. Potem, krok po kroku, wycofała się. Po otarciu policzków chusteczką, którą jej ofiarował, westchnęła. "Jesteś dobrym człowiekiem, Broderick MacPherson". Spojrzała na niego zaczerwienionymi, smutnymi oczami. "Chciałabym, żebyś był trochę większym łobuzem." 

Wyprowadził Cecylię na zewnątrz i pomógł jej wsiąść do wynajętego powozu. Potem patrzył, jak pojazd skręca w ulicę Constitution Street i znika, zanim wrócił do środka. Drzwi zaskrzypiały i zatrzasnęły się. Jego kroki odbijały się echem, gdy pokonywał dwadzieścia stóp skrzyń i dwanaście stóp stosów beczek z whisky, aby dotrzeć do stolika za ścianką działową. Przez następne pół godziny robił notatki na liście inwentaryzacyjnej, upewniając się, że wszystkie beczki MacPhersona zostały uwzględnione. Nie chciał, żeby ich nabywca znowu oskarżył ich o nieuczciwość. Ostatni incydent był spowodowany kradzieżą od konkurencyjnego przemytnika, ale ich kupiec nie był zbyt wyrozumiały. 

W oddali usłyszał rdzawe skrzypienie otwieranych wschodnich drzwi. Chwilę później znajomy, nosowy głos przerwał jego ostatnie obliczenia.  

"MacPherson!" 

Broderick podniósł wzrok, zaskoczony widokiem jednego z akwizytorów na liście płac MacPhersonów, który zbliżał się od strony zachodniej części magazynu. Broderick zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że słyszał, jak otwierają się przeciwległe drzwi.  

"Ferguson. Co ty tu robisz?". 

"Ty mi powiedz." Krępy mężczyzna mocniej naciągnął kamizelkę na brzuch i rzucił nieuważne spojrzenie na wieżę z beczkami. "To ty wysłałeś ten list". 

Broderick spojrzał na mężczyznę, zastanawiając się, czy znowu jest wkurzony. "Nic nie wysłałem. Już się dogadaliśmy co do zapłaty". 

"Tak, tak właśnie myślałem." Mężczyzna sprawdził swoje kieszenie. "Gdzie ja..." 

Głuchy trzask odbił się echem od kamiennych ścian i drewnianych skrzyń. Broderick natychmiast przykucnął i zajął pozycję obronną za ścianką działową. Wystarczająco dużo polował, żeby poznać ten dźwięk. Ktoś do niego strzelał. Ale kto? 

Broderick przesunął się za skrzynię, by mieć lepszy punkt obserwacyjny, i rzucił okiem na górę. Nic. Jasna cholera. Nie widział nic poza beczkami. Serce mu waliło, a w uszach dzwoniło, ale zwolnił oddech i nasłuchiwał ruchów strzelca. Czy to Broderick był celem, czy Ferguson? To, że ekscelencja został tu zwabiony pod fałszywym pretekstem, było oczywiste.  

"Ferguson! Jesteś ranny, człowieku?" - zawołał. "Czy widzisz, kto strzelał?". 

Odpowiedzią drugiego mężczyzny był bulgoczący jęk. 

"Jasna cholera" - mruknął Broderick. Sięgnął po dirk, który trzymał przypięty pod płaszczem. Gdyby tylko ostrze było jego karabinem lub pistoletem, który dał mu Alexander, ale diabli wiedzą, to miała być rutynowa dostawa. W ciągu ostatnich lat wykonali setki takich dostaw, nie oddając ani jednego strzału. 

"Kimkolwiek jesteś, ty niebieski draniu, lepiej uciekaj" - krzyknął. "Jeśli dostanę was w swoje ręce, będziecie potrzebowali dziesięciu strzałów, żeby się uratować. A będziecie martwi, zanim pierwszy z nich opuści lufę". 

Wschodnie drzwi otworzyły się z trzaskiem, a następnie zamknęły z brzękiem. Broderick wykorzystał swoją szansę, wyskakując zza skrzyni i biegnąc w stronę drzwi. Po drodze minął Fergusona. Mężczyzna leżał na podłodze, dysząc jak ryba i trzymając się kurczowo rany w brzuchu. Wiotkie nogi kopały, a jego pięty ślizgały się w rosnącej kałuży krwi. 

Broderick nie zatrzymał się. Pobiegł do wschodniego wejścia i otworzył drzwi. Oślepiony nagłym światłem dnia, przeszukiwał szeroką aleję, na której ładowano towary. "Gdzie jesteś, kupo gówna?". 

Zeskoczył z platformy i wyszedł na ulicę, kręcąc głową. O tej porze dnia w tym miejscu nie było nic oprócz hałaśliwych mew i pustych wozów. Wypatrywał ruchu. Przez kilka sekund nic nie widział. Potem zobaczył błysk czerni.  

Koń. Trzydzieści metrów dalej zwierzę pędziło z brudnym jeźdźcem trzymającym w ręku długą broń. Jeździec obejrzał się za siebie tuż przed zjazdem na ulicę Konstytucji.  

Broderick zmrużył oczy. Wyglądał... znajomo. Połowę twarzy zasłaniała mu plandeka, ale oczy. Broderick już gdzieś widział te oczy. 

Nie ma czasu. Nie było czasu na myślenie ani na złapanie tego drania. Ferguson został trafiony. Broderick wrócił do środka, gdzie zastał ekscesarza bielszego niż jego chusta na szyi. Złożył swój dirk i przesunął ręce mężczyzny, aby obejrzeć ranę. 

Jasna cholera. To było coś poważnego. 

"Nie pozwól mi ... umrzeć, MacPherson." 

Broderick chrząknął. Był zbyt zajęty próbą zatamowania krwawienia, by przejmować się dramatyzmem Fergusona. "Nie ruszaj się" - rozkazał, zdejmując z szyi własną chustę, z której uformował szorstki bandaż. Kiedy obwiązał go wokół talii mężczyzny, zawodzenie Fergusona stało się żałosne. "Trzymaj się, człowieku. Muszę zatamować krwawienie, żeby móc pójść po chirurga, bo inaczej nic z ciebie nie zostanie, co można by uratować". Dopiero co podniósł się na nogi, gdy znów usłyszał zardzewiałe zawiasy wschodniego wejścia. 

Czy strzelec powrócił?  

Wyjął swój dirk, trzymając go luźno przy udzie i podszedł do skrzyń.  

Głosy. Mężczyźni. Dwóch lub trzech, tak mi się wydawało. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze, w miarę jak zbliżali się do jego pozycji. 

"Kto to zgłosił?" - zapytał nieznany głos. "Jeśli słyszeliśmy strzały, to chyba proroczy zbieg okoliczności, że zgłoszenie wpłynęło wcześniej. 

Broderick, marszcząc brwi, spojrzał na skrzynie i zobaczył trzech mężczyzn, z których wszyscy wyglądali na wysokich konstabli. "Dzięki Bogu" - mruknął, po czym wszedł im w drogę. Wyglądało na to, że właśnie zauważyli Fergusona, bo dwóch z nich przykucnęło obok niego, podczas gdy trzeci gorączkowo obracał głowę w poszukiwaniu strzelca. 

"Człowiek, który to zrobił, odjechał niecałe trzy minuty temu" - poradził Broderick. 

Dwaj posterunkowi obok Fergusona poderwali się na nogi i wycofali swoje pałki. Trzeci z nich zbladł i przybrał odcień szarości, gdy dostrzegł wzrost Brodericka. Najwyższy z nich, starszy i ostrzejszy, spojrzał na prawą rękę Brodericka. 

Tę, w której wciąż trzymał swój dirk. 

Broderick poczuł, że tonie w trzewiach. Spojrzał na trzech posterunkowych i powoli wyciągnął ręce do boków. "To nie byłem ja, chłopcy". Machnął sztyletem w kierunku Fergusona. "On wam powie". 

Tyle że Ferguson zamilkł i znieruchomiał. 

Najstarszy z trzech posterunkowych ruszył w stronę Brodericka. Pozostali dwaj ustawili się za nim na pozycjach oskrzydlających. "Niech pan odrzuci ten dirk, sir". 

Broderick rozważył swoje opcje. Mógł uciekać. Zachodnie wejście było za nim. Posterunkowi nie mieli broni. Mało prawdopodobne, by go złapali. 

Ale choć jego wzrost był zaletą w wielu aspektach, to w jednym był wadą - był rozpoznawalny. Nie minie dużo czasu, zanim Najwyższa Konstytucja odkryje, czyja whisky znajduje się w tym magazynie. Stamtąd szybko można by zlokalizować MacPhersonów. Nie ma sensu angażować braci i narażać gorzelni na ryzyko z powodu czegoś tak łatwego do rozwiązania.  

Podjął decyzję i rzucił dirk. 

Gdy dwaj młodsi konstable chwycili go za ramiona, westchnął na myśl o czekających go godzinach żmudnej pracy. Zaplanował noc picia z braćmi i być może mały flirt z barmanką w gospodzie. Teraz musiałby się tłumaczyć, jak to się stało, że stoi obok postrzelonego akcydensowca w magazynie wypełnionym nieopodatkowaną whisky MacPherson. 

Boże, co za niemiła niedogodność - pomyślał. Miał nadzieję, że barmanka uratowała mu kolację. 

Ale kiedy wyciągnęli go na zewnątrz, coś mu mówiło, że to nie będzie takie proste. Za nim zatrzasnęły się zardzewiałe drzwi. Ogarnęło go dziwne uczucie strachu. Pewności. I obrzydliwy dreszcz, jakiego nigdy wcześniej nie czuł.  

Czuł zimno. Wijące się.  

Czuł, jakby ręka śmierci kreśliła runy na jego skórze. 




Rozdział czwarty

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Miesiąc później 

Październik 1825 r. 

Calton Gaol, Edynburg 

Broderick przyglądał się mężczyźnie siedzącemu w celi naprzeciwko niego. Kościsty. Niski. Szczerzył się. Jego zęby z jakiegoś powodu były pomarańczowe. Taki człowiek nie powinien stanowić zagrożenia. Ale nie był sam, a jedna nieostrożna chwila ze strony Brodericka mogła skończyć się ciosem w żebra ze strony przyjaciół Pomarańczowego Zęba. 

A dokładniej jego bandy.  

Kilkunastu z nich wrzuciło się tu celowo. W wielu przypadkach Broderick znał ich z widzenia, bo wszyscy pracowali dla gówniarza o nazwisku David Skene. 

Broderick oparł łokcie na kolanach i głowę o ścianę celi. Boże, ale był zmęczony. Żelazne łóżko jęczało pod jego ciężarem - daleko mu było do luksusu, ale spał już na gorszym. Przez kilka pierwszych dni w więzieniu, sekunda po sekundzie odtwarzał w myślach przebieg strzelaniny z ekskomisarzem. Z trudem przypominał sobie, gdzie wcześniej widział oczy strzelca. Bystre, czarne i zimne.  

Potem przyszło mu do głowy, że wyglądały jak oczy szczura. I przypomniał sobie, jak bardzo Skene - konkurencyjny przemytnik whisky, który przez lata kosztował MacPhersonów sporo pieniędzy w postaci utraconych zapasów i nieprzyjemności - przypominał właśnie tego gryzonia. Mógł się tylko domyślać, dlaczego ten szczurzy gnojek wezwał Fergusona do magazynu i wrobił Brodericka w zabójstwo.  

Alexander od razu podejrzewał, że Skene został wynajęty do tego zadania. Aleksander powiedział: "Jasne, to paskudna kupa gówna", kiedy jego bracia przekupili strażników za wizytę w więzieniu. "Ale to nie jest typ, który to wszystko układa". 

"Jaki to rodzaj?" zapytał sceptycznie Campbell. 

"Złośliwy dla samego sprawiania nieszczęścia. Wystarczająco mądry, aby być w tym cierpliwym". 

Broderick potrząsnął głową. "Może i jest." 

"Nie." 

"Skąd wiesz?" 

Aleksander rzucił mu czarne spojrzenie. "Jak poznaje, tak poznaje". 

Teraz Broderick miał tylko jedną pewność: Strzelanina była początkiem planu, a nie jego ostatecznym celem. Bracia Brodericka wynajęli chirurgów, aby utrzymać Fergusona przy życiu, więc jak dotąd najpoważniejszym zarzutem wobec niego była napaść z zamiarem zabójstwa. Jego adwokaci zwrócili się do sądu o wyznaczenie kaucji, ale sędzia odmówił, powołując się na powagę sytuacji, w której strzelano do honorowego członka rządu Jego Królewskiej Mości. 

Adwokaci Brodericka byli zaskoczeni twardym stanowiskiem sędziego, zważywszy na zapewnienia niektórych sojuszników MacPhersonów w rządzie. Żaden z nich nie był szczególnie wysoko postawiony, ale kilku cieszyło się poważaniem.  

To było dziwne - jedna z wielu rzeczy, które były.  

Dzisiaj Angus miał złożyć wizytę. Broderick westchnął i przetarł oczy. Nie wiedział, dlaczego Da i jego bracia ciągle tu przychodzili. Adwokat ciągle odraczał jego proces, a sędziowie zgadzali się na to, mimo sprzeciwu adwokatów MacPhersonów. Jeszcze jeden dziwny przypadek. Dopóki ekscelencja nie wyzdrowiał na tyle, by móc zeznawać, sprawa Brodericka była tak uwięziona w miejscu, jak wóz bez kół. 

A on tkwił tu, w bielonym więzieniu, z owsianką dwa razy dziennie i tarczą strzelniczą na plecach. 

Zbliżył się strażnik, przyjazny mieszkaniec Glasgow o nazwisku Wilson. "Gość dla ciebie, MacPherson. Jedna godzina." 

Broderick skinął głową i rozłożył ramę tak, że mógł stanąć. 

Wyraz twarzy Wilsona stał się przepraszający. "Nie ruszaj się, bo będę musiał cię zakuć w kajdany, kiedy otworzę drzwi, co?". 

Położył się z powrotem na skrzypiącym łóżku. "Tak." Wilson był porządnym człowiekiem. Wiedział, że Broderick nie znosił być zakuty w kajdany. Wiedział też, że Broderick jest celem ataków gangu Skene'a, więc robił, co mógł, żeby ich rozdzielić. 

Głośny brzęk otwieranego zamka rozbrzmiał w głowie Brodericka. Nie spał dobrze od miesiąca. Po tak długim czasie dźwięk robił dziwne rzeczy. Czasami był zbyt głośny, czasami przytłumiony. 

Do celi wszedł mężczyzna o potężnym wzroście i złowrogim wyrazie twarzy. "Jeśli zakujesz mojego syna w kajdany, to złamię ci szczękę, ty nędzny...". 

"Tata," przerwał Broderick, gdy Wilsonowi podskoczyły oczy. Angus był przerażającym widokiem, gdy się złościł. "Jakie masz wieści?" 

Angus chrząknął i machnął na strażnika lekceważąco. "No to idźcie sobie!". 

Wilson zamknął drzwi. 

"To jeden z lepszych obrońcow, tato". 

Kolejne chrząknięcie. Angus poklepał Brodericka po ramieniu i usiadł obok niego na łóżku. Te szerokie ramiona pochylały się ze zmęczenia. "Spotkałem się z adwokatami. Chcieliby zatrudnić nowego prawnika. Jest bardziej przyzwyczajony do kontaktów z Wysokim Sądem". 

"Jeszcze jeden?" Broderick zauważył bladość ojca i sposób, w jaki sękate palce starca mimowolnie pocierały jego kolana. "Już płacisz za chirurga i przekupiłeś każdego strażnika w tym miejscu. Nie. To zbyt kosztowne". 

"Koszty nie mają znaczenia."  

"Oczywiście, że tak. Myślicie, że chcę zubożyć moją rodzinę?". 

"Twoi bracia przygotowują następny transport. Nic nam nie będzie." 

"Cholera jasna," odetchnął Broderick. 

Angus chwycił Brodericka za kark, jak to robił, gdy Broderick był chłopcem. Potrząsnął nim uspokajająco. "Wszystko będzie dobrze, synu. Ale jeśli nie uwolnimy cię z tego miejsca, to ty też nie będziesz". 

Broderick spotkał się z ciemnym spojrzeniem ojca. "Kto to robi?" - wyszeptał. To pytanie dręczyło go od miesiąca. Każdej nocy, gdy leżał zmarznięty i bezsenny. Każdego dnia, gdy był spięty i czujny. Odparł już osiem ataków ludzi, których Skene umieścił w więzieniu. Jak długo mógłby wytrzymać z dziesiątkami? 

"Nie wiem" - odpowiedział ojciec, ściskając Brodericka za szyję. "Ktoś, kto ma wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić konkurencyjny gang whisky. Ktoś, kto ma na tyle duży wpływ na sędziów Sądu Najwyższego, że może ich zmusić do orzekania wbrew ich własnym prawom, ich własnym interesom, na miłość boską. Prawnicy są zdumieni". Potrząsnął głową. "Nie. To rówieśnik leży u podstaw tego podłego pomysłu. Nic innego nie ma sensu". 

"Nie znam żadnych rówieśników. Nigdy nawet żadnego nie spotkałem." 

"Kogo skrzywdziłeś? Klienta? Powiedz mi, synu. Nie będę się gniewał". 

"Nikogo. Na litość boską, tato. To była dostawa jak każda inna. Dzień jak każdy inny. Nic z tego nie ma najmniejszego sensu!". 

Angus przyciągnął go do siebie, jakby mógł osłonić syna swoim szerokim ramieniem. "Tak, dobrze. Dowiemy się kto to zrobił. Wtedy ja i twoi bracia sprawimy, że będzie żałował, że nigdy nie słyszał nazwiska MacPherson. Tej obietnicy zamierzam dotrzymać". 

Miesiąc później 

Wilson zniknął dwa dni po wizycie Angusa, zastąpiony przez klucznika, który "zasypiał" w porach dogodnych dla ludzi Skene. Dzień później przenieśli go do nowej celi z dwoma innymi mężczyznami. Jeden z nich był złodziejem, drugi pijakiem. Zmuszony był złamać złodziejowi szczękę, po tym jak ten sięgnął mu do gardła zaostrzonym trzonkiem od miotły. Pijak dwukrotnie uderzył Brodericka kamieniem w twarz. Za drugim razem Broderick upewnił się, że już nigdy więcej nie spróbuje. Za to został wtrącony do więziennej Ciemnej Celi, komory bez okien, przeznaczonej do izolowania i karania awanturników. Najlepiej spało mu się na tej zimnej słomie, w otoczeniu ciemności.  

Wkrótce potem naczelnik więzienia skierował go do pracy w sąsiednim Bridewell. Była to kolejna anomalia. Nie był jeszcze sądzony, ani tym bardziej skazany na ciężkie roboty. Z tego, co wiedział, ekscesarz wciąż żył. Aleksander polował na Skene, który zapadł się pod ziemię. Rannoch co jakiś czas przynosił listy od Annie. Jednak wraz z nadejściem zimy i coraz częstszymi atakami ludzi Skene na Brodericka, nadzieja malała. 

Przeniesiono go do nowej celi z trzema innymi mężczyznami. Rzadko kiedy spał dłużej niż kilka minut. Jedzenie było mdłe i rzadkie. Rano owsianka. W nocy rosół z jęczmienia. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy stracił jedną trzecią mięśni.  

Broderick chciał wierzyć, że może z tym walczyć, że może wygrać. Ale był zbyt cholernie osłabiony. Do tej pory jego strategia polegała na przeczekaniu, w nadziei, że człowiekowi, który go dręczy, skończą się fundusze. Ale ten drań miał głębokie kieszenie i niekończącą się cierpliwość. Czekając, nie wygrałby tej bitwy. Jeśli Broderick chciał przeżyć, musiał przejąć dowodzenie.  

Nawet teraz włosy jeżyły mu się na karku, gdy patrzył, jak pomarańczowozębna gnida zza biurka wsuwa coś pod koszulę. 

"MacPherson!" - szczeknął zza drzwi strażnik. Ten wielkoduszny mężczyzna był jednym z kilku osiłków w kieszeni Skene'a. "Masz teraz zbierać dąb". 

Spoglądając na młot w ręku i stertę gruzu, którą miał rozbić na drobniejszy żwir, odpowiedział: "Na czyj rozkaz?". 

Nie powinien był tego mówić. Ostatnim razem, kiedy kwestionował arbitralne rozkazy swoich strażników, ci umieścili go na bieżni, bezsensownej, niekończącej się pracy, której jedynym celem była kara. Poprzednim razem dali mu dwadzieścia batów.  

Wolałby jednak chłostę od wyczerpującej harówki przy rozdzieraniu smolistego sznura, aby można go było przerobić na nowy.  

Strażnik zatrzymał się, przekręcając klucz. "Czy kazałem ci mówić?". 

"Nie. Ale nie kazałeś mi też bić twojej żony. I zrobiłem to dwa razy". 

Kilku więźniów wybuchło śmiechem. Oczy strażnika zwęziły się, a spore nozdrza rozdęły. 

"Prawdę mówiąc, za drugim razem tylko dlatego, że mnie błagała". Może wrzucą go do ciemnej celi. Przydałby mu się sen. 

"Odłóż młotek i odsuń się" - pstryknął strażnik. Jego klucze zabrzęczały, gdy przekręcał je w zamku.  

Broderick odrzucił młotek na bok i odsunął się za stół roboczy. Poczekał, aż strażnik otworzy drzwi.  

Czekał.  

Czekał. Zmarszczył się. 

Mężczyzna uśmiechał się. Odwracał się plecami. Znikał. Co to za diabeł? 

Zbyt późno poczuł ostrzegawcze ukłucie wzdłuż szyi. Na wpół odwrócił się, gdy Pomarańczowy Ząb zamachnął się młotem na ramię Brodericka. Celował w jego głowę. 

Ból eksplodował w mięśniach i kościach, rozchodząc się po ramieniu. Wściekłość płonęła w jego wnętrznościach. Wykorzystał impet ciosu, by się obrócić. Skoczył. Uniknął drugiego zamachu młotem, kucając.  

Kolejny więzień zaatakował go z lewej strony. Poczuł cięcie wzdłuż żeber. Prawdopodobnie był to zaostrzony kamień. Trzeci mężczyzna próbował kopnąć go w kolano. Sycząc, przeskoczył przez stół, by zająć pozycję obronną za stertą gruzu.  

Ból ustąpił. Jego wzrok skupił się, aż skrystalizowała się szara mgiełka. Otoczyło go siedmiu mężczyzn. Najpierw rozprawił się z Pomarańczowym Zębem. Uśmiech mężczyzny zniknął, gdy zrozumiał swój błąd. Nerwowe oczy przesunęły się po Brodericku. Nerwowa ręka zacisnęła się na rękojeści jego młota. 

"Ostrzegałem cię" - powiedział Broderick. "Jeśli chcesz się zamachnąć, nie chybiaj". W następnej chwili chwycił młot drugiego mężczyzny za obuch, wyrwał go, a następnie zamachnął się pięścią w obluzowaną szczękę. Poleciały liczne pomarańczowe zęby. Człowiek, który kiedyś je posiadał, zwalił się na nieprzytomną kupę. 

Broderick odwrócił się. Dwóch kolejnych napastników szarżowało. Podrzucił młot na drugą stronę i złapał go za trzonek. Szybko pozbył się najpierw jednego, a potem drugiego, zadając skuteczne ciosy w podbródek i jelita. Obaj mężczyźni upadli, jęcząc i wijąc się.  

Inny złomiarz skoczył na jego plecy. Broderick zapętlił rękę za jego szyją, pochylił się i wbił gnojka w ziemię jak worek ziemniaków na wózek. Kiedy się wyprostował, trzech kolejnych napastników wpatrywało się w niego z komicznym podziwem. Ten, który zdołał wyżłobić mu żebra, cofnął się o krok. Ten, który go kopnął, podbiegł do sterty kamieni i podniósł dziesięciofuntówkę.  

Broderick rzucił się najpierw na dźgającego kolegę, a jego płuca dygotały bardziej z wściekłości niż z wysiłku. Mężczyzna wykonał kilka szaleńczych machnięć zakrwawionym ostrzem, zanim młot Brodericka uderzył w jego żebra. Upadł z żałosnym skomleniem. Złamane żebra bez wątpienia odesłałyby go na jakiś czas do ambulatorium. 

Za Broderickiem rozległo się chrząkanie, zanim dziesięciokilogramowy kamień przeleciał nieszkodliwie obok jego stopy.  

Broderick odwrócił się. Mężczyzna zmoczył się. Mówił coś o swojej matce, zmarłym bracie i o tym, że nigdy nie chciał zaatakować Brodericka, ale potrzebował monety, którą zaoferował mu Skene. 

Broderick potarł czoło palcami, które wciąż bolały go od promieniującego bólu na ramieniu. Odetchnął i pomyślał o ojcu, o tym, jak zawsze uczył swoich synów, by opanowywali gniew myślami o domu.  

Mróz, który sprawił, że wrzosowe wzgórza stały się lśniące. Zapach pieczonego przez Annie chleba. Miauczenie długowłosego bydła i muzyczne westchnienia wiatru nad jeziorem.  

Powoli zmusił się do opuszczenia gniewu. Potem chwycił mężczyznę za koszulę i przyciągnął go do siebie. "Będziesz teraz moimi uszami". 

Szerokie oczy i gorączkowe skinienie głowy. 

"Tak. Będziesz słuchał, co Skene zaplanował. Dowiesz się, kto go finansuje. Powiesz mi wszystko i niczego nie ukryjesz". 

Szeroko otwarte oczy zaokrągliły się. 

Broderick potrząsnął nim tak, jak pies Campbella potrząsał królikiem. "Czy wiesz?". 

Nieszczęśnik wydał z siebie potakujący skowyt. Broderick usłyszał brzęk kluczy, gdy strażnik próbował otworzyć drzwi. 

"Myślałem, że kazałem ci rzucić młotek, MacPherson." Słowa strażnika były surowe, ale jego głos drżał. 

"Chyba go zatrzymam" - odpowiedział cicho. 

Strażnik zataczał się w środku. Zdyszany patrzył na sześciu poległych więźniów i człowieka zwisającego z pięści Brodericka. "Masz zbierać dąb. Rozkaz gubernatora." 

Broderick uwolnił swojego nowego informatora, odepchnął nieszczęśnika na bok i podszedł do strażnika. Czasami jego wzrost był uciążliwy. Innym razem był niezwykle przydatny. "Nie. Zamiast tego zostanę umieszczony w Ciemnej Celi. Nieposłuszny chłopiec, jakim jestem, musiałeś to zrobić. Natychmiast." 

Obrotowy dotknął pałki, którą miał przy sobie, po czym spojrzał na więźnia, który się zmoczył. Więzień potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: "Lepiej nie prowokować człowieka, który właśnie rozprawił się z sześcioma napastnikami w mniej niż minutę". 

Strażnik otworzył drzwi i dał Broderickowi znak skinieniem głowy. "Ciemna cela". 

Wreszcie, pomyślał Broderick. Wreszcie prawdziwy sen. 

Strażnik poprowadził go długimi, wilgotnymi korytarzami, przez żelazną bramę, a następnie po stromych kamiennych schodach. Bez słowa otworzył grube drewniane drzwi na końcu wąskiego przejścia. Wewnątrz cela była niewielka - może osiem stóp na sześć stóp. Ale znajdowała się z dala od innych więźniów. Było cicho. A co najlepsze, Broderick mógł spać bez obawy, że zostanie napadnięty, bo jego zmysły zaalarmowałyby go, gdyby drzwi się otworzyły.  

Przeszedł przez drzwi, ale zatrzymał się, gdy usłyszał szuranie. Zerknął w ciemność. Z kąta celi dobiegło ciche sapnięcie.  

"Kto tu jest?" - zapytał strażnik. 

Kobiecy szmer poprzedził szamotanie się wśród słomy.  

Strażnik ominął Brodericka i wyciągnął na światło dzienne chudą, ubraną na szaro kobietę. 

Broderick zmarszczył brwi. Była surowo biała z lekkim odcieniem niebieskiego. Była brzydka aż do szpetoty, ale wyglądała młodo - może w wieku Annie. Jej twarz była wąska, podbródek spiczasty, nos długi i wydatny. Była jednak niezwykle schludna. Myszkowate włosy były starannie schowane w czepku. Prawie półprzezroczysta skóra była czysta. Na jej spódnicy było trochę słomy, ale poza tym nie było widać śladów pobytu w ciemnej celi. 

"Jak się nazywasz?" - zaszczekał strażnik, wyciągając ją z kąta.  

Zmrużone oczy zamigotały i zmrużyły się. Cienka ręka zasłoniła je, gdy mrugała i mrugała, i mrugała do Brodericka. Uścisk strażnika wbił się w jej ramię. Potrząsnęła głową, jakby oszołomiona. "Magdalena Cuthbert." 

"Jak długo tu siedzisz?". 

"Nie wiem. Myślę, że kilka dni". 

"Kto cię tu umieścił?" 

"Pan Burnside".  

Broderick przypomniał sobie, że był to jeden z obrońcow przydzielonych do stoczni. 

"Cóż, twój czas się skończył. Wracaj do oddziału kobiecego". Strażnik popchnął ją do przodu, do Brodericka. Ten delikatnie podparł ją łokciami. 

Odruchowo odsunęła się, spojrzała na jego młotek, po czym spojrzała na niego szerokimi, zdezorientowanymi oczami. "A więc jesteście tu, by zabrać mnie do domu?".  

Jej mowa była miękką mieszanką języka nizinnego i angielskiego, prawie w ogóle nie była szkocka. Jej głos był ściszony, łagodny i wyraźny. Mówiła jednak bez sensu.  

"Jestem tu, aby zająć twoje miejsce, dziewczyno". 

Marszcząc czoło, przeniosła wzrok na jego koszulę. Krew wsiąkała w niebieską tkaninę w miejscu, gdzie został rozcięty. "Cela jest brudna" - mruknęła. "Musisz to zabandażować." 

Kręciło mu się w głowie ze zmęczenia. Bolały go pięści. Jego ramię było rozpalone - prawdopodobnie zwichnięte. Krwawiący plaster wzdłuż żeber szczypał go w oczy. Ale jakoś wydawało mu się, że ta zwykła, koścista kobieta może być w gorszym stanie niż on. 

Strażnik chwycił ją za ramię z brutalną siłą. "Idź z tobą!" - warknął, potrząsając jej kościstą klatką. 

Broderick po raz kolejny podtrzymał ją, gdy sapała i zataczała się. Chwycił nadgarstek strażnika, ściskając go, aż ręka mężczyzny się rozluźniła. Wtedy pochylił głowę i błysnął młotkiem. "Nie dotykaj jej więcej". 

Mężczyzna z wielkim nosem przełknął. Cofnął się o krok. 

"Panno Cuthbert," mruknął Broderick. "Czy potrafi pani znaleźć drogę powrotną do celi sypialnej?". 

Minęło kilka oddechów, zanim skinęła głową. Przeciągnęła dłońmi po spódnicy, strzepując słomę z jej brzegów. Następnie spokojnie przeszła obok niego do przejścia, po czym zawróciła. "Jak masz na imię, panie? Jeśli mogę spytać." 

"MacPherson. Broderick MacPherson." 

Przytaknęła, a jej twarz zalśniła w szarym świetle. Pomyślał, że wygląda jak zakonnica. Zakonnicę, która widziała zbyt wiele cierpienia.  

"Nie zapomnę pańskiej dobroci, panie MacPherson." 

Uniósł brew. "Powinnaś, panno Cuthbert. Powinnaś zapomnieć o mnie". 

Nie uśmiechnęła się. Ale jej oczy ogrzały się na krótko, zanim odwróciła się i odeszła. 

Miesiąc później 

Podwórko tętniło życiem mężczyzn, pomimo głębokiego śniegu i gorzkiego wiatru. Zamarznięte, zwyczajowe zapachy niemytych ciał i ludzkich odchodów były prawie znośne. 

Broderick złożył ręce na piersi i oparł się plecami o kamienną ścianę więzienia. "Co słyszeliście?". 

Jego informator, James Tweedie, dmuchnął w dłonie i kopnął kupkę śniegu. "Skene uciekł. Od tygodni nic o nim nie widziano. Ale pieniądze wciąż przychodzą". 

"Tyle wiem z listów mojej siostry, ty bezwartościowy kurduplu. Co odkryliście o wspólniku Skene'a?". 

"Nic, proszę pana. Nikt nie wie, kto to jest. Nawet Gordon, a to on teraz rządzi". 

Broderick potrząsnął głową i popatrzył na podwórze, gdzie kilka kobiet znosiło ładunek pościeli do prania. Jedno z wielu dzieci więźniów potknęło się i upadło na śnieg. Znajoma kobieta o prostej twarzy zatrzymała się, aby pomóc małej dziewczynce stanąć na nogi. 

"Uważaj na uszy, Tweedie". 

"Aye, sir." 

"I przestań mnie nazywać panem". 

"Aye, sir." 

Broderick odsunął się od ściany, skanując otoczenie w poszukiwaniu oznak zagrożenia. Więźniowie omijali go szerokim łukiem, a strażnicy rzucali mu ostrożne spojrzenia. Skierował się w stronę łukowatego wejścia do cel sypialnych, ale zatrzymał się, gdy usłyszał swoje imię. Przeklinając cicho, odwrócił się. 

"Panna Cuthbert" - powiedział, patrząc, jak odkurza dziecko i wysyła dziewczynę w drogę. "Niedługo masz wyjść na wolność, prawda?". 

Wyprostowała się. Zawahała się. Jak zwykle wyglądała schludniej niż adwokat w okularach, ale jej ręce były żywo czerwone od obowiązków związanych z praniem.  

W ciągu ostatniego miesiąca dowiedział się, że została uwięziona za kradzież pary kosztownych grzebieni z klejnotami od swojego byłego pracodawcy. Wymagało to trochę perswazji, ale w końcu odkrył, dlaczego tak cicha, pobożna i dostojna kobieta ucieka się do złodziejstwa. Jej pracodawczyni była znienawidzoną starą babą, która lubiła uderzać laską swoją płatną towarzyszkę. Przez wiele lat Magdalene Cuthbert znosiła znęcanie się nad nią, aż w końcu dopięła swego i uciekła. Niestety, sprzedała tylko jeden z grzebieni, drugi chowając na przyszłość. Kiedy policjanci znaleźli go w jej posiadaniu, jej były pracodawca był złośliwy i chciał ją ukarać. Panna Cuthbert została aresztowana, skazana i wtrącona do więzienia Bridewell na sześć miesięcy ciężkich robót. Miała wyjść na wolność na początku stycznia.  

"Byłam, tak". Skupiła się na swoich dłoniach. 

On westchnął. "Co się stało?" 

"Pan Burnside przyłapał mnie na dostarczaniu ci zupy w Ciemnej Komórce w Wigilię. Mój wyrok został... wydłużony". 

Zacisnął zęby. Ostrzegał ją, żeby mu nie pomagała. Błagał ją, żeby przestała sprawiać wrażenie przyjaznej i nie rozmawiała z nim przy innych. "Jak długo?" 

"Trzy miesiące." 

"Chrystus na krzyżu". 

Skrzywiła się. "Proszę nie mówić takich rzeczy, panie MacPherson. Jest pan honorowym człowiekiem, który zasługuje na swoje miejsce w niebie". 

"Nie powiedziałem nawet połowy tego, co myślę, więc nie praw mi kazań, jak ten przeklęty kapelan". 

Jej oczy rozgrzały się. "Był dla mnie bardzo miły. Odwiedza mnie każdego dnia, kiedy tu jest, często prosząc, żebym mu pomagała w jego zadaniach". 

Broderick parsknął. "Przynajmniej ktoś robi to, co mu każę." 

Poprawiła chustę na głowie i obejrzała się za siebie, zanim podeszła bliżej. "Nie mogłam pozwolić, żeby pana zagłodzili, panie MacPherson. Nie po tym wszystkim, co pan dla mnie zrobił. Już jesteś za chudy". 

Nienawidził wdzięczności błyszczącej w jej oczach. Biedna kobieta nie rozumiała, czym ryzykuje. Jeszcze trzy miesiące w tym miejscu? Poprosił kapelana, aby się nią zaopiekował, to prawda, ale ten człowiek nie mógł być z nią w każdej sekundzie. "Bycie moim przyjacielem sprawi, że staniesz się celem, rozumiesz?". 

Przełknęła, a cienkie kości jej szyi zafalowały. "Tak. Nie zapomniałam, co mi powiedziałeś". 

"Trzymaj się z daleka", zachęcał najdelikatniej, jak potrafił. "Musisz chronić siebie." 

Jej kręgosłup się wyprostował, a rysy twarzy stały się spokojne. Spojrzała na niego z tą wrodzoną godnością, która sprawiła, że pomyślał, iż w jej rodzie muszą być królowe. "Będę się za pana modlić, panie MacPherson". 

Jego wnętrzności stały się zimniejsze niż śnieg pod jego stopami. "Modlitwy nie pomogły mi do tej pory, panno Cuthbert." Ruszył w stronę żelaznej bramy prowadzącej na oddział męski. "Nie marnuj swojego oddechu". 

Miesiąc później 

Chirurgowi trzęsła się ręka, gdy zawiązywał ostatni szew na bicepsie Brodericka. "Uważaj na gnicie". Lekarz sięgnął po nożyczki i przeciął nić. "Jeśli masz objawy gorączki, przyjdź do mnie". 

Broderick spojrzał na jego dzieło. "Następnym razem napij się, zanim weźmiesz do mnie igłę. Bywało, że lepiej jeździło mi się na ośle". 

Tego ranka nowa grupa ludzi z gangu Skene'a przypuściła kolejny atak. Zanim ich odepchnął, zdążyli rozciąć mu ramię zaostrzoną łyżką. Teraz siedział w ambulatorium z zaczerwienionymi oczami chirurga, licznymi siniakami na twarzy i szczęce oraz słabo zszytym ramieniem.  

Aha, i zespół trzech nieokrzesanych prawników - dwóch niskich radców prawnych i wysoki, przygarbiony adwokat. Wszyscy zebrali się wokół jego łóżka, wiercąc się, jakby musieli odwiedzić toaletę. Prawdę mówiąc, byli tam po to, aby przekazać mu nędzne wieści, a on prawdopodobnie wyglądał na gotowego do zabicia. 

Adwokat poprawił swoje okulary. "Złożyliśmy pierwotne oświadczenie pana Fergusona, w którym uwalnia pana od wszelkiej winy za zamach na jego życie. Ponieważ jednak Lord Adwokat uzyskał sprzeczne oświadczenie na krótko przed śmiercią pana Fergusona, nie spodziewamy się, że Wysoki Trybunał orzeknie na naszą korzyść". Wyczyścił gardło. "Zostanie pan oskarżony o morderstwo, panie MacPherson. Przykro mi." 

Broderick patrzył przez okno po drugiej stronie pokoju, nie mogąc się odezwać. Egzekutor wyzdrowiał, do cholery. Lekarze wynajęci przez Campbella i Alexandra uratowali Fergusonowi żałosne życie. Wyzdrowiał na tyle, że dał adwokatom podpisane oświadczenie, że Broderick był niewinnym przechodniem i że nie mógł do niego strzelić, ponieważ znajdował się w przeciwnym kierunku od miejsca, z którego strzelał strzelec. Kilka dni później, według lekarza, odwiedził Fergusona adwokat. Prokurator wyszedł godzinę później z oświadczeniem, w którym oskarżył Brodericka o strzelanie do niego po tym, jak Ferguson odkrył jego skrytkę z nieopodatkowaną whisky MacPherson. Wczoraj Ferguson, który wcześniej czuł się na tyle dobrze, że mógł zjeść śniadanie z żoną, został znaleziony martwy w swoim łóżku. 

Lekarze byli zdumieni. Obecnie Alexander przesłuchiwał wszystkich zainteresowanych, aby dowiedzieć się, co było przyczyną śmierci Fergusona. 

To oczywiście nie miało większego znaczenia. Ktokolwiek zaaranżował męki Brodericka, chciał, żeby umarł w więzieniu lub przez powieszenie. 

Niejasno zauważył ptaka przelatującego przez okno ambulatorium. Był biało-szary. "Wynoście się" - mruknął do swoich prawników. Wszyscy byli bezużyteczni. 

"Przygotujemy solidną obronę. Twój ojciec jest bardzo chętny do...". 

"Wynoś się." 

Poczuł, jak spoglądają na siebie nawzajem. Poczuł, że odchodzą.  

Chirurg podał Broderickowi swoją flaszkę. Broderick wypił ją całą. 

"Poinformuję gubernatora, że musicie tu dziś spać" - powiedział chirurg, chowając flaszkę.  

Broderick obserwował wirujący śnieg, biało-szarego ptaka walczącego z podmuchami. Wyglądało na to, że tańczy w miejscu. 

Kiedy chirurg odszedł, Alexander przybył, aby powiedzieć Broderickowi, co znaleźli pod łóżkiem wdowy po Fergusonie. "Pięćset funtów" - warknął, a jego oczy błysnęły jak najczarniejszy ogień diabła. "Otruła swojego człowieka i skazała cię za to na powieszenie za pięćset funtów. Kości Chrystusa." 

Broderick zamknął oczy, ale wciąż widział biało-szarego ptaka. Tylko teraz był czarny. 

"Tworzymy plan, bracie" - kontynuował Alexander. "Nie rozpaczaj. Jeśli ci niebiescy adwokaci nie mogą cię uwolnić z tego miejsca, to my to zrobimy. Campbell i ja spotkaliśmy się ze starym kolegą z naszego regimentu. Regularnie kursuje na kontynent. Świetny statek. Dobra załoga. Jak będziecie daleko stąd, znajdziemy Skene. Już zlikwidowaliśmy jego operację. Szczur może pozostać w ukryciu tylko tak długo. Odkryjemy, kto..." 

"Nie" - zgrzytnął Broderick. 

Nagle twarz Aleksandra znalazła się kilka centymetrów od jego twarzy. Długi palec wskazał na nos Brodericka. "Tak" - mruknął wściekle. "Pozwolisz nam to zrobić, bo nie przeżyjemy, kurwa, patrzenia, jak wisicie za coś, czego nie zrobiliście". 

Broderick chwycił dłoń brata w obie swoje. Aleksander oderwał się. Podszedł do okna. Uderzył pięścią w bieloną ścianę. 

"Pomyśl o tacie. Annie. Rannoch" - powiedział Broderick. "Ty i Campbell jesteście żołnierzami. Jesteście przyzwyczajeni do poświęceń wojennych. Oni nie są. Oni będą cierpieć." 

"Nie muszą brać w tym udziału". 

"Alex..." 

"Nie oddychaj" - rozkazał, podchodząc do drzwi i uderzając w nie, aby zasygnalizować strażnikowi. Drzwi otworzyły się w ciągu kilku sekund. "Nie możemy uratować martwego człowieka". 

"Jasna cholera. Aleksander!" Jego krzyk odbił się echem od bielonych ścian. Ale jego brata już nie było. 

Miesiąc później 

Obudził się w ciemności. Głębokiej, niekończącej się czerni. Serce waliło mu jak oszalałe. Pozostał nieruchomy. Oddychał powoli. W milczeniu sięgnął po młotek. Zużyty trzonek w jego pięści był pocieszeniem. 

Za drzwiami usłyszał szepty. Skrobanie. Kliknięcie. Brzęk kluczy.  

Światło rozbijało się o ciemność, nikłe i szare. 

Szerzej. Szerzej. 

Przetoczył się. Przykucnął. Przygotował się. 

"Pan MacPherson?" 

Szare spódnice zakołysały się na widoku. 

Jego pięść mocniej chwyciła młotek, nie mogąc go puścić. Serce biło mu do nieprzytomności w obitych żebrach, nie mogąc zwolnić. 

Ruszyła do środka, głupia i uparta, przyciskając Biblię do piersi białą, kościstą dłonią. Jej oczy przesunęły się i rozszerzyły, gdy skupiły się na nim. "Och, panie MacPherson. Co oni zrobili?". 

"Wynoś się" - warknął. Kosmyk jego własnych włosów zasłaniał mu oczy, były brudne i obrzydliwe. Nikt nie powinien go widzieć w takim stanie.  

"Nie zrobię tego." Położyła Biblię na podłodze przed celą, mruknęła coś do strażnika, po czym wróciła, by stanąć przed nim. "Zabierzemy cię do ambulatorium. 

Potrząsnął głową. "Nie powinno cię tu być". 

Nie dotknęła go, ale zbliżyła się. "Nie, nie powinniście." 

"Miałem na myśli ciebie." 

"Ja? Dostarczałem tylko Biblię, kiedy znalazłem cię tutaj, nieprzytomnego z gorączką. Moim chrześcijańskim obowiązkiem jest dopilnować, abyście mieli właściwą opiekę. Kapelan, gdyby tu był, zrobiłby to samo". 

Nakazał sercu, aby się uspokoiło. Musiał rozluźnić uścisk młotka, zanim oszaleje. Ona nie była kimś, kogo chciałby skrzywdzić. 

"Chodź." 

"Odejdź, panno Cuthbert. Nie powinnaś tego widzieć." 

"Co zobaczyć?" 

Oddychał. Oddychał. Myślał o domu. Stracił wizję. "Mnie." 

Zamilkła, stojąc prosto i nieruchomo, jak to często robiła. "Proszę za mną, panie MacPherson." Poprowadziła go w głąb korytarza, po czym odwróciła się z oczekiwaniem. "Proszę. Proszę mi pozwolić zrobić tyle." 

Opuszczenie Ciemnej Komórki zajęło mu długie minuty. Jego mięśnie były zamrożone. Sztywne. Skóra go swędziała. Każdy oddech sprawiał ból. Co gorsza, nie mógł się zdecydować, czy się obudził, czy to był kolejny sen. Miał ich już tak wiele. 

Stopniowo rozluźnił mięśnie. Stanął, przyciskając się do tylnej ściany. Zrobił jeden krok. Potem kolejny. Oczy zaszły mu wodą, gdy napotkały światło po tak długim czasie bez niego. Przynajmniej tydzień. 

Nie sięgnęła po jego rękę. Nie zrobił tego również strażnik, który odwrócił się od smrodu. Panna Magdalene Cuthbert nie drgnęła nawet długim nosem. Zamiast tego cicho skinęła głową i ruszyła przed siebie, dostosowując swoje tempo do jego powolnego, rwącego się kroku.  

Ostatni atak prawie go zabił. Dwunastu ludzi rzuciło się na niego z młotami, kamieniami i deskami z warsztatu. Połamane żebra. Strzaskana lewa ręka. Jego kolano mogło już nigdy nie być takie samo. 

"Wkrótce zostanę zwolniona" - mruknęła. "Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć". 

Zgrzytnął zębami, czując agonię każdego kroku. "Kiedy?" 

"W przyszłym miesiącu". 

"Dobrze. Nie rób nic głupiego". 

Magdalene Cuthbert nigdy się nie uśmiechała. Podejrzewał, że uważa swoje zęby za zbyt duże, a usta za zbyt pełne. Ale od czasu do czasu rzucała mu rozbawione spojrzenie, tak jak teraz. "Takich jak?". 

"Pomaganie mordercom". 

"Nie jesteś mordercą". 

"Dobrze, pomóż mi". 

Zamilkła, zerkając przed siebie, gdzie strażnik trzymał się z dala od smrodu. "Nie mam wielu przyjaciół, panie MacPherson." 

Chrząknął, krzywiąc się, gdy jego kolano zaprotestowało przy następnym kroku. 

"Tak naprawdę nie mam nikogo. Przed panem znałem bardzo mało życzliwości". Zwolniła. Zatrzymała się. Spojrzała na niego z najsłabszym błyskiem. "Pozwól mi na odrobinę głupoty, zanim się pożegnamy, hmm?". 

Miesiąc później 

W ambulatorium, w jednym z miejsc, mieli go zakręconego. "Tweedie," warknął. "Kiedy dostanę cię w swoje ręce, będziesz żałował bardziej niż oni wszyscy razem wzięci". 

Jego "informator" zrobił trzy nerwowe kroki w kierunku drzwi. "Nie miałem wyboru, sir. Powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli was tu nie sprowadzę". 

Otoczyli go więźniowie. Trzech było znajomych. Dwóch było nowych. Ostatnich pięciu najwyraźniej zostało sprowadzonych specjalnie z okazji jego śmierci. Wszyscy byli brutalami. Wielcy, szorstcy i niewyraźni. 

Najostrzejszy z nich trzymał swój młotek. Miał czarne włosy i wyszczerbiony ząb. Broderick widział go już wcześniej - jak sądził, był jednym ze starych partnerów Skene'a. Gordon. Tak. To był Gordon. 

"Ostatnio pracujesz na własny rachunek, co, Gordon? Fundusze się skończyły?" 

Mężczyzna prychnął i przekrzywił głowę w kpiący sposób. "To jest robota, którą wykonałbym dla czystej przyjemności. Przeklęci MacPhersonowie już zbyt długo są cierniem w moich skarpetkach". 

Broderick uniósł brew i chwycił nożyczki chirurgiczne. "Dobrze, że twoje pośladki są takie małe". Popatrzył na pozostałych mężczyzn, którzy zdawali się kierować go w stronę okna. "Co się stało? Czy moi bracia narobili wam kłopotów?". 

Gordon zmrużył oczy. Jego wyraz twarzy stwardniał. "Wyjrzyj przez okno, MacPherson." 

"Nie. Wolałbym raczej zobaczyć szkody, jakie zamierzam wyrządzić." 

"Czy nie chcesz zobaczyć swojej brzydkiej dziewczyny w drodze za bramę?". 

Po jego kręgosłupie przebiegł lodowaty dreszcz. 

"To jej ostatni dzień, prawda?". 

Izba chorych znajdowała się na najwyższym piętrze więzienia. Z tego miejsca - a konkretnie z okna za nim - widać było główną bramę. Dzięki temu, że była skierowana na północ, można było obserwować, jak odwiedzający i nowo zwolnieni więźniowie wchodzą i wychodzą, jeśli tylko ktoś miał na to ochotę. 

Jego serce zatrzymało się w miejscu. Znowu przyspieszyło, gdy Gordon się uśmiechnął. "Co zrobiłeś?" 

Czarnowłosy drań podszedł bliżej i podniósł ręce, gdy Broderick odepchnął go do tyłu. Gordon się roześmiał. Kiwnął głową w stronę okna. "Spójrzcie. Nie będziemy was nachodzić. Daję słowo Szkota". 

Broderick zbliżył się do okna. Trzymał się plecami do ściany, ale z boku, tak że mógł odwrócić głowę i zerknąć na bramę. Tam. Ona tam była. Główna brama, która przypominała wieżyczkę zamku, otworzyła się. Zatrzymała się. Ukłoniła się królewsko klucznikowi. Potem powoli zaczęła przechodzić. 

"Kłopot w tym, że - powiedział Gordon swobodnie - więzień może wyjść wolny z Bridewell. Ale na drodze nie jest o wiele bezpieczniej. O tej porze wieczoru, tuż przed zmrokiem. Dziewczyna sama. Straszne rzeczy mogą się zdarzyć". 

Zimno, obrzydliwa pięść ścisnęła mu żołądek. Wiadomo, że mężczyźni byli napadani przy opuszczaniu więzienia. Kobiety były napadane. Uprowadzano. Gwałcono.  

"Ty wstrętna kupo gówna" - warknął. "Odwołaj ich." 

"Już, już. Musimy dobić targu. Zapłacono mi - całkiem nieźle, pamiętajcie - za uczynienie z waszego nieszczęścia arcydzieła. I zamierzam je dokończyć. Ale będę potrzebował twojej współpracy". Gordon prychnął. "Jak bardzo ją lubisz?" 

Nie przepadał za nią. Szanował ją. Uważał ją za przyjaciółkę, a ona uważała go za takiego samego. Przyjaciele chronili się nawzajem. 

"Odwołać ich" - warknął, patrząc, jak pół tuzina mężczyzn wyłania się z krzewów wzdłuż górnej drogi, gdy brama zamknęła się za nią. Nie zauważyła ich, zbyt skupiona na ziemi przed sobą. "Zrób to." Chwycił Gordona za koszulę. Mocno nim potrząsnął. "Zrób to!". 

roześmiał się Gordon. "Rzuć nożyczki. Odwróć się plecami. Potem dam im sygnał tym prześcieradłem". Skinął na niebieskie prześcieradło zwinięte w pięść innego mężczyzny. "Machnij przez okno, a nic jej się nie stanie". Podniósł rękę. "Moje słowo jako Szkota". 

Broderick wyczytał w oczach mężczyzny swój własny upadek. Tak to się skończy. Przynajmniej jego rodzina będzie wolna. Przynajmniej skończyłby z walką. Od miesięcy był zmęczony do granic szaleństwa. Może teraz znajdzie odpoczynek. Prawdziwy odpoczynek. Ale najpierw chciał poznać imię. "Powiedz mi, kto to jest, Gordon. Kto ci zapłacił?" 

"Nigdy nie powiedział." Mężczyzna wzruszył ramionami. Chichotał. "Wiem tylko, że cię nienawidzi aż do kości. A jego monety są dobre". 

"Jak on wygląda?" 

"Havenae go widział. Wszystko zostało załatwione przez dostawę. A wcześniej przez Skene". Gordon spojrzał w stronę okna. "Może więc zechcecie wkrótce podjąć decyzję w sprawie naszej umowy. Po zmroku robi się niebezpiecznie, wiecie?". 

Broderick przełknął nagłą gęstość w gardle. Mdłości w żołądku. Powoli uwolnił koszulę Gordona. I skinął głową. 

"Wspaniale." Wyszczerbiony ząb pojawił się w uśmiechu mężczyzny. Wziął niebieskie prześcieradło, otworzył okno i machnął nim kilka razy. Wróciło poplamione deszczówką. "Pamiętaj, że jeśli machnę tym jeszcze raz, nie ręczę za jej bezpieczeństwo". 

Broderick ponownie skinął głową. Odłożył nożyczki chirurgiczne na parapet. 

I odwrócił się plecami. 

Kiedy spadł pierwszy cios, patrzył przez okno na mewę walczącą z wiatrem - i przegrywającą. 




Rozdział piąty

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Miesiąc później 

Wszystko było bólem. To było powietrze. To była woda. Chciał odejść. Ale lina się trzymała. Zaciskała się. Wiązała go żelaznymi węzłami. Nie chciała go, do cholery, puścić. 

"... i powiedziałem: 'Anglik'. Tak go nazywam. On jest Anglikiem, wiecie?". Chłodna, sprawna dłoń pogłaskała go po czole. W pobliżu rozbryzgiwała się woda. Głos Ani mówił dalej. "W każdym razie, powiedziałam: 'Po tym jak uciekliście w ciemność przy pierwszych kłopotach, nie sądziłam, że odważycie się znowu sprowokować Angusa. Myślę, że Anglicy potrzebują kilku miesięcy, żeby znaleźć swoje skarpetki, co?". Uśmiechnęła się i przetarła ramię Brodericka mokrą szmatką. "Jeśli się zastanowić, to już raz czy dwa spotkaliście Johna Huxleya. Tak, kiedy przyjechał do MacPherson House, a wy byliście tam na kolacji, jak sądzę. Pamiętasz, Broderick? Ach, to piękny człowiek. I silny. Uczę go rzucać kabłąkiem. Wyobrażasz sobie? Delikatny Anglik. Cóż, nie taki delikatny. Nie mów mu, że tak powiedziałem." 

Ból przeszył jego skórę. Przez kości. Melodia wibrowała w jego krwi. Chciał odejść. 

Boże, chciał odejść. 

Ale węzły nie chciały się rozluźnić.  

A ona wciąż mówiła. Wciąż gadała o swoim Angliku, o ojcu i o nowej licencji na gorzelnię. Wyjaśniała, jak Wysoki Sąd przyjął pierwotne zeznanie ekscesarza. Jak został uwolniony po tym, jak zarzuty zostały nagle oddalone.  

Uwolniony. 

On nie był wolny. 

Był w piekle. 

Miesiąc później 

"... czy możecie mnie wysłuchać. Brzmię jak zwykły głupiec, gadając o nim, jakby był magiczną odpowiedzią na moje najskrytsze życzenie". Annie usiadła na łóżku obok Brodericka, gładząc i tuląc jego koce. "Wciąż jest tu, w Edynburgu. Nie wiem, dlaczego. Ale myślę, że został dla... mnie." 

Pochyliła się i pocałowała go w czoło, a kciukiem przejechała po tym miejscu.  

Serce mu się ścisnęło. Chciałby móc to zignorować. Ale kochał ją, swoją młodszą siostrę. Zawsze ją kochał. 

"On daje mi taką pociechę". Jej głos zgęstniał. "Tak bardzo go potrzebowałam. Widząc, co wam zrobiono, chcę zabić człowieka, który za to odpowiada. Chcę go zabić własnymi rękami." Westchnęła, po czym wyszeptała: "Czy chcesz usłyszeć sekret, Broderick? Mam taki zamiar. Odkryję, kim on jest. I zabiję go." 

Gdy zebrała resztki zupy i zmniejszyła płomień w latarni, w ciemnej komórce jego umysłu rozbrzmiała jedna myśl. 

Nie, jeśli ja znajdę go pierwszy.  

Miesiąc później 

Był w domu. Nie w swoim domu na swojej ziemi, ale w domu, w którym z chłopca stał się mężczyzną. Leżał w swoim starym, drewnianym łóżku. Skórzana łata zakrywała dziurę w oku. Oko, które pozostało, widziało wystarczająco dobrze. Orteza chroniła jego lewą rękę przed ponownym złamaniem. Bał się sprawdzić, jak uszkodzone jest jego gardło.  

Na zewnątrz ptak śpiewał do wschodzącego słońca.  

Wewnątrz zapachy wełny i torfu przypominały mu, że żyje. 

Wziął oddech. Głębiej. Rozszerzył klatkę piersiową. 

Od wczoraj nie widział Ani. Gdzie ona była?  

Za drzwiami sypialni rozległ się głęboki, dudniący głos ojca, który zrzędził, że Anglicy mają prawo do jego cennej córki. Potem wspomniał coś o czyszczeniu swojej strzelby myśliwskiej. 

Broderick nie mógł zwalczyć małego bólu w klatce piersiowej. Chciał zobaczyć twarz Da. Porozmawiać z nim. Podziękować Annie. 

Burczało mu w brzuchu. 

Jak dawno nie jadł porządnego śniadania? 

Powoli przewrócił się na bok. Odrzucił na bok wełniany koc. 

Jego nogi były długimi kośćmi o białej skórze i ciemnych włosach. Tak wiele z niego ubyło. 

Wstrząsnął się, gdy usiadł. W głowie mu pływało. Każdy mięsień był słaby, każdy oddech bolesny. Ale ból był powietrzem, wodą. Gdy coś było wszystkim, równie dobrze mogło nie być niczym. 

Zignorował więc ból. Przesunął stopy na podłogę.  

Weszła pokojówka - Betty. Piegowata i nieśmiała. Choć nie były do siebie podobne, przypominała mu Magdalenę. 

"Panie MacPherson!" - pisnęła. Zazwyczaj miała spuszczone oczy, ale teraz rzuciła się w jego stronę. "Czy dobrze się pan czuje, sir? Nie stój. Pozwól, że przyniosę ci koszulę". 

Nie chciał nic mówić. Co by było, gdyby zabrakło mu głosu? Tłukli mu gardło, aż zadławił się własną krwią. Czy człowiek mógłby się z tego wyleczyć? 

Zaczął przytakiwać w odpowiedzi, ale ona była zajęta grzebaniem w pniu i nie chciała go zobaczyć. Zebrał się więc w sobie. Otworzył usta. Na początku nie wydobyło się z nich nic poza powietrzem. Spróbował jeszcze raz. Tym razem pojawił się dźwięk, zniekształcony i zardzewiały jak piła tnąca metal. Nie przypominał jego głosu. Ale mógł mówić. "Przynieś Da." 

Betty zamrugała. "Proszę pana! Pan mówi!". 

Ponownie zaczął przytakiwać, ale uznał, że najlepiej będzie użyć głosu. "Aye." 

Wyciągnęła z kufra koszulę i wróciła do niego. Pomagając mu się ubrać, delikatnie zapytała go, jak się czuje. 

Odpowiedział: "Głodny". Gardło miał zaschnięte, ale im więcej mówił, tym mocniej brzmiał. 

"Czy przynieść wam rosół?". 

"Nie." Miał już tyle rosołu, że starczyłoby mu na całe życie. "Jajka." 

Nieśmiałe spojrzenie Betty spotkało się z jego spojrzeniem, po czym złagodniało w kobiecym współczuciu. "Z przyjemnością, proszę pana. Zawołam twojego ojca i przygotuję dla ciebie jajka. Nie ruszaj się." 

Chwilę później wszedł Angus. "Synu?" 

Oddech zadrżał w piersi Brodericka. Mocno. Mocniej. "Tato", udało mu się. Czuł się jak mały chłopiec, patrząc jak ojciec pędzi do przodu i mocno go obejmuje. 

"Ach, Boże, synu," Angus objął go i ścisnął za kark. "Jesteś w domu. Na Boga, jesteś w domu, teraz". 

Miesiąc później 

Siekiera świsnęła po zewnętrznej korze kłody, którą położył na szerokim pniaku. Kłoda zachwiała się, ale nie upadła. Z hukiem ostrze wbiło się w ziemię na głębokość sześciu cali. Wyrwał je przeklinając.  

"Och, to było blisko, chłopcze" - powiedziała staruszka stojąca po jego stronie. "Jeśli nie będziesz bardziej uważał, rozłupiesz tę kłodę na dwie części". 

Rzeka potu spływała mu po plecach i twarzy, powodując swędzenie skóry pod skórzaną przepaską. Wolną ręką przetarł czoło, po czym zwrócił się do pani MacBean. "Po raz ostatni w życiu, o to właśnie chodzi" - rzucił. "Mam zamiar porąbać drewno". Gestem wskazał na na wpół skończoną stertę drewna na opał, ułożoną między dwoma drzewami. 

Stara kobieta zmarszczyła brwi, jakby nie słyszała, jak powtarzał się już kilka razy. Jej mleczne lewe oko błądziło po prawym. Podrapała się po głowie. "Jeśli to prawda, to z przykrością muszę stwierdzić, że kiepsko sobie z tym radzicie". 

Z podmuchem rzucił topór kilka stóp dalej. "Powinniście mi pomóc poprawić celność". 

Mary MacBean była miejscową zielarką i akuszerką. Niektórzy w wiosce nazywali ją czarownicą, a Annie wydawało się, że ma odrobinę "widzenia". Ale Broderick widział w niej tylko zdezorientowaną, dziko owłosioną staruszkę. To prawda, że maści pani MacBean były pomocne. Jej okłady i dziwnie pachnące mikstury łagodziły jego ból, gdy dochodził do siebie. Zaoferowała też, że nauczy go, jak poruszać się po świecie, mając tylko jedno sprawne oko, co było celem jej dzisiejszej wizyty.  

Powinien wiedzieć lepiej. Była na wpół ślepa i w większości szalona.  

Zerknął przez sosny w stronę swojego domu, który stara baba otoczyła sadzonkami jarzębiny. Kilka tygodni temu, po ślubie Annie z Johnem Huxleyem, wprowadził się z powrotem do własnego domu u podnóża lasu, chcąc odzyskać siły, które utracił.  

Jego dom był w pełni obsadzony, więc spodziewał się, że zastanie go w niezmienionym stanie. "Kto, u diabła, zasadził tyle drzew?" - warknął do Campbella, gdy jego najstarszy brat pomagał mu wejść do domu. 

"Pani MacBean" - odpowiedział Campbell. "Twierdzi, że jarzębiny zapewniają ochronę". 

"Jest ich co najmniej tuzin." Po obu stronach głównego wejścia stały jarzębiny, rozciągając się na całą szerokość domu. Jego dom był duży - trzy piętra z polerowanego kamienia - ale kiedy ten żywopłot osiągnie dojrzałość, na parterze nie będzie światła. "To niedorzeczne." 

Campbell chrząknął, że się zgadza. "To pani MacBean. Jedno wynika z drugiego."  

W przeszłości lubiła dawać jemu i jego braciom drewniane "amulety panny młodej", twierdząc, że jej magia może przywołać "żonę, która zadowoli twoją duszę". Żaden z nich nie miał serca powiedzieć jej, żeby przestała. Przypuszczał, że to dość nieszkodliwe, biorąc pod uwagę, że twierdziła również, iż potrafi rozmawiać ze zmarłymi, skarżyła się, że Jego Wysokość Jerzy IV obrał ją sobie za cel zamachu i oferowała niepokojąco szczere rady dotyczące unikania chorób wenerycznych. Szalone kobiety rzadko bywały skutecznymi magikami. 

Teraz Broderick odzyskał koszulę i zapytał: "Czy macie coś pożytecznego do zaoferowania?". 

"Tak." 

Poczekał. 

Ona zamrugała. 

"Co by to było...?" - zapytał, zgrzytając tylnymi zębami. 

Marszcząc czoło, jakby właśnie sobie coś przypomniała, sięgnęła do skórzanej sakiewki, którą często nosiła przy pasie, i zaoferowała mu małą drewnianą rzeźbę. Dwucalowa spirala przypominała korkociąg wystrugany przez pijaka.  

"Czy to ma mi pomóc lepiej widzieć?". Starał się być cierpliwy, ale upał, muszki, słabe, napięte mięśnie i frustrująco słaba celność wyczerpały jego temperament. 

"Och, nie" - odpowiedziała, klepiąc muszkę, która gryzła go w ramię. "'To dla twojej narzeczonej, chłopcze. Wkrótce tu będzie."  

"Nie mam panny młodej i nie chcę jej mieć." Chciał tylko jednego - zabić człowieka, który mu to zrobił. To było wszystko, po co żył, powód, dla którego pracował, pocił się i przepychał swoje ciało aż do rozdzierającego spalania kości i mięśni. 

Po tym nie było już nic. Żadnej żony. Żadnego życia. Żadnego celu poza wymierzaniem kary tam, gdzie była ona najbardziej zasłużona. 

A teraz, według Annie i Johna, jego oprawca może być w zasięgu ręki. Niedawno Annie zebrała rodzinę i ogłosiła, że ma podejrzanego - lorda parlamentu Kennetha Lockharta, który we wrześniu ubiegłego roku odwiedził Glenscannadoo ze swoją siostrą.  

Broderick nigdy nie słyszał o tym człowieku, a tym bardziej go nie spotkał.  

Ale ufał Annie. Ufał też Johnowi, który wykorzystał swoje znajomości w angielskim rodzie królewskim, aby uwolnić Brodericka z Bridewell, oddalić jego zarzuty i odkryć, kto może być jego wrogiem. 

Oczywiście mogli się mylić. Rodzina miała plan, jak zwabić Lockharta, by wrócił do Glenscannadoo na Highland Gathering w przyszłym miesiącu. Lockhart przyjaźnił się z miejscowym lairdem, małym, nadętym głuptasem, który lubił urządzać wielkie bale w Glenscannadoo Manor po dorocznych igrzyskach góralskich.  

Tam właśnie mieli zająć swoje stanowisko. Broderick miał tylko nadzieję, że mają właściwego człowieka i że wyzdrowieje on na tyle, by zrobić to, co trzeba.  

Pani MacBean poklepała go po bicepsie. "Wracasz do sił. To dobrze. Potrzebna jest siła". Podeszła do miejsca, w którym odrzucił topór, po czym spojrzała na niego oceniająco. "Jedno oko utrudnia ocenę odległości, rozumiecie? Nie widzisz, co nadchodzi i co odchodzi. Przypomnij sobie, co kiedyś było częścią ciebie. Zauważ, jak jego brak zmienia twój sposób postrzegania rzeczy". 

Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy to jedna z jej rzadkich chwil jasności. 

"Bądź świadomy swojej ślepej strony, chłopcze. Dostosuj się do niej." Pochyliła się i podniosła z ziemi trzonek siekiery, po czym przyciągnęła narzędzie z powrotem do niego i włożyła mu je do ręki. "Kiedy zamachniesz się na swój cel, możesz nie trafić w to, w co celujesz. Ale możesz odkryć to, czego nie widziałeś, gdy byłeś ślepy". 

Wydmuchał powietrze i wymamrotał przekleństwo. A więc nie tak jasno. Narzucił na siebie koszulę i osadził siekierę w pniaku do rąbania. "Dobrze. Dziękuję pani za smarowidło, pani MacBean". 

"Och, to mi przypomniało." Ponownie zagrzebała się w swojej sakiewce i podała mu małą brązową buteleczkę. "To dla twojej panny młodej, chłopcze". 

"Nie ma żadnej panny młodej, pani MacBean. Nie teraz. Ani nigdy." 

"Tak, tak. Nie mów jej, dla kogo to jest. Ona lubi niespodzianki." 

"Nie powiedziałeś, po co to jest." Przerwał jej, zanim zdążyła odpowiedzieć. "To nie ma znaczenia. Po raz setny nie mam zamiaru się żenić." Wyciągnął flakonik z wodą i wypił długi łyk. 

Zmarszczyła brwi. Spojrzała na jego uda. Zmarszczyła się jeszcze bardziej. "Stoat trochę się wstydzi wychodzić ze swojej nory, co?".  

Zakrztusił się przy kolejnym przełknięciu.  

"Nie przejmuj się. Zrobię ci tonik." Poszperała w swojej torbie. "Hmm. Mam wystarczająco dużo poroża jelenia, ale muszę zebrać rzeźnicki żarnowiec z północnej strony zachodniego zbocza. A także cztery funty roseroot".  

Otrząsnąwszy się z kaszlu, zakapslował flaszkę i wykrztusił: "Z moim kozłem jest wszystko w porządku".  

Z triumfalnym okrzykiem wyjęła z woreczka uschnięty grzybek. "Teraz to obudzi twoją małą bestię z drzemki. 

Potrząsając głową na jej głupie bzdury, ruszył do domu. 

Stara kobieta mamrotała, idąc za nim: "Pomyślałem, że twoja panna młoda może potrzebować balsamu, gdy tonik zacznie działać. To potężny preparat. Nie dla osób o słabych kolanach lub skłonnych do otarć".  

"Na litość boską." Zatrzymał się. Odwrócił się. Spojrzał. "Nie będzie żadnej panny młodej! Każda dziewczyna, którą warto mieć, spojrzałaby na mnie i uciekła w przeciwnym kierunku". 

Zamarła, jej oczy rozszerzyły się. "Och, chłopcze. Czy ty też zostałeś jasnowidzem?". 

Miesiąc później 

Broderick nie znosił planu Annie. Zbyt niebezpieczny - skarżył się jej niecałe pół godziny temu. Twierdziła, że jedynym sposobem na jego powodzenie jest wzbudzenie w Lockharcie fałszywej pewności siebie, a w tym celu musi go skonfrontować z kimś, kogo uważa za gorszego. Innymi słowy, z samą Annie.  

Boże, nienawidził tego. Tak bardzo, że gdyby Campbell i Alexander nie zostali przydzieleni do pilnowania go, byłby teraz w sali balowej Glenscannadoo Manor. Zamiast tego stał w ogrodzie na tyłach małego dworku, skryty w cieniu i słuchał, jak trzech kuzynów MacDonnella gra na bębnach. 

"Pozwól mi wejść", powiedział. "Zdobędę odpowiedzi." 

"Huxley jest z nią" - mruknął Campbell, patrząc ponurym wzrokiem na Rannocha, który przedzierał się przez tańczących wieśniaków. "Przetnie Lockhartowi kręgosłup, jeśli ten drań choćby na nią odetchnie". 

Aleksander, opierając się o młody dąb, zaśmiał się ciemno. "Tak. Skene'a załatwił dość łatwo. Trzeba przyznać, że Anglik dobrze włada dirkiem". 

To prawda. David Skene, szczur, który był ulubioną bronią Lockharta, pokazał swoją szczurzą twarz po miesiącach polowania przez Brodericka i jego braci. Niestety, wyszedł ze swojej nory tylko po to, by porwać Annie i użyć jej jako dźwigni. Gdyby John Huxley nie obudził się z narkotycznego snu i nie rzucił się jak rozwścieczony byk na ratunek Annie, być może ona zginęłaby zamiast Skene'a. 

Dług Brodericka wobec Anglika z dnia na dzień stawał się coraz większy.  

A on był mu wdzięczny. Był. Ale, Boże, żałował, że to nie on uśpił szczura. Sprawiłby, że śmierć Skene byłaby wolniejsza. Strasznie męcząca. Przynajmniej zabrałby oko. 

Przez drzwi sali balowej wyszedł Angus i ruszył w ich stronę. 

"Tata ma na sobie swój dobry kilt," zauważył Aleksander. "Czy przypuszczacie, że postanowił gonić za piękną krawcową?". 

Campbell odpowiedział chrząknięciem. 

Broderick nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, bo nie było takiej potrzeby. Alexander próbował odwrócić jego uwagę. Ponieważ Alexander rozumiał, z czym Broderick walczy.  

Jego skóra drżała jak oszalały ul.  

Angus podszedł z Rannochem. "Lockhart przyjechał. Siostra też. Jeszcze kilka minut i wejdziemy do środka". Ciemne spojrzenie Da skupiło się na Brodericku. "Czy jesteś gotowy, synu?" 

Czy był? Każdy mięsień płonął. Jego klatka piersiowa była nieprzyjemnie napięta. Skórzana przepaska paliła jak piętno. Musi opanować ucisk. 

"Tak" - mruknął, wiedząc, że to kłamstwo. 

Da spojrzał na niego niepewnie i podparł się na ramieniu. "Jesteś silny. MacPherson. Nie zapominaj o tym." 

Broderick przytaknął. MacPhersonowie byli za duzi, by dać się ponieść temperamentowi. Ile razy on i jego bracia słyszeli to upomnienie, gdy byli mali? Przynajmniej z tysiąc.  

"Czas, abyśmy z tatą opróżnili salę balową." Campbell skinął w stronę drzwi tarasowych, z których wyszli John i siostra Lockharta. "Damy wam znak, gdy nadejdzie czas." Campbell i Angus trzymali się w cieniu, unikając zauważenia przez kobietę na ramieniu Huxleya.  

Sabella Lockhart była smukłą, elegancką blondynką ze szmaragdami połyskującymi na długiej szyi i aurą nietykalnej delikatności. Annie upierała się, że dziewczyna nie wie nic o nikczemnych czynach swojego brata, a wręcz może być jedną z jego mniejszych ofiar. 

"Bonnie lass," zauważył Rannoch, gdy John przekazał pannę Lockhart Dougalowi MacDonnellowi i wrócił do sali balowej. "Myślisz, że ona wie, co zrobił jej brat?".  

Aleksander, jak zwykle, przyjął cyniczne stanowisko. "Gówno mnie obchodzi, czy zna jego plan, czy nie. Ona zna jego naturę. Ale to nie przeszkadza jej nosić jedwabiu i klejnotów, które jej kupuje, prawda?". 

Ich rozmowa brzęczała Broderickowi w uszach. Wewnątrz niego kłębiło się ciśnienie. Narastało i narastało, i narastało. Przez chwilę przysięgał, że słyszy wycie deszczu za zakratowanymi oknami. Wszystko utonęło. Zalało jego krew i sprawiło, że stał się zimny jak brudny kamień pod jeszcze brudniejszą słomą.  

Minuty później stał pod błyszczącymi żyrandolami i patrzył, jak jego siostra drwi z chudego, blondwłosego lorda z Nizin. Mężczyzna był odwrócony plecami do sali, ale po ułożeniu ramion pod jasnoniebieskim lnianym płaszczem widać było, że ostry język Anieli już dobrze wykonał swoją pracę. 

"Twoja wulgarność powinna być szokująca, jak sądzę, z wyjątkiem jednej rzeczy. Po MacPhersonie nie spodziewałabym się niczego innego". 

Annie, leżąca na kanapie naprzeciwko Lockharta, uniosła szkarłatną brew. "Mówicie o moich braciach?". 

Broderickowi ścisnęło się serce, gdy piękne niebieskie oczy jego siostry na krótko spotkały się z jego własnymi. Musiał się opanować. Dla jej dobra. 

"Wolałbym nie" - odparł arogancki władca. 

"Tak. To naturalne. Oni są o wiele więksi". Uśmiechnęła się. "Czysty wstyd. Niektórzy mężczyźni noszą kabestany. Niektórzy z trudem podnoszą filiżanki do herbaty". 

"Myślę, że ta rozmowa już się skończyła". 

"Czy MacPherson ukradł ci kobietę?". 

Sposób, w jaki Lockhart zesztywniał w tym momencie, był odpowiedzią sam w sobie.  

Kiedy Annie wypytywała Brodericka o Lockharta, ten nie miał dla niej zbyt wielu odpowiedzi. Nie znał tego człowieka, nigdy go nie spotkał. Nazwisko nie było mu znane, więc nigdy nie robili razem interesów. Gdy zasugerowała, że wrogość Lockharta wydaje się głęboko osobista, poszukał we wspomnieniach wszystkiego, co zrobił, a co pasowałoby do tego opisu. Nic nie miało sensu. 

I nadal nie miało. Wszystko to przez kobietę? Jaką kobietę, na litość boską?  

"Każda kobieta, którą uznałem za swoją, pozostanie nią, dopóki nie uznam inaczej" - mruknął Lockhart. 

Annie uśmiechnęła się. "Chyba że tak się stanie. Co się stało? Masz jakiś problem z podniesieniem filiżanki?". Na chwilę przeniosła wzrok na jego bryczesy. "A może po prostu woli whisky z Highland od słabej herbaty z Lowland". 

Broderick chciał ją wtedy powstrzymać. Igrała z ogniem. Oczywiście o to chodziło, ale gdyby Lockhart przesunął się w jej kierunku choćby o centymetr, Broderick skręciłby mu kark. 

"Stąpasz po niebezpiecznym gruncie, Lady Huxley". 

"Tak jak Broderick? Założę się, że odkryłeś, że twoja dziewczyna ma na niego ochotę." 

Miała na niego ochotę. Krwawe, wieczne piekło. Odpowiedź nadeszła w przypływie wspomnień. Zawoalowana kobieta na Princes Street. Praktykowany seks i piersi pachnące lawendą. Zupa szparagowa spływająca po jego nagiej piersi. Jej łzy podczas ostatniego pożegnania. 

Cecilia. To wszystko było związane z Cecylią. O kobietę, którą odesłał do jej opiekuna - którym był Lockhart.  

Annie kontynuowała: "Założę się, że nie byłeś zbyt zadowolony z jej preferencji". 

Następne słowa Lockharta były zimne i skradające się jak żmija w zamarzniętej trawie. "Założę się, że twój brat nie jest już takim mężczyzną, za jakim przepada dziewczyna".  

Ryk przeszkadzał Broderickowi w słuchaniu, ale nikt inny wokół niego zdawał się go nie słyszeć. Annie wciąż mówiła. Nie słyszał, co mówiła. Ryk zaostrzył się, aż zabrzmiał jak deszcz bijący o kraty i kamienie. Zimno się pogłębiło. Niemal czuł zapach słomy.  

Głos Ani przebijał się przez ryk. "Skąd wiedzieliście, że ją straciliście, co? Czy przestała się starać, żeby was zadowolić? Czy przestała robić tę małą sztuczkę z uśmiechem, która sprawiła, że uwierzyliście, że was wielbi?". Teraz naciskała na Lockharta, prowokując go. "Oto prawda, Lockhart. Powiem to wprost, żebyś nie mógł jej przeoczyć. Kobieta może tylko tak długo udawać, że kocha pustą torbę bezwartościowości". 

Skąd wiedziała takie rzeczy? Nawet Broderick nie podejrzewał, że to Cecilia jest przyczyną jego tortur.  

"Kiedy znajdzie prawdziwego mężczyznę z prawdziwą duszą, wie, za czym tęskni" - mówiła jego młodsza siostra. "I żaden tytuł ani majątek jej nie zatrzyma". 

Lockhart pochylił się bliżej Annie, opierając ramię na oparciu sofy. 

Broderick napiął się, wyobrażając sobie dziesięć sposobów, na jakie mógłby skręcić mu kark, zanim Annie stanie się jakakolwiek krzywda.  

"Ona nie odeszła" - warknął drań. 

"Tak, wyszła" - odparła spokojnie Annie. "Może zatrzymaliście ją przy sobie. Może i nadal pozwala ci od czasu do czasu zmoczyć filiżankę. Ale dobrze wiecie, kogo by wybrała, gdyby miała taki wybór. I nie byłbyś to ty". 

"To byłem ja." 

"Nie. To był Broderick." 

"Nie." 

Tak, pomyślał stanowczo. Cecylia wybrała Brodericka. Czy wiedziała, co zrobi jej obrońca, gdy się o tym dowie? 

"To dlatego Skene kazał go wrobić w morderstwo ekscelencji" - kontynuowała Annie. "Dlatego upewniliście się, że umrze w zakładzie karnym". 

Ramiona w jasnoniebieskim płótnie unosiły się pod wpływem niespokojnego oddechu. "Zasłużył na karę". 

"Nie mogłeś znieść tego porównania. Nie mogłeś znieść myśli, że ona zawsze chciała go bardziej". 

"Zamknij się." 

"Mały, pusty człowiek nie może ukryć swoich braków, gdy stoi obok olbrzyma". Annie rzuciła Broderickowi czułe spojrzenie. 

Boże, chciał, żeby z tym skończyła. Po prostu przestań. 

"Cholerna ladacznica" - warknął Lockhart. 

Pięści Brodericka zwinęły się. Przygotował się. 

"Jego jedyną nadzieją jest powalenie olbrzyma". 

Kiedy Lockhart uderzył w oparcie kanapy tuż obok ramienia Ani, Broderick stracił panowanie nad sobą. Rzucił się do przodu, ale dwaj bracia zablokowali go siłą nie do przebicia. Zauważył, że Huxley również był skrępowany przez Campbella. Ale Lockhart nie zdawał sobie sprawy, kto stoi za nim.  

Był zbyt zajęty złośliwym warknięciem: "I runął w dół, jak wielka, krwawa wieża roztrzaskana o krwawe ruiny". 

Annie, najwyraźniej zadowolona z wyznania Lockharta, usiadła z powrotem. "To był sprytny plan" - powiedziała. "Bardzo skuteczny." 

"Tak, był."  

"Czy chcesz zobaczyć te ruiny, lordzie Lockhart? Z pewnością." 

"Tak." 

"Odwróć się." 

Lockhart stanął przed nim. Oczy mężczyzny były zielone jak płomień, gdy patrzyły na twarz Brodericka. Jego ramię wibrowało delikatnym napięciem. Napięcie to wskazywało na przyjemność. Podstępnej, triumfalnej przyjemności. 

Plan Annie polegał na tym, by nakłonić Lockharta do przyznania się do winy w obecności wystarczająco wielu znanych świadków, by można go było oskarżyć o zorganizowanie morderstwa ekscesarza. Osiągnęła swój cel.  

Wśród MacPhersonów było dwóch sędziów Sądu Najwyższego, książę z Lowland i miejscowy sędzia. Annie i John wierzyli, że to wystarczy, aby skazać Lockharta, wystarczy, aby go ukarać. 

Broderick wiedział lepiej. Doświadczył na własnej skórze obsesji i niezwykłego wpływu Lockharta. Zanim poznał imię tego drania, wiedział, jak wielka jest jego władza. Jako lord, Lockhart był kimś średnim, mało znaczącym w społeczeństwie, z zanikającym tytułem i bez oficjalnych obowiązków.  

Jego władza pochodziła z innego źródła - być może z szantażu lub tajnych przysług. Krążyły plotki o jego inwestycjach w pewien klub. 

Niezależnie od tego, człowiek, który stał przed nim, drżał z niemal orgazmicznej satysfakcji na widok rezultatów swojej destrukcji. Tego rodzaju nienawiść nie umiera łatwą śmiercią. A ludzie o wpływach Lockharta nigdy nie zostaliby ukarani przez żaden sąd. 

To już pozostało w gestii Brodericka. 

"Zabiję cię, Lockhart" - przyrzekł. "W ten czy inny sposób, dopilnuję tego".  

Zęby drania zabłysły, gdy uśmiechnął się zwycięsko. "Być może. Ale ja już Cię zabiłem, prawda? Ona już nigdy nie będzie cię chciała w takim stanie. Nigdy więcej." 

Dwóch policjantów przyjechało, aby zabrać mężczyznę, ale Broderick wiedział, że to jeszcze nie koniec. Jeszcze się zobaczą, a kiedy to nastąpi, zamierzał dotrzymać przysięgi. 

Miesiąc później 

Deszcz lał się po nagich plecach Brodericka, gdy ten ze stęknięciem przyłożył siekierę do ziemi. Kłoda rozszczepiła się gładko w środku. Siekiera wbiła się głęboko w pień. Szarpnął go, z trudem oddychając. "Nigdy więcej kłamstw, Rannoch." Jego głos był szorstkim zgrzytem. Nie mógł spojrzeć na swoich braci. "Ty i Aleksander szukaliście od tygodni. Co znaleźliście?". 

"Mówiłem wam, że...". 

"Czy ona żyje?". 

Cisza. 

Broderick zwalczył chorobę w swoim wnętrzu i spojrzał na młodszego brata. Włosy Rannocha przylegały do jego czoła jak kapiący atrament. Jego oczy wyrażały smutek. Broderick spojrzał na Alexandra. "Powiedz mi." 

"Jest tak, jak mówił" - odpowiedział Aleksander. "Nie udało nam się znaleźć śladu Magdaleny Cuthbert. Ani nikogo podobnego do niej."  

Rannoch przeczesał dłonią włosy, odgarniając je z czoła, po czym oddalił się i stanął odwrócony plecami.  

Alexander stał nieruchomo, pozwalając, by deszcz przemoczył go do suchej nitki. "Ale znaleźliśmy przywódcę Gordona. Twierdzi on, że tamtej nocy była tam jakaś dziewczyna. Nie przed Bridewell, ale później, tuż obok. Jak udaremnione psy gończe, krew w nich zawrzała. Zabrali ją." 

Coś kłuło Brodericka w trzewiach. Rozdzierało, rozrywało i sprawiało, że krwawił. "Jesteście pewni, że to było..."  

"Niczego nie można być pewnym. Nie było już nikogo, kogo można by zapytać". Miesiące temu, wkrótce po uwolnieniu Brodericka, jego bracia uczynili z każdego człowieka zamieszanego w tortury Brodericka przestrogę przed niebezpieczeństwem, jakie niesie ze sobą celowanie w MacPhersona. Według Campbella, Alexander nie spieszył się z Gordonem.  

Teraz stał przed nim najbardziej śmiertelny brat Brodericka, czarne włosy wpadały mu do oczu, a ciemne spojrzenie było ponure jak cela bez okien.  

"Co wiecie?". 

"Zrobiliśmy rozeznanie" - odparł Aleksander. "Minister, który znalazł ją przed Trinity College Kirk, powiedział, że zmarła następnego dnia. Jej rany były... poważne. Zbyt poważne, aby je właściwie opisać". 

Zastygł w bezruchu. Wewnątrz zamarzł, aż spłonął. Jego oddech zwolnił do zera. Zamknęło mu się oko. Widział szarość. Biel. Dobroć.  

Czerwień. 

Ktoś wydał z siebie ogłuszający huk, krzyk wielkiego zwierzęcia, które zostało ciężko zranione. Kiedy otworzył oko, siekiera leżała pięćdziesiąt stóp od niego.  

Rozłupała drzewo na dwie części. 

Miesiąc później 

Broderick przeklinał dziwną burzę, która pogorszyła jego słaby wzrok. Wkrótce po tym, jak wysłał Campbella i Alexandra, chmury zasnuły niebo, przynosząc wczesną nocną ulewę. Potem przyszedł deszcz. Teraz, podczas ulewy, ciemność była na tyle gęsta, że polana stała się nieprzenikniona. Postawił latarnię na ziemi w pobliżu miejsca, gdzie stał wóz.  

Jego ładunek przesunął się. Chrząknął.  

"Wkrótce będzie po wszystkim" - mruknął Broderick, choć nie był pewien, czy mówi do siebie, czy do tego złego worka gówna na wozie. Pierwotnie planował zabrać go dalej na południe, za kamieniołom. Ale deszcz sprawił, że ziemia stała się miękka, i uznał, że śmieci można tu zakopać równie łatwo jak gdziekolwiek indziej. 

Wyciągnął łopatę z wózka i oparł ją o drzewo. Następnie chwycił za kostkę i pociągnął ładunek na ziemię. Worek z gównem wylądował z jękliwym stukotem. 

"Będziesz wisiał, MacPherson" - syczał, tarzając się po kolana w błocie. "Wrzucą cię do tej dziury, w której powinieneś był zgnić. Potem cię zabiją". 

Po zdjęciu worka z głowy gówna, Broderick wyciągnął swój dirk i rozciął więzy Lockharta. Rozkoszował się błyskiem strachu u mężczyzny, gdy pochylał się nad nim, by dokończyć zadanie - być może bardziej niż powinien. Ale on już skazał się na piekło. Czymże był kolejny grzech dołożony do stosu?  

"Pobłażliwy mąż twojej siostry cię nie uratuje" - warknął wkrótce martwy mężczyzna, słaniając się na nogach. "Żadna książęca łaska ani sędziowska łapówka. Tym razem nic cię nie ocali".  

Odkładając swój dirk na pochwę, Broderick zmierzył się ze spojrzeniem wroga, oświetlonym nieziemską zielenią latarni. "Być może. Ale będziecie tu, gnijąc pod ziemią. I to się liczy." Zdjął płaszcz i rzucił go na wóz. "Przez długi czas nie wiedziałem, kim jesteś, Lockhart". Podwinął rękawy niebieskiej lnianej koszuli, która stała się czarna od ulewy. "Zastanawiałem się, jaki słabeusz musi zatrudnić się w celu odpłaty. Teraz już wiem."  

Spojrzał na mężczyznę z góry na dół. Więzienie w Inverness nie pozostawiło śladu na Kennecie Lockharcie. Kiedy Campbell i Alexander wynieśli tego łotra z tego miejsca, był czysty, dobrze odżywiony i ubrany w najlepszy wełniany płaszcz, biały lniany krawat i wyprasowane spodnie.  

Aleksander z wściekłością opisał "celę", w której go znaleźli - piękny dębowy stół i tapicerowane krzesło, płonące palenisko, materac wypchany pierzem, jedwabna pościel z pulchnymi poduszkami i porcelanowy zestaw do herbaty.  

Po bezceremonialnym wrzuceniu nieprzytomnego ładunku do wózka Campbell nie powiedział nic poza tym, że "Miałeś rację. On musi umrzeć." 

Lockhart musi umrzeć. Nie dlatego, że Broderick pragnął tego każdym oddechem swojego ciała. Nawet nie dlatego, że ten drań po tysiąckroć zasługiwał na karę. Ale dlatego, że jeśli nie uśmiercą tego szalonego drapieżnika, ucierpią wszyscy, których kochali - a zwłaszcza Annie. 

Blond włosy, które pozostały starannie przycięte przez ostatnie dwa miesiące, przylegały do szerokiego czoła. Grube wargi rozchyliły się, gdy Lockhart przechylił głowę. "Boże, jesteście cholernie ohydne". W spojrzeniu mężczyzny pojawił się gorączkowy błysk, dziwny rodzaj radości. "Napisała do mnie, wiesz. Błagała, żebym ją przyjął z powrotem". 

"Cecylia ma swoje powody". 

"Nie rozumiesz, ty groteskowy teuchterze? Byłeś nowością." Splunął w błoto obok butów Brodericka. "Ona nigdy cię nie kochała. Jak mogła? Jesteś nikim!" 

Broderick ze spokojem wsunął palce pod skórzaną przepaskę i zdjął ją. Rzucił ją na łóżko wozu razem z płaszczem. "Jeśli jestem nikim, to dlaczego Cecylia zabrała mnie do swojego łóżka?".  

"Nie wymawiaj jej imienia". 

"Zadałeś sobie sporo trudu, żeby nic nie zniszczyć, co?". 

Niespodziewanie grube wargi drania wykrzywiły się w górę. "Och, ale jeszcze nie skończyłem." 

Do tej pory Broderick podchodził do swojej wściekłości w sposób metodyczny. Przeznaczał ją na odbudowę sił, obmyślał plan zabrania Lockharta z więzienia, organizował alibi dla swoich braci, którzy nalegali, by mu pomóc, i podejmował środki ostrożności, by chronić swoją rodzinę. Ostrożnie zarządzał ciśnieniem w swoim wnętrzu, otaczając lotną masę zaporą budowaną cegła po cegle. Wygospodarował dziesięcioletni zapas drewna na opał. Sam pracował przy bydle i orał swoje pola. Woził beczki z whisky i pływał po jeziorze. Polował na ostatnich ludzi Skene'a i pilnował, by nigdy nie skrzywdzili innej kobiety.  

Przez cały czas wyobrażał sobie każdy najmniejszy szczegół śmierci Lockharta. Leżąc w ciemności, raz po raz wyobrażał sobie, jak jego ręce łamią kości i wydłubują oko. Może nawet dwa. Czuł, jak ostrze jego dirka zagłębia się w sercu czarnego drania. Myślał o Magdalenie, Annie, braciach, ojcu - o wszystkich, którzy cierpieli za to, że byli z nim związani. Nawet Ferguson. Ten brzuchaty ekscelencja nie zasłużył na śmierć. Nikt z nich nie zasłużył na to. 

Kiedy pracował i polował, rąbał i ciągnęła, nie kontrolował parzącego ciśnienia nienawiści myślami o oszronionym wrzosie lub zapachu pieczonego chleba. Zamiast tego wyobrażał sobie krew.  

Krew Lockharta.  

Ale gdy słuchał obietnicy swego wroga, wiedział, że śmierć nie będzie końcem. Mówił mu o tym dziki triumf, który teraz spowijał aroganckie rysy Lockharta.  

Zapora, którą zbudował w sobie, nie tylko pękła. Zniknęła. 

Rozgrzany do białości kwas zalał jego wnętrze. Wypełnił jego żyły i narządy, mięśnie i umysł. Napędzał go do przodu. Zemścił się, jak nakazuje prawo. 

Tak było. Krew. Tak, tam była. Z nosa jego wroga. Z zębów jego wroga. Z szyderczego uśmiechu jego wroga. 

"Zabij mnie" - syczał z ziemi jego wróg. "To bez różnicy. To się nigdy nie skończy. Twoja siostra? To dziecko w jej łonie? Nie żyje." 

Kolejne kopnięcie Brodericka wywołało jęk.  

Dźwięk ten wkrótce przerodził się w świszczący chichot. "Twoi bracia, nie żyją. Twój ojciec nie żyje."  

Przez mgłę Broderick usłyszał ryk. To był on, ale nie on. Ciemność była czerwona. Krwistoczerwona. 

"Jesteś nikim, bo ja się o to postarałem. Każdy ślad twojego istnienia zostanie wymazany, MacPherson. A ty będziesz patrzył, jak zabierają go kawałek po kawałku". Pęczniejące oczy Lockharta błyszczały na niego przez krew, błoto i złośliwość. "Może i jestem martwy, ale będziesz patrzył... przez jedno oko, które ci zostawiłem". 

Pochylił się i uderzył w szyderczą twarz swojego wroga. Pękały kości. Płynęła krew. Kształty zmieniły się. Spłaszczały się. Pęczniały w groteskowe bryły.  

Nie czuł tego. 

Jego wróg zwiotczał. Stał. 

Nie czuł tego. 

Nie czuł nic poza gorącym ciśnieniem. 

Nie widział nic poza czerwienią. 

Ale w momencie, gdy jego pięść miała się ponownie zamachnąć, usłyszał jakiś dźwięk. 

Krzyk. Miękki, wysoki i pełen cierpienia. 

Zatrzymał się. Tam. Sapanie. Szlochał jak ranne szczenię. Albo kobieta. 

Mrugając deszczem z oczu, wyprostował się i odwrócił w stronę dźwięku, który dochodził z zarośli u podnóża wzgórza. Za drzewami dostrzegł biel. O dziwo, ten widok sprawił, że czerwień zaczęła ustępować. Oddech wzrósł w jego piersi. Atramentowa czerń otoczyła go ponownie, a odgłosy deszczu i wiatru zastąpiło dziwne brzęczenie w uszach. 

Biel poruszyła się. Cofnął się. 

Więcej zaniepokojonego mlaśnięcia.  

Biel okazała się być suknią. Skóra. Twarz, mała i przestraszona.  

Ruszył w kierunku tego, co teraz rozpoznał jako dziewczynę. Jego wzrok był ograniczony poza zasięgiem latarni, ale zbliżył się na tyle, by dostrzec smukłą sylwetkę, delikatną szczękę, mokre loki pod wiotką czapką i błysk przerażonych oczu, zanim obróciła się i wbiegła na wzgórze, szybka jak łania uciekająca przed myśliwym. Instynktownie ruszył za nią - kimkolwiek była. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był świadek. Zbyt dokładnie to zaplanował.  

Nie miał jednak czasu na rozpraszanie się. Najpierw musi się uporać z Lockhartem. 

Przeklął. Obrócił się w stronę, gdzie zostawił wroga. 

Zobaczył tylko błoto.  

Wrócił szybkim krokiem. Przeszukał teren w poszukiwaniu śladów stóp mężczyzny. Czegokolwiek. Czegokolwiek cholernego.  

Ale nie było nic. Deszcz zmył każdy ślad. Nie mógł, kurwa, widzieć w ciemności. 

A nieznana, zabłąkana dziewczyna ukradła jedyną szansę, jaką miał na odkrycie planu Lockharta, zanim jego rodzina przypłaci to życiem.  




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Zapałka, by rozświetlić mrok"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści