Dziki

Rozdział 1

1.

Czy pająk uważa się za piękną? Czy kiedy wpatruje się w krople rosy, jej odbicie podoba się jej? Jej pajęczyna jest delikatniejsza niż najdelikatniejsza koronka, jej ciało jest szpulką, na której pracuje jej własna szeptana nić. To jest sieć, którą ludzie podziwiają. Jej delikatność, jej kruchą siłę. Ale pająk, biedne stworzenie, jest uważany za brzydkiego. 

Niektórych odpycha. Innych doprowadza do omdlenia. A jednak jest piękna, albo tak mi się wydaje. Taki zwinny. Taka zręczna. Tak doskonale przystosowana do życia, które wybrał dla niej los. Jak ta, tutaj, w mojej dłoni. Zobacz, jak zastanawia się nad swoim następnym krokiem, testując powierzchnię, w tę i w tamtą stronę, jej małe stopy łaskoczą moją skórę, włoski na jej ciele omiatają moją rękę, gdy się porusza. Jak coś tak dokładnie dopasowanego do swojego otoczenia, do swojego istnienia, może nie zasługiwać na nasz podziw? 

Jak forma tak elegancka, tak zgrabna, tak gładka może nie być uznana za piękną? Czy wszystko musi być ładne, aby było uwielbiane? Biedronka ma czarne nogi i ciało chrząszcza, ale dziewczęta zachwycają się jej czerwonymi skrzydłami i wesołością jej plam. Czy musimy zawsze przyozdabiać się w piękności, aby być uważani za miłych? Wydaje się, że tak. Kobieta musi wyglądać w określony sposób, aby być godną uwagi mężczyzny. 

To jest oczekiwane. Więc stoję tutaj, w pożyczonej białej sukni, z kwiatami we włosach i w talii, jaskrawa jak majdan, wyglądając tak, jak nigdy nie wyglądam, prezentując aspekt siebie, który nie istnieje. To jest kłamstwo. O ileż bardziej byłabym szczęśliwa, gdybym założyła pajęczą sieć jako mój welon. I ubrać się w moje zwyczajowe ciemne kolory, aby lepiej wtopić się w cienie, aby lepiej obserwować, a nie być obserwowaną.

"Morgana? Morgana!"

Mam jest niecierpliwa. Nie, nie niecierpliwi się, trochę się boi. Boi się, że mogę się wymknąć, schować w jednym z moich wielu sekretnych miejsc i pozostać w ukryciu, dopóki ta chwila nie minie. Ta chwila nie z mojej prośby. Nie z mojego wyboru.

"Morgana!"

Czy ona naprawdę może chcieć, żebym odeszła? By opuścić jedyny dom, jaki kiedykolwiek znałam? Zostawić ją? Z pewnością miejsce córki jest przy matce. Dlaczego wszystko musi się zmienić? Dlaczego nie pozwoli mi dokonać własnego wyboru, w tej jednej ze wszystkich spraw?

"Morgana, co ty robisz?"

Znajduje mnie. Zerka na mnie, schylając się do niskiego wejścia mojej ostrokrzewowej jamy. Krew spieszy do jej opuszczonej głowy, rumieniąc twarz. Nawet w słabym świetle, na które pozwala kłujące schronienie, widzę, że jest wzburzona. I że różowość jej policzków jest zestawiona z niepokojącą bladością.

"Morgana, twoja suknia ... sprawisz, że będzie brudna siedząc tutaj. Wyjdź." Wycofuje się, a ja nie mogę już dłużej odkładać tej chwili. Zastanawiam się nad pająkiem w mojej dłoni. Mogłabym go zabrać ze sobą, włożyć do kieszeni halki. Przynajmniej wtedy miałbym przyjaciela jako świadka tego dnia. Ale nie, ona należy do tego miejsca. Dlaczego oboje mielibyśmy zostać wykorzenieni?

Wracaj, mała prządko, do swojej sieci.

Przywracam ją na właściwe miejsce. Chciałbym móc zostać z nią w tej ciemnej, bliskiej przestrzeni, w tym ziemskim łonie. Ale moje życzenia nie mają teraz znaczenia. Mój los został przesądzony. Wyciskam się z jamy.

Na zewnątrz słońce rani moje oczy. Jaskrawe światło oświetla moją głupią sukienkę i efektowne kwiaty. Czuję się okropnie jasna. Najbardziej absurdalnie kolorowa. Co za nonsens, w którym wszyscy bierzemy udział.

"Duw, dziecko, masz na sobie tyle błota, że można by sadzić ziemniaki. Co ty sobie myślałaś? W sukni ślubnej."

Ona pyskuje i marszczy się na mnie, ale jestem nieprzekonany. Widzę strach w jej oczach. Nie może go przede mną ukryć. Przestaje bić w moje spódnice w wysiłku, aby usunąć brud i umieszcza swoje ręce na moich ramionach, trzymając moje spojrzenie tak mocno, jak ona mnie chwyta.

"Jesteś teraz kobietą" - mówi, nazywając mnie w tej sekundzie dzieckiem. "To by ci dobrze służyło, abyś zachowywała się jak jedna. Twój mąż będzie oczekiwał pewnych ... manier, co najmniej."

Teraz moja kolej na marszczenie czoła. Mąż! Równie dobrze można powiedzieć Właściciel! Pan! Pan! Odwracam się. Nie chcę na nią patrzeć, gdy moje serce jest pełne gniewu. Czuję, jak moja stłumiona wściekłość bulgocze we mnie i coś się zmienia, coś się zmienia. Dźwięki stają się odległe. Głosy nie mają znaczenia. Wewnątrz mojej czaszki panuje takie ciśnienie, taka siła walczy o uwolnienie. Moje powieki opadają. Moje ruchy stają się powolne i ołowiane. Uczucie spadania do tyłu narasta.

"Morgana!" Pilność w głosie Mam dociera do mnie. Przywołuje mnie z powrotem. "Nie rób tego, Morgana! Nie teraz."

Otwieram oczy i widzę w niej determinację. W końcu jesteśmy w tym podobne.

Odwraca mnie na pięcie i z trudem wyprowadza z ogrodu i wzdłuż alei do kaplicy. Z każdym pospiesznym krokiem prosty kamienny budynek zbliża się. Wejdę do niego jako moja własna osoba, a wyjdę z niego należąc do innej. Jak to możliwe?

"Tutaj." Przy bramie na cmentarz Mam zawiesza nasz marsz, by pomiętosić moje włosy. "Pozwól mi spojrzeć na ciebie." Patrzy, a ja wiem, że mnie widzi. I wiem, że kiedy będę z dala od niej, nie będzie nikogo, kto patrzyłby na mnie w taki sposób, jak ona. I ta myśl niesie ze sobą taki ciężar samotności, że muszę się uspokoić, żeby ją udźwignąć. Mam dotyka mojego policzka. "Wszystko będzie dobrze, Cariad", mówi.

Potrząsam głową.

"Chcę tylko tego, co jest dla ciebie najlepsze" - nalega. "To wszystko, czego kiedykolwiek chciałam." Czuję, że się waha. Sójka mija nas w swoim nierównym locie i śmieje się z naszego bólu. "To dobry człowiek, Morgano. Da ci dom, życie. Przyszłość." Widzi, że nie obchodzi mnie, co mi da; że wolałabym zostać z nią i nie mieć nic z tych rzeczy. Nie ma na to odpowiedzi.

Szybkie kłusowanie alarmuje nas o przybyciu mojego oblubieńca. Oboje odwracamy się, by obserwować białego ogiera, który opiera się o kołnierz swojej uprzęży i odważnie ciągnie wózek na wzgórze, przyspieszając moment, którego obawiałem się przez te wszystkie miesiące. Dzień jest ciepły, a kark małego konia jest śliski od potu, ale widać, że przynajmniej on cieszy się ze swojego wyjścia. 

W pułapce, która na szczęście jest wolna od kwiatów i wstążek, Cai Jenkins zaciska dłonie na lejcach i doprowadza kucyka do zatrzymania. Jest wysokim mężczyzną, szczupłym, ale silnym, jak sądzę. Jego twarz jest kanciasta, niemal surowa, ale łagodzą ją pełne usta i jasnoniebieskie oczy. Są zaskakujące i jasne - kolor niezapominajek w słońcu. Przywiązuje lejce i schodzi z wąskiego drewnianego siedzenia. Jego wełniany garnitur jest luźny na jego kościstej ramie. Mama nigdy nie obiecała mu, że umiem gotować. 

Czy będzie o tym pamiętał, później? To zły pomysł, by robić założenia, gdy chodzi o ludzi. Kiedy schodzi z pułapki, porusza się z łatwością, człowiek wyraźnie przyzwyczajony do fizycznego życia. Ale wyczuwalne pod kurtką łopatki sugerują, że nie radzi sobie dobrze. Bez wątpienia odczuwa brak kucharza, odkąd zmarła jego pierwsza żona. To było trzy lata temu. Kochał ją, właściwie to nam powiedział. Powiedział wprost.

"Była dla mnie wszystkim i wszystkim, widzisz? Nie będę udawał, że jest inaczej" - powiedział, siedząc w naszym salonie, z najlepszą porcelaną Mam w ręku, z herbatą, która stygła, podczas gdy on wypełniał pokój swoimi niepotrzebnymi słowami. Spojrzał na mnie wtedy, jakbym był ogierem, który daje się gryźć i to spadnie do niego, aby wymyślić najbardziej skuteczny sposób oswajania mnie. "Chcę być z wami oboma szczery" - powiedział. "Drover musi mieć żonę, aby zakwalifikować się do jego licencji. W moim regionie nie ma żadnej... odpowiedniej."

Dlaczego tak jest? Zastanawiałem się wtedy i zastanawiam się teraz. Dlaczego nie ma nikogo bliżej jego domu, kto mógłby zostać jego narzeczoną? Dlaczego musi podróżować, aby znaleźć kogoś odpowiedniego? Jak ja jestem odpowiednia?

"Cóż," filiżanka w ręku Mam zagrzechotała, gdy mówiła, "wiele mówi się o miłości, a niewiele rozumie, panie Jenkins. Szacunek i życzliwość mają wiele do polecenia."

Przytaknął wtedy, uśmiechnął się, z ulgą, że to zostało uzgodnione. To nie miał być żaden mecz miłosny.

Teraz zdjął kapelusz i trzyma go, zbyt mocno, w rękach, jego długie palce obracają go niespokojnie. Jego piaskowe włosy są niesforne, zaczynają się układać w loki przy kołnierzu i wymagają obcięcia. Jego wzrok nie może skupić się na niczym ani na nikim.

"Piękny poranek na to, pani Pritchard", mówi. Mam się zgadza. Teraz kieruje swoje oczy na mnie. "Wyglądasz ... bardzo dobrze, Morgana."

Czy to najlepsze, co może zrobić?

"Wejdziemy?" Mam chce to załatwić, zanim wpadnę na pomysł, by uciec. Nadal mocno trzyma mnie za rękę.

Wewnątrz, stara pani Roberts stoi obok żałośnie małych wystaw kwiatowych. Mam oohs i aahs i dziękuje jej. Reverend Thomas jest wszystkie powitania i delighteds. Mam stawia mnie tam, gdzie mam stanąć i Cai Tomos Jenkins stoi obok mnie. Nie będę na niego patrzeć. Nie mam nic do powiedzenia do niego.

Wielebny zaczyna swoje słowa, a ja udaję się w inne miejsce. Gdzieś dzikiego, wysokiego i wolnego, nie niepokojonego przez głupotę ludzi i ich plany. Jest taki kawałek wzgórza nad Cwmdu, tak stromy, że nawet owce nie chcą tam stąpać. Powierzchnia nie jest ani trawą, ani skałą, lecz przesuwającym się łupkiem, który nie pozwala utrzymać się stopom ani kopytom. 

Aby wspiąć się na szczyt, trzeba pochylić się bokiem do zbocza, pozwolić stopom zsunąć się o pół tempa na każde wejście. Walka z górą nie przyniesie nic dobrego. Musisz pracować w harmonii z nią. Bądź cierpliwy, akceptuj jej niepokojące sposoby, a ona powoli poniesie cię na szczyt. A na szczycie staniesz się na nowo. Takie widoki! Takie odległości! Takie powietrze, które nie zostało wdychane przez wilgotne płuca, ani nie zostało wyssane przez piec lub ogień. Powietrze, które wypełni twoją duszę, jak i ciało.

"A czy ty, Morgano Rhiannon Pritchard, bierzesz tego człowieka za męża...?"

Na wspomnienie mojego imienia zostaję wciągnięta z powrotem do kaplicy z prędkością przyprawiającą mnie o zawrót głowy.

"Morgana?" Mam ponownie kładzie rękę na moim ramieniu. Coś jest oczekiwane od mnie. Zwraca się do wielebnego Thomasa, błagalnie.

On raczy mnie uśmiechem tak nieprzystosowanym do bycia tam, że dziwię się, iż nie zsuwa się z jego twarzy.

"Wiem, że nie potrafisz mówić, dziecko" - mówi.

"Nie potrafi", poprawia go Mam. "Ona może, Wielebny, a przynajmniej mogła, kiedy była bardzo małym dzieckiem. Obecnie nie potrafi."

Pomija, aby powiedzieć mu dokładnie, do ilu lat "obecnie" ma zastosowanie.

Uśmiech słabnie trochę, opuszczając jego oczy i pozostając tylko wokół jego wilgotnych ust.

"Całkiem tak", mówi. Następnie, głośniej i wolniej, "Morgana, konieczne jest, abyśmy wiedzieli, że zgadzasz się być żoną pana Jenkinsa. Teraz, kiedy zapytam ponownie, czy się zgadzasz, po prostu przytaknij, tak wyraźnie, jak tylko jesteś w stanie".

Dlaczego zakłada, że milczenie jest tym samym co prostota? Czuję, że teraz wszystkie oczy są na mnie zwrócone. Wielebny mówi jeszcze kilka linijek, a potem zostawia lukę na moją odpowiedź. W mojej głowie rozlega się dźwięk przypominający wodospad w Blaencwm, gdy rzeka jest w pełnym rozkwicie. Dociera do mnie ciepło krótkiego oddechu mojej matki. To nie jest oddech zdrowej kobiety. Wiem o tym. I wiedząc to, kiwam głową.

Odwracam się i patrzę na mojego męża. Uśmiecha się do mnie w dół, słabnącym gestem przyjaźni, gdy wsuwa wąską obrączkę ze złota na mój palec.

"Doskonale!" krzyczy wielebny Thomas, pospiesznie ogłaszając nas mężczyzną i żoną i zatrzaskując swoją dobrą księgę z pyłem, aby przypieczętować mój los.

Zgrzytam zębami. Drzwi kaplicy otwierają się z hukiem, uderzając o ścianę. Wielebny krzyczy na nagłość wiatru, na to jak gwałtownie może zmienić się pogoda o tej porze roku. Gwałtowny pęd powietrza zakłóca spokój wnętrza, grzechocząc śpiewnikami w ławkach i zrywając płatki z delikatniejszych kwiatów.

Odwracam wzrok od zaskoczonej Cai Jenkins. Czuję na sobie dezaprobatę mojej matki.

* * *

Jest młodsza niż wspomina, jakoś tak. Może to przez tę białą sukienkę. W wieku osiemnastu lat jest przecież kobietą. Odległość wieku między nimi to tylko kilka lat, nawet jeśli te lata były dla niego długie i powolne. Choć nie jest to rzadkie, dwadzieścia pięć lat to młody wiek jak na wdowca. Wydaje mu się, że ona też jest mniejsza. 

Jej rama jest niemal wątła. Jej matka zapewniała go, że jest silna, ale wygląda jakby październikowy wiatr w Ffynnon Las zwalił ją z nóg. Mimo to, jest już początek lata. Będzie miała czas, by się ustatkować, zanim nadejdzie zima, by ją przetestować. By przetestować ich oboje.

Po niewygodnie krótkiej ceremonii, cała trójka jedzie w pułapce do domku Morgany. Podróż jest krótka i pokonują ją bez słowa poza wskazówkami, które daje im matka. Mały domek stoi na końcu rzędu czterech domów robotników rolnych, każdy z małym ogrodem od frontu. 

Cai czeka na zewnątrz z kucykiem, gdy dwie kobiety przynoszą rzeczy jego panny młodej. Wiązka ubrań przewiązana sznurkiem, drewniana skrzynia i patchworkowa kołdra to wszystko składa się na trousseau. Cai umieszcza je w studni pułapki i stoi taktownie z tyłu, gdy matka i córka żegnają się.

"Morgano, pamiętaj, by ubierać się ciepło i nie zapuszczaj się daleko od gospodarstwa. Minie trochę czasu, zanim zapoznasz się z ziemią wokół swojego nowego domu".

Morgana kiwa lekceważąco głową.

"Traktuj wzgórza z szacunkiem, dziecko." Naciąga chustę dziewczynki ciaśniej wokół jej wąskich ramion. "Nie ma na boskiej ziemi osoby, której nie mogłaby pokonać nagła pogoda lub ukryte bagno. Nawet ty." Potrząsa głową i zaprzestaje napomnień. Umieszczając palec pod podbródkiem córki, przechyla jej twarz w stronę swojej. "Morgana, tak będzie najlepiej".

Nadal dziewczyna nie spotyka się ze wzrokiem matki.

"Jeśli jesteś tak dobrą żoną, jak byłaś córką, to Cai Jenkins jest rzeczywiście szczęśliwym człowiekiem, cariado".

Teraz Morgana patrzy w górę, jej oczy wypełnione są gorącymi łzami. Cai szura nogami, niechętny świadek tak bolesnego rozstania. Morgana rzuca ramiona wokół matki, trzymając ją blisko i mocno, szlochając cicho na jej ramieniu. Cai patrzy, jak Mair zamyka oczy przed własnymi łzami. 

Widzi teraz wyraźnie, w bezlitosnej jasności porannego słońca i w intensywności smutku kobiety, że śmiertelny cień spowija jej uszczypliwe rysy. Zastanawia się nad miłością rodzica do dziecka, która mogłaby sprawić, że oddałaby je, gdy jej własne potrzeby są tak dotkliwe. Przypomina sobie niechęć Maira do niego, gdy po raz pierwszy zwrócił się do niej w sprawie Morgany. To było zrozumiałe, reputacja droverów jest w najlepszym wypadku mieszana. 

W większości są oni postrzegani jako dzicy, twardzi mężczyźni, których podróżowanie wyróżnia ich spośród innych. Większość z nich ma opinię samotników, a nawet nieco tajemniczych. W końcu wielu z nich, żyjących w rolniczych społecznościach, nigdy nie zapuszcza się dalej niż na horyzont, który widzą przez okno; kto wie, w jakie psoty i szokujące czyny wplątują się podczas swoich podróży? A kto zaufałby człowiekowi, który sypia na polu ze swoim bydłem lub odwiedza karczmy, noc w noc, bez wątpienia spotykając kobiety zauroczone romantyzmem swojego zawodu? 

Niełatwo było przekonać Mair, że główny drover, porthmon, jest inny. Że on był inny. To prawda, że jest niedoświadczony i to będzie jego pierwszy rok w tej roli. Ale zasłużył na nią. Jego ojciec i dziadek byli porthmonami przed nim. Zawsze było przyjęte, że pójdzie w ich ślady. Nie jest to prawo dane, nie jest to dziedzictwo, które mogliby mu przekazać jako pewnik, ponieważ byliby inni, którzy pożądali tego stanowiska. 

Ale tradycja, przyzwyczajenie, zdrowy rozsądek nawet, wymagają, aby honor ten trwał w rodzinie. W końcu, jeśli człowiekowi pozostawiono dobre gospodarstwo i jest on znany jako zdolny, godny zaufania rolnik, jest to dobra podstawa do stworzenia porthmonu. Ffynnon Las zbudował reputację gospodarstwa ze stadem, z którego można być dumnym, i przez dwa pokolenia dostarczał bydła, które zaspokajało angielski głód pieczeni wołowej. Cai asystował ojcu przy wielu stadach, pracując przy nich, żyjąc życiem wędrownego bydlarza przez kilka tygodni każdego roku, odkąd był nastolatkiem. 

Ożenił się z Catrin, a po odejściu ojca spodziewano się, że to on przejmie stery. Ale wtedy Catrin zmarła i wszystko się zmieniło. Bo żaden mężczyzna nie może być głównym droverem, jeśli nie ma żony, żywej żony i zagrody, do której może wrócić. Pozycja porthmona daje mu duże zaufanie w okolicy. Oprócz zwierząt gospodarskich, ludzie będą składać w jego ręce akty sprzedaży, przedmioty wartościowe i ważne transakcje, którymi będzie się zajmował w ich imieniu, gdy dotrze do Londynu na koniec podróży. 

Wiele osób mieszkających w tak odległych miejscach jak Tregaron nigdy nie zapuści się poza parafię, a co dopiero do innego kraju. The drove zapewnia możliwość handlu i komunikacji z innym światem. Małżeństwa są aranżowane. Nieruchomości zmieniają właściciela. Dziedziczki są sprzedawane. A wszystkie dochody są przekazywane głównemu droverowi, porthmonowi, do przechowania i dostarczenia. Takie bogactwo może być pokusą dla pozbawionego korzeni człowieka, tak mówi prawo, ale człowiek z żoną i gospodarstwem jako zakładnikiem, cóż, wróci do domu.

W końcu jego nowa narzeczona wchodzi w pułapkę. Z sukni ślubnej zmieniła się w ubranie koloru suchej górskiej ziemi. Wygląda teraz mniej delikatnie, ale nie mniej drobno. Cai rejestruje, i jest zaskoczony, minutowy dreszcz na jej bliskość, gdy osiada obok niego. Zwraca uwagę na Mair, która ma w sobie teraz atmosferę zdecydowania.

"Od tej chwili Morgana jest pod moją opieką", zapewnia ją, "nie musisz się martwić".

Mair przytakuje, podając mu zawinięty w materiał ser i trochę chleba.

"A ty?" pyta Cai. "Jak sobie poradzisz bez swojej córki?"

Przez twarz Maira przechodzi błysk gniewu. Cai wie, że pytanie jest niesprawiedliwe i że nie ma na nie satysfakcjonującej odpowiedzi, a jednak nie mógł powstrzymać się przed pytaniem. Dlaczego, zastanawia się. Dla czyjej korzyści? Dla zbawienia czyjego sumienia?

W końcu Mair mówi: "Jestem zadowolony, wiedząc, że moja córka jest ustatkowana".

"Będzie dobrze postrzegana w Ffynnon Las," mówi jej. Widzi, że to daje jej pewną pociechę. Wie, że to jest to, w co ona chce wierzyć. W ciągu miesięcy, w których mecz został zaaranżowany, uczynił to jego biznes, aby odkryć, co mógł o ładnej, cichej dziewczynie, która wpadła mu w oko na drodzę rok wcześniej. Niewiele udało mu się odkryć, poza tym, że jej ojciec wyjechał, gdy była mała, że pracowała z matką na dużej farmie mlecznej w Cwmdu i że Morgana nie odzywała się od dzieciństwa. 

Jego pytania w karczmie przyniosły niewiele informacji; kilka słów na temat jej pokrewieństwa z końmi, chęci do ciężkiej pracy z matką, jej uspokajającego kontaktu ze stadem i, oczywiście, braku słów. Ale Cai coś zauważył. Coś wymownego w odpowiedziach, które uzyskał. Bowiem każda z nich poprzedzona była pauzą. 

Nieważne kogo pytał, zawsze było lekkie, ale wyraźne wahanie zanim mówca wygłosił swoją opinię. Jakby zmagali się z doborem właściwych słów. Jakby było coś, czego nie mówili. W tych przelotnych pauzach, w tych wdechach, Cai jest przekonany, leży prawda o Morganie.

Podnosi lejce i jednym kłapnięciem języka mały konik rusza żwawym kłusem, pozornie nie skrępowany dodatkowym ciężarem, który musi ciągnąć. Morgana kręci się na swoim miejscu, machając do samotnej postaci matki, której ręka w końcu opada na bok. Potem droga zakręca i już jej nie widać.

Wkrótce podążają za biegiem Usk. Wielka rzeka jest po ich lewej stronie, gdy podróżują w górę szerokiej doliny, majestatyczne góry po obu stronach. Myszołów krąży, wspinając się po ciepłym, wznoszącym się powietrzu bezchmurnego dnia, jego krzyk jest równie ostry jak jego pazury. Cai zerka w bok. Jego nowa żona ma już suche oczy, ale jej oblicze wydaje się być strapione. Jest świadomy, że nie ma nic, co mógłby powiedzieć, co podniosłoby ciężar jej serca w tej chwili, a jednak wpada w wir mówienia.

"Zatrzymamy się w Brecon na noc. Możemy dotrzeć do Ffynnon Las do jutrzejszego popołudnia łatwo z idąc tak," mówi, wskazując gładką, twardą powierzchnię ścieżki. "To jest dobra droga. Ludzie mają drovery, aby podziękować za to, widzisz? Nie, żeby tak było. Nie, oni bardziej lubią narzekać, jeśli pada deszcz przed droverem i stado kłusuje po mokrej ziemi do zupy. Nawet to jest tylko chwilowa niedogodność. Przez resztę roku droga jest taka, jak widać. 

Z korzyścią dla wszystkich." Irytuje go jego własna potrzeba wypełnienia ciszy paplaniną. Jest to nawyk, z którego wie, że musi się uwolnić, jeśli ich wspólne życie ma być znośne. W końcu jej milczenie było jedną z rzeczy, które przyciągnęły go do niej w pierwszej kolejności. Nadal nie jest pewien dlaczego. Kiedy Catrin żyła, cieszyli się stymulującą rozmową. Była ekspertem w przekomarzaniu się z nim, a potem w rozśmieszaniu jego bluzgów. Zastanawia się, czy kiedykolwiek usłyszy śmiech Morgany. Wydaje się to mało prawdopodobne. Wsuwa rękę do kieszeni marynarki i rozważa wyjęcie małego prezentu, który ma dla niej. 

Bawełna i wstążka, w którą jest zawinięty, jest miękka w jego ciepłych palcach. Spędził wiele szczęśliwych godzin na rzeźbieniu tej małej drewnianej łyżeczki dla swojej nowej panny młodej. Tradycja nakazywała mu podarować ją po zaręczynach, ale okazja nie nadarzyła się sama. Pomyślał, aby dać jej go w dniu ślubu, ale nieśmiałość pokonuje go, a moment nie wydaje się odpowiedni.

Ich trasa prowadzi ich w górę po przepaścistej wspinaczce przez ostatnie z Gór Czarnych, przez wioskę Bwlch, położoną na ich skalistym szczycie. Zanim dotrą na wzgórze, kucyk jest już spracowany, jego tempo jest nieregularne, a głowa nisko opuszczona, gdy opiera się o obrożę. Cai wie, że zwierzę nie osłabnie, ale bezpiecznie dowiezie ich na szczyt. Na poboczu drogi znajduje się koryto zasilane wodą. Cai zatrzymuje kucyka i wyskakuje z pułapki.

"Pozwolimy mu trochę odpocząć", mówi Morganie.

Ona również schodzi w dół, odwracając się natychmiast, by móc podziwiać ostatni widok Cwmdu, daleko w dolinie poniżej. Ostatni dom. Cai prowadzi kucyka do koryta, gdzie pije głębokimi łykami, jego uszy poruszają się w rytm każdego uzupełniającego łyku musującej wody. Bierze z pułapki blaszany kubek i napełnia go, podając Morganie, zanim rozpakuje jedzenie, które dostarczyła jej matka. Oboje jedzą i piją w milczeniu. 

Obserwuje ją i zauważa, że ona ani razu nie spojrzała na niego. Jakby nie miał dla niej żadnego znaczenia. Zastanawia się, jak długo potrwa, zanim to się zmieni? Szept górskiej bryzy potargał jej czarne jak noc włosy. Nosiła je na głowie do ślubu, ale teraz zwisają luźno na plecach, a boki są spięte, jak u dziewczynki. Zza żywopłotu dobiega kwilenie jagnięcia, chwilowo oddzielonego od matki, jego protesty są głośne i pełne paniki. 

Niska odpowiedź owcy przywołuje je i znów zapada cisza. Cai nie jest przyzwyczajony do pozostawania bez słowa w towarzystwie, a jednak uważa to za dziwnie uspokajające. Najwyraźniej Morgana nie potrzebuje niemal nieustannej paplaniny, w którą tak wiele kobiet z jego otoczenia wydaje się być zmuszonych. Jeśli tylko zdoła uciszyć swój własny umysł, nauczyć się powstrzymywać od wypowiadania myśli, które pędzą przez jego głowę, być może on również znajdzie spokój w takiej ciszy. 

Odkąd stracił Catrin, od czasu uderzenia żalu po jej odejściu, znalazł w ciszy tylko samotność i brak. Zauważył tylko brak miłości i towarzystwa. Ale prawdą jest, że - i tego był aż nazbyt świadomy - był równie pozbawiony, równie samotny, równie samotny nawet w towarzystwie innych. Gdzieś głęboko w nim ukryta jest bardzo mała, krucha nadzieja, że z Morganą może być inaczej.

Późnym popołudniem docierają do Drover's Arms na zachodniej stronie miasteczka Brecon. Zmierzch zabarwia już biel skromnego budynku na różowo. Cai podaje chłopakowi monetę, by ustroił kucyka, a sam wraz z Morganą wnosi do środka jej bagaż. Karczma posiada dużą salę na dole, umeblowaną prosto, z drewnianymi ławami z wysokim oparciem przy kominku i ławami biegnącymi wzdłuż stołów. Na jednym końcu znajduje się niski bar, utworzony z kozła, a za nim beczki, flaszki i kufle. Jest wczesny wieczór, więc sala jest pusta z wyjątkiem samotnego, drzemiącego chłopa przy nie rozpalonym ogniu. Karczmarz, genialny mężczyzna o okrągłej twarzy, serdecznie wita Cai'a.

"Jenkins, m'n!" Chwyta jego rękę i energicznie ją pompuje. "'Tis early in the season to be having a visit from the likes of you".

"Ach, Dafydd, nie przyszedłem tu tego dnia jako drover". Wie, że oczekuje się od niego dalszych wyjaśnień, ale wyraz twarzy Morgany uniemożliwia mu wypowiedzenie takich słów jak ślub czy panna młoda. Wydaje mu się, że ulżyło jej, gdy poprosił jedynie o nocleg na noc i kolację, nie zwracając uwagi na oczywistą ciekawość przyjaciela.

Zostają zaprowadzeni na górę do pokoju o niskim suficie, ledwo wystarczającym, by zmieścić w nim łóżko. Kiedy zostali sami, Cai pospiesznie próbuje uspokoić Morganę.

"Spędzę trochę czasu z Dafyddem," mówi jej. "Jest zapalonym mówcą, który wymaga tylko, aby go słuchać. Nie muszę mu mówić o naszym... no właśnie, o tym. Przyślę ci kolację."

Morgana patrzy na niego, jej ciemne oczy są szerokie i lekko zacięte, a jej pytanie tak oczywiste, jakby wypowiedziała te słowa na głos.

"Bądź spokojna," mówi jej Cai. "Zostanę do późna w barze, zobacz. Nie będę ... przeszkadzał ci."

Ona przytakuje i obniża spojrzenie. On też przytakuje, chociaż ona nie patrzy na niego, ale jest zajęta podnoszeniem wieka na swojej skrzyni. Zerka przez jej ramię i jest zaskoczony widząc, że skrzynia zawiera książki.

"Och, umiesz czytać?" Koloryzuje na wyrazie, jaki jego pytanie ściąga z niej. "Oczywiście, dlaczego nie? I to zarówno po angielsku, jak i po walijsku, jak widzę. Bardzo dobrze. Tak, to bardzo dobrze." Odsuwa się, z ulgą, że może ją opuścić, już przewidując dalszą ulgę, jaką przyniesie mu kufel piwa.

* * *

Zamyka za sobą drzwi i wreszcie znów jestem sama. Jego szczere dobre intencje męczą mnie. Mama powiedziałaby, że powinnam być wdzięczna, cieszyć się, że mam tak troskliwego męża. Ale ja się nie cieszę. Staram się, by mój wewnętrzny niepokój nie ujawniał się innym poprzez moje oblicze, ale z pewnością jest dostrzegalny, przynajmniej dla niego. 

I oto stoję, uwięziona w tym pokoju, panna młoda sama w noc poślubną. Zapewnił mnie, że nie będzie mi przeszkadzał. Jestem mu za to wdzięczna. Czego on ode mnie oczekuje? Dzisiejsze towarzystwo mężczyzn jest dla niego treścią. Nie mogę przekonać siebie, że taka powściągliwość będzie trwała, gdy zainstaluje mnie w swoim własnym domu.

Przejrzę książki Dady, żeby odwrócić uwagę od mojej sytuacji. Są dwie świece i jeszcze trochę światła z gasnącego dnia. Zdziwił się, gdy odkrył zawartość mojej skrzyni. Wyciąga wniosek, że potrafię czytać, i to go dziwi. Rzeczywiście umiem, choć mniej umiem pisać. Czy on też uważa mnie za prostaka? Czy ożeniłby się z prostakiem? Chyba nie. Wydawał się zadowolony, gdy dowiedział się, że nie jestem całkowicie pozbawiona wykształcenia. Pozwolono mi uczęszczać do szkoły przez jakiś czas i za to, podobnie jak za wszystko inne, muszę podziękować Mamie. To ona nalegała, by dać mi miejsce w naszej lokalnej szkole podstawowej.

"Ależ pani Pritchard," próbował ją przekonać zmęczony nauczyciel, pan Rees-Jones, "z pewnością nie można oczekiwać, że dziewczyna będzie się uczyć, zważywszy na jej... przypadłość."

"Morgana nie jest dotknięta, sir. Tylko milczy."

"Mój punkt dokładnie. Jeśli nie potrafi ułożyć dźwięków liter, jak może się ich nauczyć? Jeśli nie słyszę jak czyta, jak mogę ją poprawić? Jeśli nie może odpowiedzieć na pytania, jak może się uczyć?".

"Ona może słuchać, panie Rees-Jones. Czy nie tak uczyli się uczniowie naszego Pana?".

Nie odpowiedział na to, poza zaciśnięciem cienkich, suchych warg. Dano mi miejsce, w takim zakresie, w jakim pozwolono mi uczestniczyć. To był zakres gotowości pana Rees-Jonesa do przyjęcia mnie. Moje miejsce było z tyłu sali szkolnej. Nie wyposażono mnie ani w kredę, ani w tabliczkę i nigdy nie nauczono mnie sztuki pisania. Pozwolono mi jednak słuchać i pozwolić oczom śledzić słowa na stronie każdej książki, która nie była jeszcze zajęta. 

Słuchałem i patrzyłem, i powoli wzory na papierze zaczęły ujawniać mi swoją tajemnicę. Jakże pragnąłem poznać ich tajemnice. Och, jaka to byłaby radość. Móc wejść do umysłów innych, słyszeć ich myśli tak wyraźnie, jakby szeptali mi do ucha. Nie umysły ukształtowane przez całe życie pracy na polu, ani przytępione przez hałas krosna, ale umysły wyższe. Umysły obdarzone ideami i wyobrażeniami wykraczającymi poza mój mały świat. 

Pan Rees-Jones nie dbał o to, jakie postępy robiłem, a jakich nie. Prawdą jest, że nie miał zadowalającego sposobu, by to zmierzyć. Ale mama to widziała. Patrzyła, jak podwijam nogi pod siebie na dywanie przed ogniem i czytam przy świetle płomieni. Była świadkiem mojej cichej koncentracji, kiedy śledziłam to, co było napisane, i z pietyzmem przewracałam każdą stronę, nawet jeśli musiałam się zmagać z rozszyfrowaniem tego, co tam było.

"Morgana", powiedziała kiedyś, "oświadczam, że jedyny czas, kiedy kiedykolwiek widzę cię nieruchomą, to ten, kiedy masz w ręku książkę". I uśmiechnęła się, zadowolona z mojego skromnego osiągnięcia. Zadowolona z tak zwykłego talentu. Podejrzewam, że cieszyła się, że udowodniono jej, że miała rację.

Niestety, moja szkoła nie trwała wystarczająco długo, bym mógł dokończyć naukę. Okazało się, że tolerancja dyrektora szkoły wobec mnie była krucha. Pewnego ciemnego zimowego dnia, kiedy śnieg leżał grubo na ziemi, krótko po moich dziesiątych urodzinach, do klasy dołączył nowy chłopiec. Jego rodzina niedawno przybyła na te tereny, a jego ojciec był cenionym hodowcą bydła, zatrudnionym przez Spencera Blaencwm do pilnowania jego stada Pembrokeshire. Ifor był jego jedynym dzieckiem i najwyraźniej był rozpieszczany na wszelkie możliwe sposoby każdego dnia swojego życia. 

Jego ciało było pulchne z powodu tych pobłażliwości. Pod jaskrawymi rudymi włosami jego twarz była okrągła i czerwona, a jego wyraz stale oczekiwał, jakby czekał na to, w jaki sposób ludzie mogą go dalej zadowolić. Jako nowy w naszej szkole spotkał się z nieznaną mu wrogością. Inne dzieci nie lubiły jego przekarmionego wyglądu, jego samozadowolenia, jego oczywistego przekonania, że świat istnieje przede wszystkim dla jego dobra. 

Mimo że rodzice obdarowywali go prezentami i przyjemnościami, nie udało im się wyposażyć go w umiejętność nawiązywania przyjaźni. Dryfując po wzburzonych wodach szkolnej ławki, zdumiony brakiem zainteresowania, Ifor uciekł się do wybrania celu do znęcania się; dziecka, które jego zdaniem najlepiej posłuży do pokazania się w dobrym świetle. Dla jego celów wymagało to kogoś bardziej zewnętrznego niż on sam. Kogoś, kto odstawałby od innych. To było jego nieszczęście, tak samo jak moje własne, że jego wzrok padł na mnie.

Przez jakiś czas znosiłem jego kpiny i szyderstwa bez odpowiedzi. Nie był to, powiedzmy, pierwszy raz, kiedy spotkałem się z takim traktowaniem. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją, a ten strach potrafi zrobić z nich brutali. Ifor jednak nie miał na tyle rozumu, by się bać. Lepiej dla niego, gdyby tak było. Każdego dnia wypytywał, szturchał i żartował na mój koszt. Każdego dnia zdobywał o cal więcej ziemi w swojej walce o pozycję w klasie. I każdego dnia moja cierpliwość stawała się coraz cieńsza.

Tego zimowego poranka, gdy słabe słońce świeciło słabo na bezbarwnym niebie, pan Rees-Jones wysłał nas na zewnątrz, byśmy zaczerpnęli powietrza i poćwiczyli, by stłumić nasz niepokój. Ifor wykorzystał ten moment. Siedział na niskiej ławce pod oknem szkolnej sali, gruby tłumik sprawiał, że wyglądał na jeszcze grubszego niż zwykle, a jego pulchny tył rozpościerał się szeroko na oprószonym śniegiem siedzeniu. Zawołał do mnie, szyderstwo już ułożone na jego twarzy.

"Nie rób za dużo hałasu, Morgana. Pan Rees-Jones nie lubi hałasu, nie lubi gadania. Och, zapomniałem - nie umiesz mówić, prawda? Za głupi, żeby mówić".

Jedno lub dwoje z pozostałych dzieci zaczęło się uśmiechać, przerywając w swoich grach, by obserwować zabawę. Zabawę, która odbywała się moim kosztem.

"Sshh, teraz, Morgana!" Ifor stał się odważniejszy. "Przeszkadzasz wszystkim swoim głupim gadaniem. Co takiego mówisz? To nie możesz być ty, bo jesteś zbyt tępa, by mówić? Głupi i głupi! Ściemniony i głupi!" skandował, jego policzki zarumieniły się. "Morgana Dim-and-Dumb, tak powinniśmy cię nazywać. Głupia panna Morgana Dim-and-Dumb!"

Dalej i dalej, skandowanie przybierało na sile, gdy inni dołączali, rozkoszując się okrutną pieśnią, tak że powietrze wkrótce wypełniło się dźwiękiem ich szyderstw. Oczy Ifora stały się jaśniejsze, a jego klatka piersiowa napełniła się radością z własnego sprytu. To by się nie udało. Naprawdę, nie.

Chciałam być gdzie indziej. Mogłem zdecydować się na opuszczenie powiek, na oddalenie głosów, na wysłanie umysłu gdzieś w ciche i wolne miejsce. Ale nie zrobiłem tego. Nie przy tej okazji. Tym razem mój gniew rósł wewnątrz mnie, budował się w coś twardego, zaciętego i gorącego, aż musiał wyjść na zewnątrz, bo inaczej zostałbym przez niego spalony, pochłonięty całkowicie. Odetchnąłem, czując jak oddech podsyca płomienie mojej furii. 

Stanęłam przed moim oprawcą, z szeroko otwartymi oczami, zatrzymując jego własne spojrzenie, spojrzenie, które słabło, gdy dostrzegało drzemiący we mnie gniew. Ani razu nie odwróciłem od niego wzroku, ani wtedy, gdy ciężki śnieg na dachu, nad którym siedział, zaczął drżeć, ani wtedy, gdy inne dzieci to zauważyły i zamilkły, ani nawet wtedy, gdy z krótkim hukiem i szumem śnieg zsunął się z dachówek, spadł na ziemię i wylądował prosto na Iforze, przykrywając go całkowicie. 

Teraz ciszę przerwał radosny śmiech, a dzieci wskazywały i szydziły na nieszczęsnego chłopca - śnieżnego chłopca, bo takim teraz był. Szamotał się i z biadoleniem wynurzył się, śnieg przylgnął do jego ubrania i zalał rzęsy. Śmiech narastał. Wyglądał cudownie absurdalnie, stojąc i zawodząc jak niemowlę, a stół odwrócił się tak, że to on był obiektem drwin. Teraz mógł się przekonać, jakie to uczucie.

Oczywiście hałas sprowadził pana Rees-Jonesa do biegu. Rzucił szeroko drzwi, zatrzymując się gwałtownie na progu, przygarniając oblepionego śniegiem chłopca. Spojrzał najpierw na pozostałych chłopców i dziewczynki, którzy walczyli, by stłumić swoje rozbawienie, a potem na mnie. Zwęził oczy w sposób, który mnie nie interesował. Najwyraźniej nie podobał mu się też sposób, w jaki go postrzegałem. Niechętnie przyjął mnie do swojej cennej szkoły. Z upływem miesięcy stawał się coraz bardziej nietolerancyjny na moją obecność, a mój konflikt z Iforem nie przyczynił się do poprawy sytuacji.

Sprawy nabrały tempa kilka tygodni po incydencie z małą lawiną. Pracowaliśmy nad jakimiś żmudnymi równaniami matematycznymi, a wczesnowiosenne promienie słoneczne padające na wysokie okna potęgowały nasze cierpienia, sprawiając, że w pokoju było nieznośnie gorąco i duszno. Jedna ze starszych dziewcząt błagała o otwarcie okna, a pan Rees-Jones dał mi zadanie użycia długiego, haczykowatego kija, by sięgnąć i zwolnić haczyk. 

Jednak gdy przechodziłem przez pokój, Ifor wystawił nogę. Potknąłem się i upadłem na podłogę u stóp dyrektora szkoły. Ponownie zniosłem szyderczy śmiech. Podniosłem kij i stojąc na czubkach palców, użyłem go do odkręcenia zamka. Miałem osadzić okno w metalowym pasie podtrzymującym, co pozostawiłoby tylko kilka centymetrów powietrza. Wydawało mi się jednak, że to ledwie wystarczyłoby do utrzymania jednego z miękkich szarych gołębi na podwórku za oknem, a co dopiero mówić o pokoju pełnym uczniów. Albo pokój pełen gołębi, pomyślałem. 

Obraz, jaki wyczarowałem w swoim umyśle, przedstawiający stado klapiących ptaków, które wyładowują swoje odchody wokół klasy, a zwłaszcza na Iforze, był po prostu zbyt wspaniały, by się mu oprzeć. Oczywiście, pan Rees-Jones obwiniał mnie za to, że pozwoliłem, by okno było szeroko otwarte. Uważał mnie za odpowiedzialnego za wpuszczenie gołębi do pokoju. I nie mógł nie zauważyć, że tylko ja byłem wolny od białych i szarych plam, które spanikowane ptaki naniosły na wszystkich innych w pokoju, łącznie z nim samym. 

Nigdy nie potrafił powiedzieć, w jaki sposób ich niezwykłe zachowanie było moją winą, ale nie przeszkadzało mu to w chęci pozbycia się mnie. Kiedy Mam odebrała mnie tego dnia ze szkoły, powiedziano jej wprost, że nie jestem już mile widziana.




Rozdział 2

2.

Gdy zbliżają się do końca podróży i w zasięgu wzroku pojawiają się drzewa na granicy jego ziemi, Cai czuje nerwowe poruszenie w żołądku. Co Morgana zrobi z Ffynnon Las? Jest pewien, że nie będzie rozczarowana wielkością domu, skalą gospodarstwa czy jakością stada, ale czy uzna to miejsce za swój dom? Nie może wiedzieć, jak wiele informacji o jego statusie przekazała jej matka. Nie może nawet wiedzieć, czy takie rzeczy mają dla dziewczyny znaczenie. Wie jednak, że jest ona daleko od jedynego domu, jaki znała, z dala od matki i rzucona w nowe życie z obcym człowiekiem. Nie chce pozostać dla niej obcym. W istocie, niezależnie od tego, co powiedział Mairowi o potrzebie posiadania żony do licencji drovera - co jest jednak faktem - wie, że chce, ma nadzieję, oczekuje? Nie, to byłoby zbyt mocne słowo, ale pragnie związku z Morganą, który będzie wykraczał poza kontrakt. Poza układ.

Przypomina sobie, kiedy po raz pierwszy ją zauważył, te wszystkie długie, samotne miesiące temu. Powóz zatrzymał się na noc w Crickhowell i miał szczęście przybyć w dzień targowy. Załatwiwszy stado i nie mając żadnych innych obowiązków poza tym, że jest raczej droverem niż porthmonem, zawędrował do małego miasteczka, by zająć się oglądaniem straganów. Było już późne popołudnie i ludzie w większości ruszyli do domów. Niektórzy z handlarzy pakowali się na cały dzień. Znalazł jednak mały, zadaszony plac targowy, na którym pozostało kilku kramarzy, których towary piętrzyły się na solidnych stołach lub ręcznych wózkach, wciąż licząc na kolejnych klientów. W jednym z rogów stała niska ławka pokryta ginghamem, na której leżało pół tuzina kawałków miękkiego sera, czyli wszystko, co się nie sprzedało.

Morgana stała za ławką. Miała na sobie prostą bawełnianą sukienkę i biały fartuch, co sprawiało, że wyglądała czysto i zdrowo, ale było w niej coś nieświeżego. Włosy miała niepewnie upięte na głowie, a ciemne loki wymykały się tu i ówdzie, sprawiając wrażenie, że w każdej chwili mogą się rozsypać i spłynąć kaskadą na jej smukłe ramiona. Pamiętał, że miał raczej nadzieję, że tak się stanie. Mimo że stała nieruchomo, od razu uderzył go jej niepokój. Jakby ledwo mogła się opanować, tak bardzo pragnęła uwolnić się od swojego stanowiska, znaleźć się gdzie indziej, gdzieś, jak mu się wydawało, swobodniej i bardziej otwarcie. Jej oczy nie chciały się na nikim zatrzymać, a kiedy zegar wybił piątą, ruszyła gwałtownie, chwytając ten dźwięk jako sygnał, by wreszcie się spakować i uwolnić od obowiązku pilnowania straganu.

W pośpiechu, gdy zawijała sery, jeden wyślizgnął się jej z rąk. Potoczył się po wybrukowanej podłodze targowiska, zbierając kurz i brud, gdy wił się między stopami i nogami stołu. Morgana rzuciła się za nim, a śmiechy i okrzyki targowiczów dodawały jej otuchy. Była zmuszona paść na kolana i wskoczyć pod stragan z owocami, aby odzyskać uciekający ser. Dwóch mężczyzn, którzy wyraźnie gorzej znosili całodzienne picie, wygłaszało głośne uwagi na jej temat. Nieodpowiednie komentarze, które były zarówno obraźliwe, jak i okrutne, wydawało się Caiowi. Przedarł się przez mały tłum, spiesząc na pomoc Morganie, ale zanim zdążył do niej dotrzeć, ona sama wzięła odwet. Chwyciwszy kostkę bardziej niestabilnego pijaka, wykręciła jego stopę w bok, przewracając go na jego kolegę i posyłając ich obu z impetem przez pobliski stragan z rybami i dziczyzną. Ryk śmiechu rozległ się wśród gapiów, gdy para miotała się wśród głów pstrągów i dojrzałych bażantów. Morgana poderwała się na równe nogi, chwytając za zabłąkany ser. Wredny z dwóch pijaczków osunął się na kolana, plując na nią kolejnymi wyzwiskami. Cai wstrzymał oddech, czekając na reakcję młodej kobiety. Zwęziła oczy, uniosła ser wysoko, a następnie z dużą siłą sprowadziła go na głowę swojego celu. Ten przewrócił się do tyłu, oszołomiony, kruchy ser spadł mu koło uszu w grudkach, a tłum rozkoszował się zabawnością tej chwili. Cai też się śmiał, dopóki nie zorientował się, że znajduje się pod spojrzeniem Morgany. Odwrócił się do niej, patrząc głęboko w jej ciemne, jasne oczy i w tym momencie, w tym spojrzeniu, mógłby przysiąc, że poczuł, jak coś między nimi przechodzi. Co? Błysk przyciągania? Ulotny płomień pożądania? Nie potrafił tego nazwać, ale cokolwiek to było, dotarło do niego, poruszyło go. I był pewien, że Morgana też to poczuła.

Spojrzał na nią. Tego ranka wybrała miejsce naprzeciwko, a nie obok niego, aby lepiej zrównoważyć pułapkę, jak podejrzewa. Podoba mu się to, że może łatwiej na nią patrzeć, ale tęskni za bliskością, jaką daje jej obecność obok niego. Zaskakująco trudno było mu poprzedniego wieczoru tak długo rozmawiać z Dafyddem, wiedząc, że Morgana jest na górze. Uznał jednak, że rozsądnie będzie zostawić ją samą. Nie chciał wymuszać na niej swoich względów. Nie chciał, by ich spotkanie było aktem obowiązku lub prawa. Miał być cierpliwy. Kiedy w końcu zakradł się do małej sypialni, widok jej śpiącej wzbudził w nim nie pasję, ale współczucie. Wyglądała tak bezbronnie. Pozwolił sobie popatrzeć na nią jeszcze przez chwilę, zanim usadowił się na wyściełanym fotelu pod wełnianym kocem. Nie było przecież pośpiechu. Mieli przed sobą całe życie.

"Tam!" Nie jest w stanie ukryć własnej radości z ponownego ujrzenia farmy. "To jest Ffynnon Las." Wskazuje w trakcie mówienia, na zbiór kamiennych budynków znajdujących się jeszcze w pewnej odległości. Obserwuje reakcję Morgany. Zaczyna już być w stanie odczytać drobne zmiany w jej wyrazie twarzy. Nie wzdycha, ani nie gapi się, ale jej brwi unoszą się nieznacznie, jej oczy skupiają się, a usta rozchylają się w najmniejszym stopniu. Kucyk, wyczuwając dom, przyspiesza kroku i wkrótce skręcają na podjazd do gospodarstwa. Teraz Morgana staje się dość ożywiona. Obraca się na swoim miejscu, skręcając w tę i w tamtą stronę, by lepiej przyjrzeć się pochyłym łąkom, dębowym zagajnikom, zasilanemu strumieniem stawowi z pierzastą wierzbą, wzniesieniu za domem, osłoniętemu podwórzu stodoły, a wreszcie samemu domowi.

Ffynnon Las stoi tak samo jak od ponad wieku, szerokimi plecami do góry, do której przylega, szeroki front, dwa piętra, z wysokimi oknami ustawionymi na południowy wschód, aby przywitać poranne słońce i schronić się przed północnymi wiatrami zimy. Nie jest to dom ładny, ale przystojny. Jego proporcje nie są okazałe, ale są hojne i nie zostały zaprojektowane wyłącznie dla funkcji. Niebiesko-szary kamień, z którego zbudowany jest budynek, jest złagodzony przez wiciokrzew pnący, który pnie się bez opamiętania nad drzwiami wejściowymi, obramowując okna parteru wąskimi liśćmi i kwiatami w kolorze jasnożółtym. Nawet ciemny dach z łupków mieni się wesoło pod letnim słońcem. Do wejścia wchodzi się przez małą żelazną bramę i wzdłuż ścieżki z kamienia, po której obu stronach znajdują się małe połacie nieuporządkowanego trawnika oraz grządki róż i krzewów, najwyraźniej szczęśliwych w swoim stanie bliskim zaniedbania.

Cai zatrzymuje wiercącego się kucyka przed frontową bramą.

"No i?" nie może się oprzeć, by nie zapytać. "Co myślisz o tym miejscu?"

Widzi po jej wyrazie twarzy, że jest zaskoczona. Co ona sobie wyobrażała, zastanawia się. Może jakiś skromny domek? Nic więcej niż zagrodę, którą będzie dzielić ze zwierzętami? Odkrywa, że jest cicho zadowolony z jej zaskoczenia.

Morgana odwraca się do niego, a on ma ochotę uśmiechnąć się szeroko, gdy moment ten przerywa głośne szczekanie z wnętrza domu. Drzwi wejściowe otwierają się szeroko i dwa corgisy Cai'a wychodzą na zewnątrz, a ich głosy są o wiele większe niż samych małych psów. Biegną dookoła pułapki, okrążając ją w zawodzącej plamie rudego i białego futra, ich krótkie nogi i krzaczaste ogony poruszają się bez przerwy. Teraz Morgana wygląda na naprawdę zdumioną.

Cai śmieje się. "To wystarczy, Bracken! Meg, przestań hałasować! Nie do takich psów jesteś przyzwyczajona, jak sądzę?"

Potrząsa głową, zeskakując z wózka, aby pozwolić podekscytowanym stworzeniom przywitać się z nią należycie.

"Nie znajdziesz tutaj tak wielu collie," wyjaśnia. "Corgis to heelery, lepsze z bydłem, widzisz?".

Cai z przyjemnością obserwuje jej oczywisty zachwyt nad swoimi psami i mija jakaś minuta, zanim uświadamia sobie, że on również jest obserwowany. Odwraca się, by zobaczyć panią Jones stojącą w drzwiach.

"Cai Jenkins", potrząsa głową, "jak długo zamierzasz pozwolić swojej pannie młodej męczyć się z tymi nieszczęsnymi stworzeniami, zanim wprowadzisz ją do jej nowego domu? Duw, bach, co mamy z tobą zrobić?".

Heulwen Eluned Pryce-Jones, która zawsze upierała się, by dla wszystkich i każdego być zwykłą panią Jones, jest kobietą równie okrągłą, co wysoką, i tak dobroduszną, jak to tylko możliwe dla człowieka. Jej szerokość świadczy o jej zamiłowaniu do dobrego jedzenia, podobnie jak linie na twarzy i dołeczki w policzkach mówią o jej stałej wesołości. Jak zawsze jest owinięta w nieskazitelny fartuch, jej czapka z mopem jest schludna i wykrochmalona, a gotowy uśmiech rozświetla oczy, które nie wierzą w trzykrotną zimę, jaką widziały. Nie po raz pierwszy Cai zastanawia się, czy przetrwałby mroczne dni po śmierci Catrin, gdyby nie determinacja pani Jones, by tego dopilnować.

Bez zastanowienia wyciąga rękę do Morgany. "Chodź i poznaj panią Jones", mówi jej.

Ona przestaje głaskać psy i wstaje. Waha się tylko przez chwilę, zanim bierze go za rękę i pozwala się poprowadzić ścieżką do domu. Cai jest zaskoczony poczuciem jej nieważkiej ręki w swojej i odkrywa, że kiedy nadchodzi moment, by to zrobić, niechętnie ją puszcza.

"Pani Jones, przedstawiam pani moją żonę, Morganę Jenkins. Morgana, to moja ciotka i gospodyni, pani Jones."

"Ooh, ależ ty jesteś ładna! Proszę mi wybaczyć moje maniery", pani Jones z pewnym trudem wykonuje ukłon, jej krzepkie nogi są niemiłosiernie sztywne. Morgana pospiesznie pomaga jej wstać, kręcąc głową, wyraźnie zakłopotana, że okazano jej taki szacunek. Obie kobiety przyglądają się sobie uważnie. W końcu pani Jones klaszcze w dłonie z radości. "No, Duw, Duw", mówi cicho, "'tis about time happiness came to Ffynnon Las". Spogląda na Cai'a, który patrzy na swoje stopy.

"Przyniosę bagaże", mówi.

"Mniejsza o bagaże!" Pani Jones jest zgorszona. "Czy nie ma czegoś innego, co powinieneś robić?" Kiedy patrzy na nią pustym wzrokiem, kontynuuje: "No to proszę przenieść swoją nową pannę młodą przez próg, panie Jenkins!".

Cai otwiera usta, by zaprotestować. Patrzy na Morganę i zauważa, że zrobiła najmniejszy krok do tyłu. Czy ona naprawdę chciałaby, żeby to zrobił? Żeby wziął ją w ramiona i wniósł do domu? Jak właściwą pannę młodą. Jego wahanie rozciąga chwilę w niezręczność, tak że teraz nie mógłby wykonać tak krzykliwego gestu, choć bardzo by chciał. Zamiast tego mruczy coś o tym, że podróż była długa i męcząca, i wraca do rozładowywania pułapki.

* * *

Przez sekundę myślę, że to zrobi; zrobi krok do przodu, zmiecie mnie z nóg i przeniesie przez próg, jak nakazuje tradycja. Ale nie robi tego. Co mam zrobić z jego niechęcią do objęcia mnie? Czy to możliwe, że nie widzi we mnie żony w każdym znaczeniu tego słowa? Czy jestem tylko koniecznością? Wymogiem jego statusu głównego drovera? Czy to ma być mój cel w życiu i nic więcej? Mogę nie chcieć, aby jego względy były na mnie wymuszane, ale to nie znaczy, że chcę istnieć w jakimś stanie zawieszenia, ani jako służąca, ani jako kochanka. Jakie mogą być jego intencje wobec mnie?

Przyznaję, że jestem zaskoczona Ffynnon Las. To nie jest skromne gospodarstwo, o którym myślałam, ale dom o pewnym znaczeniu. I gospodyni! Wygląda na to, że brak mięsa na kościach nie jest wynikiem braku kucharza. A sama pani Jones wyraźnie rozkoszuje się swoim jedzeniem. Dlaczego mimo opieki tej dobrej kobiety pozostaje tak lekki, tak nieporęczny? Widząc, że nie mam być wniesiona do mojego nowego domu i że mój mąż jest zajęty bagażami, to ona bierze na siebie obowiązek wpuszczenia mnie do środka.

"Wejdź, i witaj. Pan wie, że to my, kobiety, musimy działać, podczas gdy mężczyźni się wahają."

Prowadzi mnie do szerokiego holu, z którego wznoszą się szerokie schody z polerowanego drewna. Ze wszystkich stron znajdują się drzwi, tak że nie wiem, jak kiedykolwiek znajdę drogę. Jaki użytek może mieć jeden człowiek z tylu pokoi? Zostaję wprowadzony do tego, co pani Jones upiera się, że jest salonem. Wysokie okiennice są otwarte, więc światło słoneczne zalewa pokój. Jest tam duży kominek, starannie ułożony, wystawna kanapa i tykający zegar dziadka, ale najbardziej uderzającym meblem jest ogromna dębowa komoda, na której stoi więcej porcelany niż kiedykolwiek widziałem w życiu. Wzory i kolory na każdym talerzu i filiżance są dość wykwintne, tak że podchodzę bliżej, zagubiona w wirach i skrętach róż briar, bluszczu, powłóczystych kwiatów i zwijających się winorośli.

Cai staje za mną.

"Podoba ci się więc porcelana Catrin? Była z niej taka dumna. 'To było jej matki, widzisz?" Zatrzymuje się, by rozejrzeć się po pokoju, jakby widział go właściwie po raz pierwszy. "Nie przychodzę tu zbyt często. Nie jestem skłonny do rozrywek."

Niezręczność łączy nas w pokoju i on spieszy się do wyjścia, pani Jones na pięcie, oboje z determinacją opowiadają mi o różnych wygodach, jakie dom ma do zaoferowania. Jestem prowadzony od pokoju do pokoju, aż do zawrotu głowy od patrzenia na siebie i zaczynam czuć się stłamszony przez stęchłe powietrze, tęskniąc za wyjściem na zewnątrz. I jest coś jeszcze, coś co przykuwa moją uwagę. Wyczuwam to, gdy staję w drzwiach głównej sypialni. W powietrzu jest chłód i dziwna ciężkość, która wydaje się nie mieć oczywistej przyczyny. Mam jednak niewiele czasu na dalsze rozważanie tej ciekawości, ponieważ moi przewodnicy prowadzą mnie dalej. W końcu docieramy do kuchni. Jest jasne, cokolwiek mogło być w przeszłości, że to jest teraz, gdzie życie jest w Ffynnon Las. Ogień w dobrze wyposażonym zakresie jest zapalony i wyrzuca powitalne ciepło. Jest tu długi, wyszorowany stół, zestaw krzeseł, osada z wysokim oparciem, haki na mięso i garnki oraz mniejsza komoda, na której stoją tylko zwykłe naczynia i trochę cyny. W oknie stoi wyściełany fotel, wytarty i obrośnięty psimi włosami. Rzeczywiście, w chwili, gdy weszli do środka, oba corgisy zajęły swoje pozycje, z nosami przyciśniętymi do szyby, z oczami bystro skanującymi podejście w poszukiwaniu intruzów.

"No, teraz", mówi Cai, "muszę sprawdzić stan zapasów. Zostawię cię..." waha się, równie niepewny jak ja, co dokładnie mam zrobić. "... Pani Jones mogłaby pokazać ci, gdzie są rzeczy...", mówi, wiedząc dobrze, że właśnie zobaczyłem, gdzie jest wszystko. Ona próbuje go uratować.

"Może pani Jenkins chciałaby trochę odpocząć?" proponuje. "Po jej podróży."

Patrzy na mnie i wiem, że wie, że nie jestem zmęczona. Nie robiłem nic od dwóch dni, dlaczego miałbym odpoczywać? Dyskomfort w jego oczach i sposób, w jaki się wierci, zdradzają go. Ale mimo to mówi: "Oczywiście. Będziesz chciał odłożyć swoje rzeczy. Odpocznij ... Pani Jones może pomóc ci przygotować coś na nasz posiłek." Poddaje się teraz, odwracając się w stronę drzwi. Otwarte drzwi. Zaciskam pięści. Drzwi się zatrzaskują.

"Och!" krzyczy pani Jones. "Co za przeciąg przechodzi przez ten dom".

Cai patrzy na mnie. Widzi w mojej twarzy coś, co każe mu myśleć, zastanawiać się. Zatrzymuję jego spojrzenie. W mojej głowie pojawiają się błagania mojej matki. Nie bądź samowolna, Morgano. Musisz zrobić to, czego życzy sobie twój mąż. Czy muszę? Czy muszę zostać w tym bezsensownie wielkim domu, udając, że zależy mi na gotowaniu, podczas gdy on chodzi po wzgórzach? Przechylam lekko głowę na bok, pytając. Zrozumienie podnosi jego rysy.

"A może wolałabyś mi towarzyszyć?".

Daję najmniejszy z ukłonów, a drzwi powoli się otwierają. Cai i pani Jones stoją łapiąc muchy, kiedy ja przechodzę obok nich, corgis biegnąc u moich stóp.

Wychodzimy z domu i przechodzimy przez małą łąkę obok domu. Słońce jest tak jasne, że sprawia, że horyzont się mieni. Podążam za Cai'em i skalujemy stromy stok, pochylając się na nim. Dzień jest ciepły, ale nie nieprzyjemny, a delikatna bryza chłodzi moją skórę, gdy wchodzimy na górę. Psy biegną przed siebie, z nosami spuszczonymi w dół, z dużymi uszami, z ogonami powiewającymi za nimi. Na początku Cai wypełnia nasze kroki gaworzeniem, ale im bardziej oddalamy się od domu i im bliżej szczytu, tym bardziej cichnie. Nie sądzę, że to dlatego, że potrzebuje oddechu do chodzenia, bo ma łatwy chód wyćwiczony przy wspinaniu się po górach i chude mięśnie, które teraz widzę pracujące pod cienką bawełną jego koszuli. To nie jest dla niego prawdziwy wysiłek. Myślę raczej, że jest pod wpływem otoczenia, jednocześnie uspokojony i pobudzony świeżością powietrza i bezkresem naszych horyzontów. Tak jak ja.

Przechodzimy przez kolejną bramę, teraz w pewnej odległości od domu, a jakość trawy pod naszymi stopami zmienia się. Nie ma już bujnych, zielonych źdźbeł z dolnego pastwiska. Nie ma tu kwitnących koniczyn, ale twardy, żylasty wzrost, splątany z korzeniami, trzymający się mocno cienkiej warstwy ziemi, która pokrywa skaliste zbocze. Sama gleba jest torfowa, z wiosną, która w czasie jesiennych deszczów zamieni się miejscami w bagno. Wyczuwam gorycz torfu, prawie czuję jego smak. Gdy w końcu wspinamy się na wzgórze, skowronki ćwierkają i przelatują obok nas, ostrzegając się wzajemnie o naszej obecności. Jakiś czas temu na północy słyszę żałosny krzyk czajki, jej chropowate dźwięki w górze wydają się nieustannie kwestionować życie i własne niepewne miejsce w nim. Przechodzimy przez skały o ostrych krawędziach i Cai podaje mi rękę. Czy uważa mnie za tak słabą, tak kruchą, że potrzebuję pomocy, by przejść po małej kupce kamieni? Przypominam sobie, że on mnie nie zna. To nie jest całkowicie nierozsądne, że wyobraża sobie mnie jako taką... kobietę. Pozwalam mu wziąć mnie za rękę. Tylko na chwilę. Mam byłaby zadowolona.

Cai zatrzymuje się i podnosi rękę.

"Teraz możesz wyznaczyć naszą granicę stąd. Te szkockie sosny na zachodzie, widzisz? Dalej na północ, aż do początku Cwm Canon - widać, że kolor ziemi zmienia się tam, gdzie zaczyna się bagno. Na południu, no cóż, łąki pod domem, który widziałeś, gdy szliśmy z Lampeter..."

Zamilkł, gdyż z pewnością musi zdawać sobie sprawę, że nie słucham. Nie potrzebuję słów, aby skierować mnie do zobaczenia tego, co mnie otacza. Jakie widoki! Co za krajobraz! Inny niż w domu, niż w skalistych skarpach i dramatycznych pasmach Gór Czarnych. Tutaj są falujące wyżyny, z pastwiskami na samych szczytach. Jesteśmy daleko ponad linią drzew, ale widzę zalesione doliny, a tu i ówdzie wytrwały krzew jarzębiny lub poskręcana tarnina przebijają wrzosowisko. Ziemia rozpościera się w oddali, bladozielona z trzepoczącymi zakrętami w kolorze płowego złota, plamami fioletowego wrzosu, kępami goryczki, która wciąż kwitnie na żółto, oraz niskimi i szerokimi liśćmi whimberry, obiecującymi jagody w późniejszym okresie roku. Wiatr jest tu sztywniejszy, przeszkadzając kępkom bawełnianej trawy, która rośnie wśród wilgotniejszych płatów ziemi, gdzie małe strumienie i pradawne źródła zapewniają niezawodny dopływ wody, nawet w letniej suszy. Jedyne widoczne mieszkania są daleko, domki dla lalek ustawione na niższych partiach wzgórz lub stłoczone razem u zawietrznych podnóży gór. Nagły, ostry krzyk nad naszymi głowami sprawia, że wszyscy, łącznie z psami, spoglądamy w górę. Połyskujący w słońcu miedziany błysk, szybko poruszająca się smuga koloru, początkowo zbyt szybka, by ją dostrzec, szybko okazuje się być sporych rozmiarów ptakiem drapieżnym.

"Czerwona kania", mówi mi Cai. "Jest ich tu mnóstwo".

Jestem przyzwyczajony do krogulców i myszołowów, ale nigdy wcześniej nie widziałem ptaka tak uderzającego kompozycją i kolorem. Obserwuję go, dopóki nie zniknie z pola widzenia.

"Czy mamy iść dalej?" pyta mnie Cai. "Stado będzie w pobliżu stawów rosy, nie powinno się dziwić".

Patrzę na niego i widzę moje własne podniecenie odzwierciedlone z powrotem w jego reakcji na mojej twarzy. Wiem, że nie mogę ukryć, jak bardzo jestem poruszony tym cudownym miejscem. On się uśmiecha, zadowolony. A ja odwzajemniam uśmiech. Jest zaskoczony, mogę powiedzieć.

"Aye", zgadza się. "Z pewnością są czymś wyjątkowym, te wzgórza. Niektórzy uważają to miejsce za ponure. Nieprzyjazne. Niektórzy nazywają je 'zieloną pustynią', są takie puste. Dla siebie, cóż, myślę, że żaden człowiek nie mógłby życzyć sobie czegoś lepszego".

Co do tego jesteśmy jak najbardziej zgodni. On wydaje się niechętny do przerwania tej chwili, ale w końcu każe mi iść za sobą i kontynuujemy nasz spacer. Dalsze pół mili doprowadza nas do kolejnego zbocza. Tutaj przemierzamy bok mniejszego, bardziej stromego wzgórza, a ścieżka jest ledwie wystarczająco szeroka dla wózka. W pewnym momencie skręca dość ostro. Podczas spaceru Cai odrzuca kamień, który wystrzeliwuje ze ścieżki i odbija się w dół zbocza, aż do kamienistego koryta rzeki poniżej. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wysoko się wspiąłem, a obserwowanie skały znikającej w takiej odległości przyprawia mnie o zawrót głowy. To nie jest klif, jako taki, bo powierzchnia pokryta jest nieustępliwą trawą, ale kąt sprawia, że jest zbyt stromy, by z niego zjechać lub nawet przejść, a potknięcie się oznaczałoby zejście około dwustu stóp do dna bez nadziei na zatrzymanie się.

"Got to be careful here, mind," mówi Cai. "Mój kuzyn stracił życie będąc przypadkowym z tym spadkiem".

W końcu docieramy do stawów z rosą, a stado pojawia się w zasięgu wzroku. Nie jestem w stanie ukryć swojego zaskoczenia. Nie jest to duże, mleczne bydło, do którego byłem przyzwyczajony. Są znacznie mniejsze, całkowicie czarne, ich sierść, nawet o tej porze roku, jest dość kudłata i szorstka, a rogi krótkie i ostre. Wychwytują nasz zapach na wietrze i podnoszą głowy, przesuwając się i odwracając, by stanąć przed nami. Gdy podchodzimy bliżej, jeden lub dwa z nich wycofują się lub chowają za swoimi śmielszymi kuzynami. Cała grupa wydaje mi się niespokojna, wyraźnie wzburzona bliskością nas dwojga i psów, które wydają z siebie okrzyki, które w żaden sposób nie uspokajają nerwów zwierząt.

"Hush now, Meg! Bracken!" Cai dodaje wrzaskliwy gwizd, który ucisza małe ogary i sprowadza je na swoją stronę. Bydło czeka, obserwując.

"Mogą być skittish," mówi mi. "Nigdy nie bierz ich współpracy za pewnik, nie Welsh Black. Są wytrzymałe, umysł. Żadne inne nie poradziłoby sobie tak dobrze tutaj, w każdą pogodę, na tak skąpym pastwisku." Jego wyraz łagodnieje, i widzę coś więcej niż dumę tam zapisaną. Czy to może być czułość? "Psy zbiorą je dość łatwo, mind. Zobaczysz."

Patrzę od komicznych, przysadzistych corgisów do potężnych ostrożnych bestii i zastanawiam się, że coś takiego może być prawdą. Podchodzę powoli do najbliższej młodej jałówki. Parsknęła, opuszczając swój szeroki łeb.

Bądź spokojny, mój czarny jak wrona przyjacielu.

Waha się, a potem podchodzi do przodu, by powąchać moją odwróconą dłoń. Spoglądam na Cai'a, który uśmiecha się z zaskoczeniem na twarzy. Myślę sobie, że jest atrakcyjny, kiedy się uśmiecha.

Zostawiamy bydło i idziemy wzdłuż wysokiej grani do miejsca, gdzie będzie się pasło jego drugie stado. Nie mówił zbyt wiele o tym, że jest hodowcą walijskich kucyków górskich, ale chętnie je zobaczę, zwłaszcza jeśli wszystkie są tak zadziorne i dzikie jak ten mały ogier, który ciągnął naszą pułapkę przez całą drogę z Cwmdu. Ale naszą podróż przerywa grzechot kół w dolinie. Dźwięk jest tu niepasujący, wydaje się pochodzić z innego życia. Cai zasłania oczy przed słońcem i mruży oczy na wstęgę drogi poniżej. Ja też szukam i znajduję elegancki powóz i parę wjeżdżającą na podjazd do Ffynnon Las. Ramiona Cai'a opadają, tylko ułamek, ale wystarczająco, aby zostać zauważonym. Przyłapuje mnie na tym, że go obserwuję.

"Pani Cadwaladr, z pannami Cadwaladr bez wątpienia. Musimy zejść na dół."

Zawieszam się z tyłu. Nie mam ochoty opuszczać góry, a już na pewno nie chcę witać powozu pełnego obcych. On przerywa, świadomy mojej niechęci. Mimo to mówi, dość stanowczo, "Musimy zejść na dół".

* * *

Kiedy Cai i Morgana docierają do domu, pani Cadwaladr i jej dwie córki są już zainstalowane w salonie, oczekując na herbatę, którą przygotowała pani Jones.

"Ach, panie Jenkins. Proszę wybaczyć nasze niezapowiedziane wezwanie. To nasza naturalna niecierpliwość! Nie mogliśmy czekać ani chwili dłużej, by ujrzeć pańską nową narzeczoną. I oto ona! Och! Taka bardzo młoda. Dziecko, podejdź do przodu. Spójrzmy na ciebie. No, no, panie Jenkins, co pan tu znalazł dla siebie?"

Pani Cadwaladr, jak to ma w zwyczaju, ma maskę przesadnie ozdobioną wstążką, suknię zbyt wymyślną jak na tę godzinę i okazję, a także ilość różu nieodpowiednią dla kogoś o naturalnie rumianym kolorze. Jej wybór różowej tkaniny, z córkami ubranymi w bladsze imitacje jej własnego stroju, nie jest szczęśliwy. Cai ma na myśli rząd letnich puddingów. Próbuje dokonać wprowadzenia, ale szybko zostaje zagłuszony przez głośne okrzyki swojego gościa.

"To są moje dziewczyny, Bronwen i Siân. Młode damy o oczywistej elegancji i uroku, jestem pewien, że się zgodzicie. Żadna z nich nie wyszła jeszcze za mąż - to tajemnica dla nas wszystkich. Powiedzmy tylko, że są ostrożne w wyborze męża. A teraz, dziewczyno, powiedz mi, jak się nazywasz. Mów głośno, nie mogę znieść mamrotania".

Kiedy Morgana nie daje odpowiedzi, Cai spieszy z wyjaśnieniami.

"Moja żona... Morgana... nie mówi, pani Cadwaladr".

"Nie mówi?" Kobieta jest zdumiona. "Czy ona nie ma języka, być może? Nie potrafi wydawać dźwięków? Jakaś choroba z dzieciństwa, może?" Jej córki tłoczą się teraz do przodu, ich ciekawość jest sprowokowana przez niespodziewaną obecność dziwaka.

"Ona ma głos," powiedział jej. "To znaczy, jest w stanie mówić, ale nie robiła tego od wielu lat".

Ta informacja zostaje powitana przez oszołomioną ciszę, jakby wszyscy zostali teraz, na krótką chwilę, pozbawieni mocy mowy. Cai zerka niespokojnie na Morganę i z zadowoleniem zauważa, że ta podnosi podbródek. Ruch jest ułamkowy, ale sugeruje odwagę, czuje.

"Cóż, panie Jenkins, trudno mi to pojąć. Człowiek taki jak pan, ze wszystkimi cechami i atrybutami dżentelmena, a także z wieloma kwalifikującymi się młodymi damami w okolicy" - tu Bronwen i Siân mają dobrą łaskę, by rumienić się - "że powinien pan obciążać się osobą tak ... brakującą".

Cai szczerzy się.

"Nie uważam się za obciążonego, pani Cadwaladr. Nie uważam też, że Morgany w jakikolwiek sposób brakuje. Ma zdolność do komunikowania się, na swój sposób, kiedy jest to wymagane."

"Wymagane?" Pani Cadwaladr jest tak roztrzęsiona, że wyciąga z gorsu wachlarz i zaczyna nim trzepotać w sposób, który jest zarówno wzburzony, jak i wzburzony. "A kiedy, proszę, nie byłoby to wymagane od żony, od pani takiego domu, od osoby, która zamierza brać udział w życiu społecznym, kiedy nie byłoby to wymagane, aby się komunikowała? Proszę wybaczyć moją dosadność, panie Jenkins, ale obawiam się, że popełnił pan rzadki błąd w ocenie i taki, którego, jak sądzę, z biegiem czasu będzie pan żałował."

Cai ma zamiar zaprotestować, gdy dołącza do nich pani Jones niosąca tacę z herbatą. Jest dużo zamieszania jak przekąski są umieszczone na stole i każdy znajdzie miejsce do siedzenia. Corgis spowodować pewien alarm, próbując wysiąść na kolanach Bronwen. Cai wysyła psy z gospodynią. Zauważa Morganę i kiwa głową na czajnik. Nieco rzucona, udaje jej się jednak napełnić filiżanki i podać je dookoła. Pani Cadwaladr ani na chwilę nie odrywa wzroku od nowej pani Jenkins.

"Ach, jaka ładna porcelana. Należała do pana pierwszej żony, jak sądzę? Co za tragedia. Catrin była taka żywa, taka urocza. Zawsze lubiłam jej towarzystwo. I jej rozmowy."

Siân i jej siostra stłumiły chichoty. Na twarzy Morgany osiada zmarszczka. Cai nie jest pewien dlaczego, ale teraz czuje się przy niej zdenerwowany. Jest, jak sam decyduje, nieprzewidywalna. I choć sam nie dba o swojego gościa ani o jego próżne potomstwo, ma ona pewną pozycję w społeczności, a jak nauczyło go doświadczenie, tacy ludzie potrafią, sprowokowani, sprawiać kłopoty. Oczyszcza gardło, ignorując jej komentarz, i przyjmuje najbardziej pogodny ton głosu, jaki jest w stanie wydobyć.

"Morgano, nasz gość jest żoną Wielebnego Emrysa Cadwaladra. Jest on bardzo dobrze znany w okolicy. Jego posługa jest chętnie śledzona. Usłyszysz jego kazanie w najbliższą niedzielę, kiedy pojedziemy do kaplicy Soar-y-Mynydd."

"Och, planuje pan zabrać ją w towarzystwie, panie Jenkins? Czy uważa pan to za rozsądne?" pyta pani Cadwaladr, podnosząc filiżankę do ust.

Cai czuje, jak wzbiera w nim żar gniewu i stara się być cywilizowany.

"Naturalnie Morgana będzie uczęszczać do kaplicy" - to wszystko, co udaje mu się powiedzieć.

Jego gość uśmiecha się o wiele, wiele za słodko. "Cóż, jeśli nalegasz. Spodziewam się, że szczególnie spodoba jej się śpiew," mówi.

Cai nie może być pewien, ale myśląc o tym później wierzy, że słyszał zgrzytanie zębów Morgany na chwilę przed tym, jak pani Cadwaladr dostała ataku kichania. Kichnięcie tak energiczne, że traci uchwyt trzymanej w ręku filiżanki, co powoduje jej przewrócenie się i wylanie gorącej herbaty na jej berberyjski dekolt.




Rozdział 3

3.

Cai porusza się, niespokojnie, nie śpi, a jednak nie jest właściwie obudzony. Instynktownie sięga ręką na drugą stronę łóżka. Znajduje tylko zimną, niezamieszkałą przestrzeń. Nie otwierając oczu przypomina sobie, z ukłuciem bólu wciąż ostrym po trzech długich latach. Catrin nie żyje. Jak długo jeszcze jego przychodzenie do świadomości każdego ranka będzie zaczynało się w ten sposób, zastanawia się. Jego oczy otwierają się, gdy przychodzi do niego nowe, jaśniejsze wspomnienie. Morgana. Wzdycha, przecierając oczy. Oddanie jej własnego pokoju wydawało się słuszną rzeczą. Przyzwoitą rzeczą. Uprzejmą rzeczą. Już teraz kwestionuje mądrość tej decyzji. Wczoraj wieczorem, kiedy zaprowadził ją do pokoju, który pani Jones tak starannie upiększyła, Morgana wydawała się czuć ulgę, pomyślał. A dlaczego miałaby nie? W końcu żyją w nowoczesnych czasach. Nie żądałby od niej swoich praw jako męża, tak jak nie żądałby od kobiety z ulicy. Nie, tak będzie lepiej. Będą mieli czas, by się poznać. Ona będzie miała czas, by się zadomowić. Czas na dostosowanie się do jej nowego domu i nowego życia. I, mając ten czas, ma nadzieję, że uczucie będzie rosło. Ale jak długo potrwa taki proces? Czy nie prościej było przyprowadzić ją bezpośrednio do małżeńskiego łoża i pozwolić, by bliskość, sen i bliskość nocy wspomogły ich związek? Ona wydaje się tak bardzo odległa. Tak bardzo odcięta. Nie tylko od niego, zdaje sobie sprawę, nie szczególnie od niego. Mimo to obawia się, że pozostanie w swoim pokoju wzdłuż korytarza na zawsze, jeśli nie zrobi nic, by ją... co? Nie jest pewien, czego dokładnie od niej oczekuje. Miłości? Dlaczego miałaby go kochać? Czy nie powiedział jej i jej matce, że Catrin była jego jedyną prawdziwą miłością i że nie miał romantycznych złudzeń co do swojego związku z Morganą? Może dziewczyna myśli, że on nie uważa jej za atrakcyjną. Może będzie czekać na jakiś znak od niego, jakąś zmianę w jego zachowaniu, która sugeruje, że jej pragnie.

Z zewnątrz, z łąki nad stawem, dochodzi ujadanie. Pilność szczekania sugeruje, że jeden z corgisów, Bracken, jak mu się wydaje, goni królika. Ale jak pies znalazł się na zewnątrz o tak wczesnej porze? Pani Jones poszła do domu po herbacie poprzedniego dnia, jej zwyczajem jest zostawać tylko wtedy, gdy dom w przeciwnym razie byłby pusty. Nie słyszał, żeby drzwi wejściowe otwierały się lub zamykały, choć są ciężkie i zwyczajowo głośno szorują o wyłożoną kamieniami podłogę. Cai wstaje, podchodzi do okna i otwiera okiennice.

Widok, który go wita, porusza go w tak wielu aspektach, że nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, jak bardzo szanuje swoją nową żonę. Morgana, wciąż w białej koszuli nocnej bez rękawów, z gołymi stopami i rozpuszczonymi włosami, biega po łące, a psy tańczą razem z nią. Oświetlają ją migotliwe promienie świtu, tak że chwilami jej szata jest całkowicie przezroczysta, a innym razem pojawia się w sylwetce. Biega radośnie, nie zważając na to, jak może wyglądać, jak jej wygląd może się wydawać innym. Biegnie z radością wolnego ducha, dziecka wzgórz, osoby, która doskonale czuje się w otoczeniu i swoim miejscu w nim. Cai nigdy nie widział nikogo tak pięknego. W tej chwili czuje taką tęsknotę za nią, taką ostrą, podstawową potrzebę, że szybko się wstydzi, czując się zarówno zażenowany swoim pragnieniem, jak i winny z tego powodu. W jakiś sposób, choć nieracjonalnie, jego reakcja sprawia, że czuje, iż zdradza Catrin. Odsuwa od siebie myśli o niej. Jeśli ma odnieść sukces w małżeństwie z Morganą, będzie musiał pozwolić Catrin odejść. I będzie musiał zrobić coś więcej, niż tylko czekać, by zdobyć tę dziką istotę żywiołów, która tańczy boso przy wschodzie słońca.

Pośpiesznie myje się, ubiera i schodzi na dół. Pani Jones zostawiła spiżarnię dobrze zaopatrzoną. Kładzie zapałkę na fachowo ułożonym ogniu i wychyla nad nim ramię czajnika, żeby się rozgrzał. Wyciąga jajka i grube plastry bekonu i zabiera się za przygotowanie śniadania. Kroi kawałki chleba i kładzie deskę na stole. Lata samotnego życia w połączeniu z determinacją pani Jones, by nie marniał z głodu, uczyniły z niego znośnego kucharza. Wkrótce czajnik zaczyna gwizdać, a aromat smażącego się bekonu wypełnia pokój. Cai chwyta rączkę czajnika bez użycia pikowanej rękawicy i opala sobie dłoń. Przeklinając i potrząsając ręką, przedziera się przez pokój do wiadra z wodą przy komodzie i zanurza w nim rękę. Jeszcze mruczy przekleństwa, gdy spogląda w górę i widzi stojącą w drzwiach Morganę, która obserwuje go z rozbawieniem na twarzy.

"Robiłem nam śniadanie", mówi niepotrzebnie. Psy wbiegają, żeby go przywitać, podskakują, prawie go przewracając, gdy kucał nad wiadrem. "Meg, to wystarczy, teraz. Bracken, przestań się wygłupiać." Psy wykorzystują fakt, że jest o wiele bliżej podłogi niż zwykle i uparcie próbują wdrapać się na jego kolana i polizać go po twarzy, tak że w końcu zostaje wytrącony z równowagi. "Głupie stworzenia!", skarci je, ale nie potrafi ukryć śmiechu w swoim głosie. Morgana staje nad nim i widzi, że ona też się śmieje. Cichy śmiech wstrząsa jej nagimi ramionami, a jej twarz promienieje. Ku jego zaskoczeniu podaje mu rękę. On przyjmuje ją, podnosząc się na nogi, otrząsając się z psów. Morgana bierze jego zranioną rękę i odwraca ją, badając oparzenie.

"'To nic," mówi jej. "Moja własna wina. Znak będzie trwał tylko na tyle długo, by przypomnieć mi, żebym nie był znowu tak głupi." Nie chce wydawać się bardziej głupi niż się czuje, więc wycofuje rękę, machając jej w stronę stołu. "Chodź, usiądź. Jedzenie jest gotowe," mówi, cofając się do zakresu, by nałożyć bekon i jajka.

Zajmuje miejsce naprzeciwko Morgany i nalewa jej herbaty. Jego dziwna nowa żona je z nieukrywaną przyjemnością. Pochłania każdy kęs na talerzu, używając chleba, by zetrzeć ostatnią kroplę złotego żółtka. Cai prawie spodziewa się, że wyliże talerz, ale nie robi tego. Kiedy skończyła, siada z powrotem na krześle i wyciera usta grzbietem dłoni. Cai uśmiecha się, kręcąc głową. Z rozpuszczonymi, nieuczesanymi i splątanymi włosami, z twarzą zarumienioną od biegania i od śmiechu, z tłuszczem z bekonu rozsmarowanym na policzkach i z oczami błyszczącymi od radości z posiłku, wygląda tak dziko i niecywilizowanie, jak to tylko możliwe. Nigdy nie widział kobiety w takim stanie.

"No, no, moja dzika, co wszyscy z ciebie zrobią?"

Uśmiecha się szeroko i wzrusza ramionami, co wyraźnie mówi, że nie daje dupy temu, co ktoś o niej myśli.

"Po śniadaniu zamierzam sprawdzić, co słychać u kucyków. Chciałabyś pójść ze mną?"

Kiwnęła energicznie głową, ochoczo podrywając się na nogi.

"Łooo!!! Najpierw dokończ herbatę," śmieje się, po czym dodaje: "Może to dobry pomysł, żeby założyć też jakieś ubrania. Nie chcemy przestraszyć koni, widzisz?".

Morgana spogląda w dół na swoją koszulę nocną, jakby była niepomna, przez cały ten czas, na swój stan rozebrania. Rumieni się stosownie do sytuacji.

Chwilę przerywa pukanie do drzwi wejściowych. Cai marszczy brwi, wstając.

"Kto by dzwonił o tej porze?" pyta i idzie sprawdzić tożsamość ich niemiłego gościa.

* * *

Twierdzi, że nie jest obdarzony rozrywką, a jednak ma nieprzerwany strumień gości. Wraca z wysoką kobietą ubraną w drogi habit jeździecki, z kapeluszem z woalką. Strój jest wykonany z wystawnego winno-czerwonego aksamitu, który ma najpiękniejszy połysk do niego. Jest pełna elegancji i wdzięku, a ja od razu czuję się nieswojo. Chwilę wcześniej jadłam pyszne śniadanie, w mojej nowej kuchni, ugotowane dla mnie przez mojego nowego męża i czułam pierwsze łaskotki szczęścia. Teraz stoję przed tą dumną, kobiecą istotą i czuję się jak dziewczynka złapana gdzieś, gdzie nie pasuje. Dlaczego on ją tu przyprowadził? Nie mógł jej zaprowadzić do salonu?

"Morgano, to moja dobra znajoma, pani Isolda Bowen z Tregaron. Isoldo, to jest Morgana" - powiedział.

Tylko Morgana, prawda? Nie moja żona, ani nowa pani Jenkins. Nie dla jego dobrej przyjaciółki, pani so-on-and-so-on. Zdegradowano mnie ze względu na nią, jak się zdaje. Czym ona jest dla niego, ta kobieta, która narzuca się nam w porze śniadania?

"Bardzo się cieszę, że cię poznałam, Morgano." Kroczy w moim kierunku, wyciągając rękę w rękawiczce, którą muszę uścisnąć. "Proszę mówić mi Isolda," mówi. Teraz Cai potyka się i mamrocze coś o tym, że nie mówię. Naprawdę, są czasy, że robi tak złą robotę ze słów sam zastanawiam się, że przeszkadza. Nadal trzyma mnie za rękę i ściska ją mocniej, jakby chciała przekazać jakieś współczucie lub zrozumienie, jak sądzę. Jej dotyk jest dla mnie dość nieprzyjemny i cieszę się z rękawiczki. Jest w niej coś, w tej przystojnej, pewnej siebie kobiecie, co mi się nie podoba. Jest w niej jakiś mrok, mimo przyjemnego wyglądu.

"Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni, gdy usłyszeliśmy, że Cai wziął sobie nową żonę" - mówi, w końcu uwalniając moją rękę. Pocieram nią o spódnicę mojej koszuli nocnej. Cai zauważa i marszczy się. "Twój mąż i ja dzieliliśmy cierpienie z powodu żalu po stracie naszych pierwszych małżonków", mówi dalej. "Oczywiście mój własny drogi mąż odszedł z tego życia wiele lat temu, ale mimo to lubię myśleć, że byłam w stanie zrozumieć i pocieszyć Cai'a w czasie jego straty i smutku."

Dwójka wymienia małe uśmiechy. Konspiracyjne uśmiechy. Jestem zdezorientowany. Dlaczego nie zdecydował się na ślub ze swoją dobrą przyjaciółką, panią Bowen? Są wyraźnie blisko. Byłoby oczywiste dla nietoperza w worku, że ona go uwielbia. Dlaczego więc nie wziął jej na nową panią Ffynnon Las?

"Duw, gdzie są moje maniery?" wykrzyknął nagle Cai, wyciągając dla kobiety krzesło. Siada z gracją na drewnianym siedzeniu, kładąc na stole swój kij do jazdy konnej. "Może chciałabyś napić się herbaty?" pyta.

"Herbata byłaby jak najbardziej wskazana" - odpowiada.

Cai patrzy na mnie. Ja patrzę na niego. Zajmuję miejsce przy stole i ląduję ciężko na swoim krześle. Ona jest jego bardzo dobrą przyjaciółką. Niech przyniesie jej herbatę. Robi to, nieporadnie. Oparzenie na ręce wciąż mu dokucza i faworyzuje ją niezręcznie. Cóż, to jego wina. To wszystko jego wina. Gdyby wprowadził ją do salonu, może byłabym mniej zdenerwowana, może zgodziłabym się zrobić herbatę. Ona nie patrzy na niego, tylko na mnie. Jej spojrzenie jest niepokojące. Czy on kiedykolwiek, naprawdę, znalazł ukojenie w jej obecności? Mam wrażenie, że po moim kręgosłupie wspinają się uszy. Tej kobiecie nie można ufać.

"Morgana" - jak ja nie lubię swojego imienia na jej ustach! - "nie myśl, że regularnie chodzę o tej porze nawoływać sąsiadów. Blask słońca obudził mnie wcześnie. Tak piękny poranek, że postanowiłam od razu wykorzystać go jak najlepiej, zabierając Angela na galop. Przywiązałem go teraz w cieniu. Myślę, że cieszy się z odrobiny odpoczynku. Lubisz jeździć konno?", pyta.

Zastanawiam się nad potrząśnięciem głową, żeby tylko przerwać rozmowę, taką, jaka jest. Żeby nie zgadzać się w żaden sposób z kobietą, ale Cai mnie obserwuje i zna prawdę. Kiwam głową, ale nie okazuję entuzjazmu. Mimo to nie przeszkadza jej to w dreptaniu po wspólnej ziemi między nami.

"W takim razie mam nadzieję, że pozwolisz mi zabrać cię pewnego dnia wkrótce. Mam wspaniałego młodego konia, który bardzo by ci odpowiadał, jestem tego pewien. Cai, czy pozwoliłbyś swojej żonie pojechać ze mną na przejażdżkę?".

"Oczywiście", mówi, stawiając przed nami herbatę. "To uprzejma oferta. Czyż nie, Morgano?"

Skinienie głową może być zaskakująco wymowne. Ani Cai, ani Isolda nie dostrzegają pogardy w mojej odpowiedzi. Widzę, jak Kaiowi ustawia się szczęka, a jego oczy twardnieją. Dlaczego tak bardzo zależy mu na tym, żebyśmy ją zadowolili? Z iloma jeszcze ludźmi będę musiała pić herbatę, podczas gdy oni będą się na mnie gapić, jakbym była eksponatem w objazdowym cyrku? Czy ożenił się ze mną, aby zapewnić sobie temat do plotek i ciekawości wśród swoich cennych sąsiadów? Duszę się na samą myśl. Uwięziona. Zaczynam odczuwać znajomy ucisk w głowie. Wewnątrz mojej czaszki rozlega się szum, jak zimowy wiatr przez sosny. Wiem, że Cai mówi do mnie, wypowiada moje imię, zdziwienie w jego głosie, ale brzmi z daleka. Chcę zamknąć oczy, dać się zabrać do tego innego miejsca, uciec. Dotyk na mojej dłoni sprawia, że wiruję z powrotem w pokoju. Z pewnym wysiłkiem przenoszę uwagę i widzę, że Isolda położyła swoją dłoń na mojej. Nie nosi już rękawiczek, a niespodziewany kontakt z jej ciałem wywołuje palące uczucie w górę mojego ramienia i w głąb mojego walczącego umysłu.

"Morgana?" Jej słowa są syropowate z troską. "Czy całkiem dobrze się czujesz, dziecko?"

Wyrywam sobie rękę. Niebieska butelka, gruba i ciężka, wlatuje do pokoju. Osiada na stole między nami. Marszczę czoło, wpatrując się w nią. Przez chwilę tylko ociera się o swoje błyszczące nogi, ale potem, całkiem nagle, podnosi się i zawisa między mną a Isoldą. Obserwuje mnie uważnie, z głową z jednej strony, z wyrazem, który mogę nazwać jedynie politowaniem. Nie zniosę jej protekcji! Mucha nagle podlatuje w jej stronę, brzęcząc i rzucając się na jej twarz. Isolda, nie przejmując się tym w najmniejszym stopniu, podnosi rękę, by spokojnie ją odepchnąć. Przynajmniej to pozwala zobaczyć Caiowi. Ja jednak mam bliższy widok i widzę, jak łapie muchę w dłoń, uciszając ją zręcznym ściśnięciem, tak że jej soki życiowe przesączają się między palcami. Przez cały czas ani razu nie odrywa ode mnie swoich zimnych oczu.

Podnoszę się na nogi, moje krzesło głośno spada na płyty chodnikowe za mną. Zatrzymuję się tylko po to, żeby pogardliwie spojrzeć na tę podłą kobietę i wychodzę z kuchni, uciekając do swojej sypialni.

Mija prawie godzina, zanim słyszę stukot drzwi wejściowych o kamienie i odgłosy wymienianych pożegnań przy bramie ogrodowej. Stukot końskich kopyt przyspiesza w dół podjazdu. Chwilę później słyszę kroki na schodach. Odwracam się w stronę drzwi, czekając, jak zostanę skarcony. Ale Cai nie wchodzi do pokoju. Nawet nie puka do drzwi. Zamiast tego mówi przez nie, jego głos jest płaski i powściągliwy.

"Idę na górę zobaczyć kucyki. Pani Jones nie będzie dziś w domu. W spiżarni są warzywa, z których możesz zrobić nasz południowy posiłek, Morgano. Wrócę w południe."

Tak mówiąc odchodzi, psy szczekają jak idą za nim. Podchodzę do okna, oczekując, że zobaczę go kroczącego przez łąkę nad stawem, ale tak się nie dzieje. Czekam, a wkrótce potem pojawia się ponownie, tym razem na kasztanowatym koniu, który wlecze się pod górę. Obserwuję ich, aż znikną z pola widzenia. Południowy posiłek w rzeczy samej! Chodzę po pokoju, zużyte deski podłogowe są gładkie pod moimi stopami. On wie, że chcę zobaczyć kucyki. Zaprosił mnie, bym poszedł z nim. A teraz nie mogę iść, wszystko przez tego jego znienawidzonego dobrego przyjaciela. Zostanę w swoim pokoju cały dzień. Niech sam sobie gotuje jedzenie! Zatracę się w książkach ojca. W ten sposób godziny miną niepostrzeżenie i zapomnę o niesprawiedliwości mojego traktowania.

A przecież dzień jest tak piękny, że nie chcę go spędzić zamknięta w domu. Czy moje zachowanie było naprawdę tak niegrzeczne? Dlaczego on nie widzi tej kobiety taką, jaką jest? Sposób, w jaki na mnie patrzyła... jakbym zasługiwał na jej litość. Rzecz żałosna. Uważa, że nie nadaję się na panią Ffynnon Las. Cóż, pokażę jej co innego. Pokażę im wszystkim co innego.

Wciągam moją roboczą brązową sukienkę i sznuruję buty. Podeszwy są tak cienkie, że czuję przez nie kamienie. Na najwyższym stopniu schodów zatrzymuję się, trzymając rękę na poręczy. Po raz kolejny czuję chłód dochodzący z kierunku pokoju Cai. Nie ma przeciągu, a jednak powietrze wydaje się poruszać w moją stronę, jakby lodowate palce zostały położone na moim ramieniu. Odwracam się, ale nic nie widzę. Krzywiąc się na siebie, że jestem tak fantazyjny, schodzę do kuchni. Ogień na ruszcie wygląda niemiłosiernie i słabo. W mosiężnym wiadrze jest trochę węgla. Podsypuję go, powodując cuchnący pióropusz szarego dymu, ale niewiele ciepła. Z pewnością za chwilę nabierze sił. Zaglądam do spiżarni. Słoiki z piklami i butelki z konserwami, worki z mąką i szynki wiszą na hakach nad moją głową. Pani Jones nie pozwoli, by ktokolwiek w tym domu chodził głodny, myślę. Postanawiam, że zmontuję coś w rodzaju cawl. Podstawowy, obfity gulasz, który bulgocze w kuchniach całego kraju. Sama myśl o nim przenosi mnie do domu. Cóż, ten gulasz nie będzie zawierał jagnięciny, którą Mam wkładała do niego w tłuste dni, ale mimo to będzie to gulasz. Myślenie o niej, o jej gotowaniu i o domu wywołuje zimny ból w moim sercu. Co ona będzie teraz robić? Jak będzie sobie radzić beze mnie? Co by zrobiła z moim nowym domem? Zastanawiam się, czy wiedziała, jaki jest wspaniały. Trudno mi w to uwierzyć, bo na pewno nie wyobrażała sobie mnie jako żony pana farmera z gosposią. Wiem, że Mam śmiałaby się długo i głośno na widok mnie tutaj, w tej spiżarni, stojącej przed zadaniem gotowania. Myśl o jej śmiechu wywołuje kolejne ostre ukłucie tęsknoty za nią. Mawiała, że pozostawiona sama sobie mogłabym spalić wodę. Cóż, teraz jestem żoną. Z własnym domem. I będę gotować, jeśli sprawi mi to przyjemność.

Zbieram garść warzyw i zanoszę je do stołu w kuchni. Dym opadł, a w kominku widać już małe płomienie. Zdejmuję kocioł z haka nad ogniem i szukam odpowiedniego garnka. Znajduję żeliwny, ciężki nawet w stanie pustym, ale będzie mi służył. Napełniam go do połowy wodą z wiadra, a następnie, z pewnym trudem, zawieszam go na miejscu nad żarem. Krótkie poszukiwania przynoszą zużyty, ale ostry nóż i zabieram się za obieranie i siekanie. Wydaje mi się, że warzywa są zaprojektowane tak, by zwalczać nasze próby uczynienia ich jadalnymi. Chowają się pod błotem i twardą skórą, mają oczy i zmyślne kształty, które odrzucają uwagę mojego noża. Nie skończyłem jeszcze połowy pracy, zanim nóż oderwał się od zniekształconej marchewki i wbił mi się w palec. Sapię, przykładając ranę do ust, a metaliczny smak krwi sprawia, że żołądek mi się zaciska. Dość tych bzdur. Niech wrząca woda dokończy dzieła. Nabieram moje źle przygotowane składniki i wrzucam je do garnka. Woda rozpryskuje się, sycząc, gdy spotyka się z rozżarzonymi węglami. Szary bałagan nie wygląda jak cawl, do którego dążyłem. Znajduję długą drewnianą łyżkę i ostrożnie ją szturcham. Żar z węgli pod garnkiem i unosząca się para parzy moją rękę tak, że upuszczam łyżkę. Cofam się na bezpieczną odległość i patrzę na uciążliwą miksturę. Przymykam oczy, biorę głęboki oddech i kieruję swój umysł na sprawę. Powoli łyżka staje w pionie i zaczyna mieszać. Miesza, miesza i miesza, rytmicznie mieszając gulasz w coś, co może, przy odrobinie gotowania, nadawać się do jedzenia. Kiedy jestem zadowolony z rezultatów, szarpię głową w kierunku stołu, a drewniana łyżka posłusznie wylatuje z garnka i spoczywa obok deski do krojenia. Znajduję pokrywkę, która pasuje do garnka i zrzucam ją na pazur. Spod niej dobiega obiecujące bulgotanie. Nie widzę żadnej wartości w tym, że siedzę, by obserwować rzecz, a zresztą w pokoju jest opresyjnie gorąco z ogniem żarzącym się w tak ciepły dzień, więc wychodzę na zewnątrz.

Skanuję wysoki horyzont w poszukiwaniu znaku Cai, lub może przebłysk darting pomarańczowy, który może być jeden z corgis. Nic nie ma. Wędruję na tył domu, aby zbadać podwórze stodół i stajni. Wszystkie są zbudowane z tego samego chłodnego kamienia co dom, ze stromo nachylonymi dachami z łupków, aby wytrzymać obfite deszcze walijskiej zimy. Jestem na miejscu wejścia do wysokiej stodoły na siano, gdy dźwięk płynącej wody odwraca moją uwagę. Znajduję, trochę na lewo od podwórza, ustawione w stromym brzegu, że wspina się do wyższych łąk, studni. Przed nią znajduje się niski kamienny murek, w którym umieszczono koryto dla zwierząt. Samo w sobie nie jest to nic nadzwyczajnego, ale obok niego kolejny krąg kamienny oddziela kolejny głęboki basen. Został on zaprojektowany w taki sposób, że zwierzęta nie mogą się do niego dostać, i jest cofnięty pod zakrzywionym sufitem z kamienia, jak wejście do jaskini. Wśród płyt i skał rosną mchy o zaskakującej jasności i delikatne, pierzaste paprocie. W najwyższym punkcie woda, szybka i błyszcząca w porannym słońcu, spływa kaskadami do basenu. Połączenie odcienia, głębokości wody, koloru kamieni i jakiegoś nieznanego elementu sprawia, że powierzchnia wydaje się być najpiękniejszym błękitem. Ach! Dociera do mnie, że to właśnie nadaje domowi jego nazwę, bowiem Ffynnon Las oznacza "niebieską studnię". Nie ma widocznego ujścia ani z basenu, ani z koryta, więc woda musi płynąć dalej pod ziemią, przypuszczalnie do stawu na łące poniżej. Pochylam się do przodu i wkładam rękę pod wylewkę. Woda jest lodowato zimna, pochodzi prosto z serca wzgórza, jeszcze nie ogrzanego letnim powietrzem czy światłem słonecznym. Smakuje dobrze. Lekko torfowa, ale znakomicie świeża i ożywcza. Na samym szczycie stropu studni znajduje się szeroki, płaski kawałek muru z czymś wyrytym. Jest stary i zużyty, ale udaje mi się dostrzec nikłe pozostałości dwóch liter, choć nie jestem pewien, które to są. Jest coś w tej studni, coś poza świeżością bulgoczącej wody źródlanej i pięknem roślin. Wyczuwam, nie, więcej, przysięgam, że słyszę coś więcej. Jakby studnia śpiewała do mnie, wysoką, czystą nutą, rozbrzmiewającą w cieple dnia, kładąc swój dźwięk słodko na moich uszach.

Sięgam do basenu i moczę ręce, chłód wody odrętwia kłujące skaleczenie na palcu. Przez sekundę widzę, jak kropla krwi wiruje wśród wirów, zanim zostanie rozcieńczona do zera, a potem lodowaty chłód działa na moje ciało, aby zatrzymać przepływ. Kiedy wyciągam rękę i badam ją, skaleczenie jest prawie niewidoczne. Prawie tak, jakby go nigdy nie było.

* * *

Cai nie musi wyjmować zegarka ojca z kieszeni kamizelki, by wiedzieć, że jest już po południu. Kucyki znajdowały się w odległym punkcie wysokiego pastwiska, a znalezienie ich zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Stado było w doskonałym stanie, sierść lśniła, źrebięta były wesołe i dobrze rosły. Gdy tylko znalazł się wśród nich, pożałował, że nie wziął Morgany. Jest pewien, że ona podzieli jego miłość do tych ognistych, małych koni. Teraz, gdy prowadzi starą rudą klacz w dół stromego zbocza do domu, czuje, że może był zbyt surowy dla dziewczyny. Nie potrafi sobie wyobrazić, dlaczego była tak wrogo nastawiona do Isoldy, ale przecież jest wiele rzeczy, których jeszcze nie rozumie. Być może czuła się w gorszej sytuacji, siedząc tam w koszuli nocnej. Nawet jeśli wyglądała czarująco. Może nie spała dobrze, w końcu to jej pierwsza noc w Ffynnon Las, a ona była na łące, by powitać świt. Kiedy dom staje się widoczny, postanawia być dla niej bardziej cierpliwy. Musi tęsknić za matką. Czas złagodzi jej temperament i pomoże jej się zadomowić. Albo tak musi wierzyć.

Na podwórzu zsiada z konia i zdejmuje siodło i uzdę z Honey. Koń z zadowoleniem skubie trawę między kamieniami, podczas gdy on odkłada sprzęt na stojak w magazynie. Mała kamienna stajnia jest pełna starannie wyczyszczonych i dobrze zużytych uprzęży do jazdy, orki i jazdy konnej, a wszystko to trzymane na wysokości odstraszającej głodne myszy. Cai otwiera drewnianą bramę na małe pole z tyłu podwórka.

"No to chodź, dziewczyno. Idź."

Honey saunters into the field, her tail swishing lazily at the persistent flies that have been attracted by her sweaty coat. Cai daje jej czułe poklepanie po zadku, gdy przechodzi. Jest tak nieeleganckim i domowym koniem, jaki kiedykolwiek posiadał, ale jej spokojny temperament i twarda konstytucja zjednały mu sympatię przez lata. Wątpliwe jest jednak, by sprostała rygorom jazdy. Niedługo będzie musiał znaleźć innego wierzchowca, bardziej dostosowanego do trzech tygodni ciężkiej jazdy. Wołając psy, które zatrzymały się, by położyć się w cieniu przy studni, wraca do domu. Gdy otwiera tylne drzwi, z optymizmem wącha powietrze, licząc na jakąś wskazówkę, że może czekać na niego posiłek. Obezwładniający smród spalonego jedzenia doprowadza go niemal do wymiotów.

"Morgana?" woła z niepokojem w głosie. Zastaje kuchnię spowitą dymem z syczącego ognia i bulgoczącego garnka. "Co, na Boga...?" Pospiesznie chwyta szczypce do węgla i ostrożnie odczepia garnek z haka, zanim postawi go na palenisku. Corgis, który był u jego stóp, wycofuje się, aby znaleźć czyste powietrze gdzie indziej. Pokrywa garnka została zepchnięta przez wrzący gulasz w środku, który rozlał się na węgiel, powodując tlący się bałagan. Wewnątrz garnka znajdują się pozostałości tego, co kiedyś mogło być marchewkami, pasternakami, ziemniakami i porami, choć Cai nie potrafi niczego rozpoznać.

"Morgana!" krzyczy. Tym razem to raczej gniew niż troska nadają jego głosowi głośności. Rzut oka na pokój mówi mu, że gdziekolwiek jest, nie tylko porzuciła gotowanie, ale też nie pofatygowała się, by sprzątnąć rzeczy na śniadanie. Chleb, mleko i filiżanki pozostają na stole, pokryte warstwą brudu od dymu z węgla drzewnego. "Morgana!" Szturmuje z pokoju i po schodach, tym razem nie wahając się przy drzwiach, ale rzucając je na otwarcie. Nie jest szczerze zaskoczony, że są puste, bo szybko dociera do niego, że jego nowa żona nie jest osobą, która lubi przebywać w domu. Już ma iść jej szukać, gdy widzi jej skrzynkę z książkami. Wieko jest zdjęte i choć nie miała jeszcze czasu ich wyjąć, wygląda na to, że przeglądała różne tomy. Ciekawość bierze górę nad nim i przykuca obok skrzyni, by przyjrzeć się jej bliżej. Pierwszą książką, którą znajduje jest egzemplarz Pilgrim's Progress, w języku angielskim. Jest trochę pozaginana, ale świadczy raczej o zużyciu niż zaniedbaniu, nie ma plam pleśni ani śladów uszkodzeń spowodowanych przez robaki. Otwiera okładkę, a w środku czytamy, misterną ręką, Silas Morgan Pritchard 1821. Podnosi następną i znajduje to samo. I następną. Wszystkie książki, jak się wydaje, należały kiedyś do ojca Morgany, dla którego najwyraźniej została nazwana. To właśnie jej ojciec rozbudził w niej miłość do słowa pisanego. Ten tajemniczy mężczyzna, o którym Mair nie chce powiedzieć nic więcej poza tym, że jego córka go uwielbiała i że zniknął pewnego dnia, gdy była bardzo mała. Cai czuje, że w jego wnętrzu rodzi się zrozumienie; coś tak oczywistego, że teraz, gdy do tego doszedł, jest zdumiony własną powolnością, z jaką nie zgłębił tego faktu wcześniej. Morgana przestała mówić, gdy była małym dzieckiem, a ten moment, odcięcie się od świata, był tym samym, w którym jej ojciec zniknął z jej życia na zawsze.

Cai siada z powrotem na piętach i próbuje sobie wyobrazić, jak ból tej straty musiał uderzyć w dziecko. Od razu przypomina sobie agonię swojego żalu za Catrin. Jego własną reakcją było wycofanie się ze świata. Czy nie tak właśnie postąpiła Morgana, przynajmniej w sposób, w jaki jako dziecko była w stanie? Drzwi szafy są otwarte, a w nich wisi kilka jej ubrań. Podnosząc się, rusza, by przyjrzeć się bliżej. Jest tam sukienka z ciemnoniebieskiej bawełny, wyraźnie zachowana dla najlepszych, być może kaplicy. Jest żałośnie prosta, niemodna i w kilku miejscach połatana. Halki, pinafore i petticoat wykazują podobny stan zużycia i naprawy. Cai poczuł żal do dziewczyny. Oto ona, wylądowała w wielkim, przeciągającym się domu, z obcym mężem i wszelkimi gośćmi, którzy przychodzą się na nią gapić, a ona nie ma ani jednego przyzwoitego ubrania, w które mogłaby się ubrać. Nic dziwnego, że chce uciec i ukryć się.

Raczej wyczuwa niż słyszy Morganę w drzwiach, nagłe pojawienie się jej zaskoczyło go tak, że aż podskoczył. Samoświadomie odsuwa się od jej ubrania. Jakże musiałoby to wyglądać, gdyby zobaczył, że dotyka jej bielizny i bada jej pościel! Zażenowanie sprawia, że jest ostrzejszy niż zamierzał.

"Zostawiłaś szparkę bez opieki. To było bardzo głupie. Wróciłem do domu i zastałem kuchnię pełną dymu." Gdy ona nie wykazuje najmniejszej sugestii skruchy, dodaje: "Mogłaś spalić dom!".

Jej reakcją na to jest spuszczenie oczu w dół. W ten sposób jej wzrok przesuwa się po skrzyni z książkami i zauważa, że zostały one naruszone. Od razu jej zachowanie zmienia się z ponurego, defensywnego na wściekłe. Podbiega do drewnianej skrzyni i pada na kolana obok niej. Chwyta książki i wkłada je z powrotem do środka, tak jak były, a następnie podnosi wieko i zatrzaskuje je na miejscu. Podrywa się na nogi, stając obronnie przed swoim cennym dobytkiem, z pięściami zaciśniętymi po bokach, z twarzą pociemniałą z wściekłości.

Cai jest zdenerwowany intensywnością jej reakcji. "Nie zrobiłem nic złego", mówi. "Widzę, że to były książki należące do twojego ojca..."

Nie wolno mu dokończyć zdania. Morgana biegnie na niego, jej rozpuszczone włosy lecą strumieniem, pięści uniesione. Cai instynktownie podnosi ręce, żeby się obronić, ale ona go nie uderza. Zamiast tego popycha go, mocno, obiema rękami napierając na jego klatkę piersiową, tak że zostaje wypchnięty do tyłu, traci równowagę i zatacza się, wychodząc z pokoju. Gdy tylko przekroczył próg, zatrzasnęła mu drzwi. Wszystkie pięć obrazów wiszących na półpiętrze spada na ziemię, ich szkło zdaje się rozbijać, zanim jeszcze dosięgną desek podłogowych, jakby nie tyle potrząsnęły się ze swoich haków, co eksplodowały. Cai stoi nieruchomo, serce mu wali. Dopiero gdy jest przekonany, że burza się skończyła, odwraca się i schodzi na dół.




Rozdział 4

4.

Jak on śmiał dotykać moich książek! Grzebał w moich rzeczach, jakby należały teraz do niego. W rzeczy samej, należą. Tak jak ja należę do niego, jak sądzę. Czy mam nie mieć nic dla siebie? Jeszcze raz podnoszę wieko skrzyni, żeby się upewnić, że nic nie zostało zabrane. Nie, wszystkie są tutaj. Patrzył na "Pilgrim's Progress". Czy kiedykolwiek go czytał, zastanawiam się? Czy interesuje się historiami? Jak dotąd nie widziałem w domu żadnych książek. Może trzyma je dla siebie, w swoim pokoju. W pokoju, który bez wątpienia będzie oczekiwał, że pewnego dnia będę z nim dzielił. Co mógłby czytać człowiek taki jak Cai? Człowiek, który przeżył całe swoje życie w jednym miejscu, z wyjątkiem koczowania, co wybrałby do czytania?

Dada wybrał te książki. Każda z nich coś dla niego znaczyła; jego wybory nigdy nie były kapryśne ani pozostawione losowi. Miał swoje ulubione. Ta, w pięknej czerwonej oprawie, nigdy mu się nie znudziła - Opowieści z tysiąca i jednej nocy. Jak on kochał tę książkę! A ja uwielbiałem słuchać, jak czytał z niej lub opowiadał z pamięci, jak to często robił. Okładka jest ciepła, jakby mój tata właśnie w tej chwili skończył ją czytać. Gdy przesuwam po niej kciukiem, tytuł sam się pisze, wyryty w skórze, mimo że złocenie zostało już dawno wytarte przez dłoń i kolana. Ogarnia mnie ciężki smutek, jak to często bywa, gdy przypominam sobie ból jego odejścia. Kiedy pamiętam, jak jednego dnia był tam, a następnego już go nie było. I jak odchodząc zabrał ze sobą mój głos.

Nagle ogarnia mnie zmęczenie. Podróż, ciągnący się smutek tęsknoty za domem, ten obcy dom, nieznane towarzystwo, upał... wszystko to zebrało swoje żniwo, tak że teraz pragnę tylko spać. A jednak obawiam się, że nadal nie będę w stanie. Jeśli przytulę książkę Dady do siebie, do serca, może uda mi się przypomnieć sobie coś z ciepła jego obecności. Tutaj, na dywanie, położę się w tej kałuży słońca, które rozjaśnia kolory tkanej wełny. Zamykam oczy i chciałabym pójść tam, gdzie jest drogi Dada. Ale on jest dla mnie stracony. Tyle razy próbowałam go znaleźć, podróżować tak, jak tylko ja mogę, by być blisko niego. Ale on odszedł. Tak całkowicie. Jedyne pocieszenie, jakie mi pozostało, to wspominanie. Powracać do tych miękkich w dotyku obrazów i wspomnień z mojego czasu z nim. Przypomnieć sobie jeden z tych cennych momentów, które moja pamięć pochowała i zachowała jak starożytny skarb. Moment, w którym był blisko mnie. Zamykam uszy na wołanie kukułki pańszczyźnianej na zewnątrz. Skulam się wokół książki, grzebiąc nosem w suchych, pudrowych kartkach, by odgrodzić się od gorzkiego zapachu palonych warzyw i siarczystych oparów węgla, które dryfują po schodach. Zaciskam mocno oczy, pozwalając jedynie na parujący taniec słońca na moich powiekach. Powoli pojawiają się obrazy. Ciemna noc, nieruchoma i ciepła. Ognisko, na zewnątrz, na dalekim końcu ogrodu. I wreszcie Dada, siedzący przy nim, jego twarz oświetlona płomieniami. Zawsze wolał być poza domem, ku niezadowoleniu mamy. Tak długo, jak pozwalała na to pogoda, po jedzeniu wycofywał się do tego cichego miejsca, zbierał gałązki i gałęzie, i w ciągu kilku minut zasiadał przy wesołym ogniu, z glinianą fajką w ręku, z ulgą rozluźniając ramiona. Łatwość, która umykała mu, gdy był zmuszony pozostać w zamknięciu z łupkiem lub strzechą oddzielającą go od gwiazd. Domagałem się, by opowiedział mi jakąś historię, a on, po symbolicznym oporze, zgadzał się, ssąc fajkę, z oczami wzniesionymi ku niebu, jakby szukał boskich wskazówek co do wyboru opowieści. I wtedy zaczynał. Och, był znakomitym gawędziarzem! Mój młody umysł, giętki jak wierzba, podążał za zwrotami akcji, obrazy migały mi jasno przed oczami, wycie wilków lub śpiew dziewcząt wypełniały nocne niebo wokół mnie. Byłem oczarowany. Spellbound. Rzeczywiście, większość jego najbardziej lubianych opowieści opierała się na jakiejś magii. Magia, jak mi powiedział, jest czymś, co należy traktować poważnie.

"Podróżnicy rozumieją o magii," powiedział. "Nie twierdzę, że wszyscy oni są czarodziejami i tym podobnymi, tylko że znają magię, kiedy ją widzą. Twoi romscy przodkowie przemierzyli cały świat, Morgano, a podczas swoich podróży widzieli wiele cudownych rzeczy i spotkali wiele wspaniałych istot. Tak właśnie zdobywali wiedzę, z odległych krain i dziwnych zwyczajów jeszcze dziwniejszych ludzi. Podróżowanie było moim zwyczajem, moim naturalnym stanem, można powiedzieć, dopóki twoja matka nie złapała mnie w swoją sieć." Roześmiał się. "To dobra kobieta, twoja mama, ale nie jest taka jak ty i ja, dziewczyno". Pochylił się do przodu, zniżając głos do konspiracyjnego poziomu. "Masz w sobie magiczną krew, Morgana. Widziałem to. Nie obawiaj się jej, jak to czynią niektórzy. To dar, choć są chwile, kiedy możesz tak nie myśleć." Ssał mocno swoją fajkę, która zgasła. Zatrzymał się, by zapalić żar w ognisku i dotknąć żarzącym się końcem do miseczki z tytoniem. Obfity dym chwilowo go przesłonił, powoli się rozpraszając, jego kosmyki kręciły się z jego nosa. Miałem siedem lat i miałem smoka za ojca.

"Jeśli nie jesteś w stanie podróżować", powiedział mi, "następną najlepszą rzeczą jest czytanie. Czytaj wszystko co możesz, dziewczyno. I przechowuj tę wiedzę, bo nigdy nie wiesz, kiedy będziesz jej potrzebować." Zatrzymał się, siedząc prosto, patrząc na mnie z namysłem. Często, przez lata, próbowałam dostrzec, co kryło się za tym wyrazem twarzy, co chciał mi powiedzieć. "Człowiek musi kroczyć swoją własną ścieżką, Morgano. Życie ustawi rzeczy, które będą cię ciągnąć we wszystkich kierunkach, holować cię w tę i tamtą stronę." Pufnął jeszcze raz, odchylając się do tyłu tak, że światło z ogniska ledwo do niego docierało, dwa smugi dymu sprawiały, że stawał się blady, podobny do ducha. Jedyną istotną rzeczą w nim był jego głos. "Tread your own path" - powiedział raz jeszcze.

Następnego ranka już go nie było i nigdy więcej go nie widziałem.

Wspomnienie to usypia mnie, a kiedy się budzę, mija kilka godzin i w pokoju panuje ciemność, z wyjątkiem krótkiej świeczki migoczącej na parapecie. Ze zdziwieniem odkrywam, że patchworkowa kołdra została zdjęta z łóżka i ułożona przytulnie nade mną. Cai musiał to zrobić. Musiał przyjść, żeby ze mną porozmawiać, zastał mnie śpiącą i pomyślał, żeby mi zrobić wygodniej. Ten człowiek jest zagadką. Prędzej spodziewałem się, że obudzi mnie i powie, żebym zrobił mu kolację. Podnoszę się i wyglądam przez okno. Noc jest jasna, konstelacje wyraźne, księżyc świeci. Trudno ocenić dokładną godzinę, ale w domu jest cicho, jakbym tylko ja się obudził.

Zrzucam kołdrę na łóżko i zamiast niej wyrywam sobie wełniany szal. Biorę świecę i ostrożnie podnoszę zapadkę w drzwiach. I znowu, gdy mijam drzwi do sypialni Cai, wyczuwam coś, co nie pasuje do tej ciszy nocnej. Mam wrażenie, że jestem obserwowana. Obejmuję się szczelniej szalem i idę dalej na dół. Zidentyfikowałam już te deski i schody, które skarżą się na moje kroki, więc mogę spokojnie zejść do kuchni. Ogień w kuchence jest zgaszony. Pozostał słaby zapach dymu, ale nieprzyjemne dowody mojej nieudanej próby gotowania zniknęły. Stół jest uprzątnięty i wszystko wraca na swoje miejsce. Konflikt nie daje mi spokoju. Cieszę się, że dowód mojej niezdarności został wymazany, ale czuję się nieswojo na myśl o tym, że mój mąż będzie musiał zmyć brud mojego błędu. To nie powinno spadać na niego. A teraz czuję się dziwnie jego dłużniczką. Głód burczy mi w brzuchu, więc przynoszę ze spiżarni kawałek sera i kromkę chleba. Już mam usiąść na fotelu przy oknie, gdy widzę, że Cai śpi w karawanie na dalekim końcu stołu. Zastanawiam się, czy nie obudziłem go moim błądzeniem. Jak często, zastanawiam się, zasypiał tu na dole? Pamiętam, że po odejściu taty czasami znajdowałam Mamę na jej krześle przy kuchence. Tłumaczyła to tym, że była przemęczona i zasnęła. Dopiero później przyznała mi, że jej łóżko jest zbyt samotne. Czy on nadal tak tęskni za swoją pierwszą żoną? Czy mam konkurować z duchem?

Teraz dostrzegam skulone u jego stóp corgisy. Bracken otwiera jedno oko, rozpoznaje mnie, pewnie bardziej po zapachu niż wzroku w słabo oświetlonym pokoju, macha półgębkiem ogonem i wraca do snu.

Cicho, mały! Nie budź swojego pana.

Cai śpi głęboko. Jestem na tyle blisko, że mogę wyciągnąć rękę i go dotknąć. Wygląda jakoś młodziej. W spoczynku jego rysy tracą coś z surowości, którą widzę. A przynajmniej widzę ją, gdy patrzy na mnie. Czy ja jestem tak wiecznie uciążliwy? Jego koszula bez kołnierzyka jest dobrej jakości, a do tego dobra wełniana kamizelka. Dostrzegam cyferblat i łańcuszek złotego zegarka. Lubi wyglądać... szacownie, jak sądzę. Nawet gdy jest w domu, doglądając swojego inwentarza. Nie jest to obraz niektórych drogerzystów, z ich długimi płaszczami i szorstkim zachowaniem. Przyznaję jednak, że zawsze dobrze się prezentował. Kiedy widziałem go na targu w Crickhowell, był dobrze przygotowany, mimo że był w ruchu ze stadami. Mam i ja sprzedawałyśmy tam ser, kiedy tylko mogłyśmy, kupując tanie mleko z mleczarni Spencera Blaencwma, w której pracowałyśmy. Mam zbierała dziki czosnek i razem robiliśmy z niego kremowe kulki na sprzedaż. Interes był zawsze dobry, gdy przejeżdżali tamtędy jeźdźcy. To tam Cai zobaczył mnie po raz pierwszy. Nie mógł mieć złudzeń, czym jestem. Mleczarka ze straganem z serem na najmniejszym targu w shire. Przychodził obejrzeć nasze towary wieczorem w dniu swojego przyjazdu i rano, zanim samochód wyruszył w drogę. Potem odwiedzał nas w drodze powrotnej, gdy nie był obciążony licznymi podopiecznymi. Półtora roku przejeżdżania i zatrzymywania się. Wyrwane chwile, w których przekonywał się, że znalazł odpowiednią narzeczoną. I przekonać Mamę, że moja przyszłość leży w nim. Muszę przyznać, że kupił dużą ilość sera! Może dzięki temu uwierzył, że potrafię gotować. Pamiętam, że bardzo się starał, by wyglądać na zamożnego, rozsądnego, godnego zaufania.

A teraz spójrz na niego. Dłuższe rzęsy niż mężczyzna powinien być obdarzony. Skóra opalona od życia na zewnątrz, ale jeszcze nie zwietrzała. Jego włosy są złote od letniego słońca. Między nami jest kilka lat różnicy wieku, ale kiedy śpi, widzę w nim chłopca. Niepewnego siebie. Bezbronnego. Oh! On się budzi. Nie chcę, żeby mnie tu zastano stojącą i obserwującą go. Mamrocze coś, oczy wciąż ma zamknięte. Oba psy podnoszą głowy z łap. Pośpiesznie wychodzę z kuchni i wracam do własnego pokoju.

* * *

Cai dochodzi ponuro do zmysłów. Jego ręka kołysze się na boku krzesła, zdrętwiała od niewygodnego spania. Bracken liże jego rękę. Z trudem udaje mu się usiąść. W jego szyi pojawia się lękliwy skurcz. Zanim zdąży właściwie otworzyć oczy, uświadamia sobie obecność. Cień padający na niego, rzucany przez stojącą blisko postać. Morgana? Śnił o niej, teraz sobie przypomina. W jego śnie pojawiła się jak upiór. Pochyliła się do przodu i dotknęła jego twarzy, w milczeniu obserwując go, uśmiechając się do niego. Wydaje się, że jego własny głos chwilowo go opuścił, gdy próbuje ułożyć jej imię.

"Panie Jenkins!" Pani Jones nie jest najlepiej zadowolona, gdy dowiaduje się, że spędził noc w kuchni. Znowu. "Duw, co mamy z tobą zrobić?"

"Ach, pani Jones..." Więc nie Morgana. Tylko sen. Rzeczywistość stoi przed nim twardo w rezolutnie pokaźnej postaci jego gospodyni.

"Znowu nie pofatygowałeś się do swojego łóżka. Okradł siebie z odpowiedniego snu w nocy bez dobrego powodu." Ona stawia swoje ręce na biodrach i tutts głośno, potrząsając głową. "A co pani Jenkins ma zrobić z takim zachowaniem? Czy zatrzymałeś się, aby zastanowić się, jak to wygląda dla niej?"

Cai otwiera usta, aby mówić, ale waha się. Miał zamiar przypomnieć jej, że nie dzielili jeszcze pokoju, więc Morgana najprawdopodobniej nie wiedziała, gdzie spędził noc. Ale jakoś nie ma ochoty wdawać się w dyskusję na temat jego małżeńskiego układu snu. To zbyt delikatny temat, na który nie znalazł jeszcze satysfakcjonującego go rozwiązania. Podnosi się na nogi, odsuwając butem corgisy z drogi.

"Czy Maldwyn podrzucił cię w drodze do pracy?"

"Tak jak robi to przez większość poranków". Pani Jones strzela mu spojrzenie, które mówi, że nie będzie tak łatwo zepchnąć z kursu.

"To ciężko pracujący chłopak, pani Jones. Dobrze go pani wychowała." Zajmuje się grzechotaniem łusek, jakby sprawdzał, czy nie ma węgli.

"Bez wątpienia pewnego dnia będzie pani miała własnych synów, którymi będzie musiała zarządzać. Być może wkrótce, jeśli będziesz dobrze traktował tę swoją piękną nową żonę."

Cai nie będzie się bawił w zastanawianie się, co, dokładnie, pani Jones może mieć na myśli mówiąc odpowiednio. "Ona jest właśnie taka, pani Jones - nowa. I jako taka powinna mieć czas na zadomowienie się, zanim... zanim..."

Pani Jones czeka, unosząc brwi.

Cai bierze wiadra. "Pójdę po węgiel", mówi.

"Węgiel może poczekać". Ona odsuwa się na jedną stronę, tak że musiałby się wycofać i przejść z powrotem wokół stołu, żeby wyjść z pokoju. "Może nie jestem kobietą świata, panie Jenkins, ale wiem tyle. Nie za wielu synów zostało kiedykolwiek poczętych, podczas gdy pan domu spał na kuchennym krześle, a jego żona trzymała samotne łóżko na górze."

"Pani Jones, na litość boską. Jesteśmy małżeństwem od pięciu minut..."

"Pięć minut, pięć lat, co za różnica?"

"Jak mówię, Morgana potrzebuje trochę czasu".

"Możesz mieć w tym rację." przytakuje powoli. "Albo może być tak, że to ty jesteś tym, który potrzebuje czasu."

"Ja?"

Twarz gospodyni łagodnieje, jej ramiona opadają przy jej bokach, ręce skubią fartuch. "Straciłeś jedną żonę przez poród, bachgen, trzeba by mieć niezwyczajnie niezłomną duszę, żeby nie bać się o następną. Przynajmniej na początek."

Cai jest zaskoczony. To nie jest myśl, która przyszła mu do głowy, ale teraz, gdy słyszy ją wypowiedzianą na głos, wprost jak tylko pani Jones potrafi, zastanawia się, czy nie ma w niej jakiegoś maleńkiego ziarnka prawdy. Radość z odkrycia, że Catrin jest w ciąży i szczęśliwe oczekiwanie na zostanie ojcem tak szybko zmieniły się w upiorność nieudanego porodu Catrin i utratę zarówno żony, jak i dziecka. Czy on, gdzieś głęboko i w ukryciu, nosi w sobie strach, że podobny los może spotkać Morganę? To możliwe. Ale, oczywiście, dopóki śpią w osobnych pokojach, dopóki on zostawia ją, by się "zadomowiła", dopóki nie są właściwie mężczyzną i żoną ...

Z rosnącą desperacją szuka tematu, który mógłby odwrócić uwagę pani Jones od ich obecnego tematu.

"Mieliśmy gościa wczoraj rano." Jest całkiem pewien, że to wzbudzi jej zainteresowanie.

"Och?" Zatrzymała się i ruszyła w stronę spiżarni.

"Tak, bardzo wcześnie to było. Ledwo wstaliśmy." Pozwala tej informacji wsiąknąć na chwilę, mając nadzieję, że "my" ją uspokoi, da jej powód do nadziei, że wszystko jest w porządku. Potem kontynuuje, "Tak, byliśmy zaskoczeni, dopiero co skończyliśmy nasz bekon i jajka." Nie widzi nic złego w tym, że pozwoli jej założyć, jak wie, że tak będzie, że to Morgana przygotowała śniadanie.

"Duw, kto mógłby dzwonić o takiej godzinie?"

"Pani Bowen, wyszła na przejażdżkę, aby skorzystać z ładnego poranka. Rzeczywiście, zaproponowała, że pewnego dnia zabierze Morganę. Powiedziała, że ma konia, który według niej będzie jej bardzo odpowiadał."

Na to pani Jones nie odpowiedziała. Jej nietypowy brak słów sprawił, że Cai zastanawia się, czy milczenie Morgany jest w jakiś sposób chwytliwe.

"Czy nie uważasz, że cywilne o niej?" pyta.

"Och rzeczywiście", zgadza się płasko pani Jones. "Najbardziej cywilne", mówi, ale jej twarz mówi co innego.

Cai marszczy się. Wie, że obie kobiety się nie lubią, ale pani Jones z pewnością nie może wyczuć w tej ofercie nic innego, niż życzliwość. Cai czuje, że jego cierpliwość zaczyna się strzępić na krawędziach. W tym momencie przychodzi mu do głowy inna myśl, w której rzeczywiście chętnie skorzystałby z pomocy. "Jutro zabieram Morganę do kaplicy".

"Do Soar-y-Mynydd? O, tak! Doskonały plan, panie Jenkins".

"Cieszę się, że pan to pochwala", mówi, nie trudząc się, by ukryć drwinę. "Przyszło mi do głowy, że prowadząc spokojne życie, bez wielu w drodze do społeczeństwa, że tak powiem, może nie mieć nic odpowiedniego do noszenia, widzisz? Więc pomyślałem, że to rozsądne, aby pozwolić jej spojrzeć na sukienki Catrin, czy może ona znaleźć coś. Myślisz, że by jej się to spodobało?". Odwraca się, aby ponownie spojrzeć na panią Jones i jest zaskoczony, gdy znajduje jej oczy wypełnione łzami. Przez chwilę myśli, że był strasznie nieczuły, źle ocenił tę rzecz i obrazi wszystkich tym pomysłem. Ale nie, to łzy uczucia i ulgi, jak sądzi.

"Och, bachgen! Myślę, że bardzo jej się to spodoba."

"Dobrze więc. Oto i ona. Pomożesz jej? Zabierz ją do końcowego pokoju, gdzie przechowywane są ubrania. Może ucieszy się z twojej pomocy."

"Nie, nie. To musi pochodzić od ciebie. Ja nie mogłabym..."

"Ale, inna kobieta, w takich sprawach...?"

Pani Jones wciąż kręci głową. "To nie byłoby właściwe. To należy do ciebie" - upiera się.

W tym momencie psy podskakują, merdając, i kłusem witają Morganę, gdy ta wchodzi na cichych nogach. Cai nigdy nie znał nikogo tak zdolnego do pojawiania się bez najmniejszego dźwięku, tak że nawet corgis ze swoimi ogromnymi uszami wydają się zaskoczone.

"Dzień dobry pani, pani Jenkins. Cóż, Duw, czas maszeruje bez nas, a ja tu jeszcze nawet nie wstawiłam czajnika". Gospodyni zabiera się za swoje zadania, ale nie wcześniej niż skinęła zachęcająco do Cai.

On oczyszcza swoje gardło.

"Ach, Morgana, właśnie mówiłem do pani Jones. Jutro jest kaplica, widzisz? Ludzie tutaj lubią się elegancko ubrać. Nic efektownego, to by się nie sprawdziło. Nie. Przyszło mi do głowy, że na górze jest cały kufer sukien. Należały do Catrin. I nie robią nikomu dobrze zamknięte tam na górze, prawda?"

Pani Jones wpatruje się w niego z otwartymi ustami, trzymając pusty czajnik w górze, zatrzymana w swoich działaniach przez beznadziejność wysiłków swojego pracodawcy.

Cai jest boleśnie świadomy tego, że kiepsko sobie radzi.

W końcu mówi "Proszę, chodź ze mną" i wychodzi z pokoju, a za nim podąża zdziwiona Morgana. Wchodzą na schody, a on prowadzi ją na skrajny koniec piętra. Drzwi do pokoju nie są zamknięte, ale brak powietrza w środku sugeruje, że nie jest często niepokojony. Podchodzi do ciężkiego dębowego kufra stojącego u stóp łóżka i podnosi skrzypiące wieko. Przez chwilę pozostaje zafiksowany na widok sukni Catrin z niezapominajkami. W tej szczególnie mu się podobała. Zbiera się i zaczyna wyciągać ubrania z pudełka i układać je na łóżku.

"Są w dobrym stanie, mind. Pani Jones opiekowała się nimi od ... Och, to jest bardzo ładne, nie sądzisz?" Trzyma w górze jedwabną suknię koloru zgniecionych malin, odwracając się, by zobaczyć reakcję Morgany. Jej twarz nie jest trudna do odczytania, bo zachwyt jest wypisany na niej na każdym kroku. Wyciąga nieśmiało rękę. "Dalej", mówi jej, "weź ją".

Robi to, westchnienie przyjemności wymyka się jej, gdy jej palce dotykają mieniącego się jedwabiu. Czy to był dźwięk, zastanawia się. Czy ona naprawdę wydała jakiś dźwięk, choćby najmniejszy? Obserwuje ją teraz uważnie, zafascynowany. Zastanawia się, czy nie przeszkadza mu widok rzeczy Catrin, które tak ciągnie, tak bada, tak łaknie, ale nie przeszkadza. Uważa, że to... podniecające, decyduje. Tak bardzo, że po chwili zaczyna czuć się nieswojo, patrząc na nią. Staje, odsuwając się od łóżka.

"Zostawię cię więc z tym, prawda? Tak. Nie spiesz się. Jesteś trochę mniejsza niż Catrin była, ale jestem pewien, że pani Jones może być wciśnięty do służby z igły, jeśli trzeba."

Wciąż trzyma jedwabną sukienkę, jakby nigdy nie chciała jej puścić. Odwraca się, by stanąć przed nim, oczy jasne, uśmiech czystej radości przearanżowuje jej rysy.

"Przymierzysz je w takim razie?" pyta.

Ona przytakuje, tym razem energicznie. Szczęśliwie. I Cai też jest szczęśliwy. Uderza go, gdy wychodzi z pokoju, jak szczęście zstępuje w najbardziej nieoczekiwanych momentach, przybywając w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach.

* * *

Pani Jones rzeczywiście okazuje się być dość biegłą w posługiwaniu się igłą, nawet bardziej niż moja mama. Ona zatwierdza mój wybór sukienki do kaplicy i pomaga mi wziąć go trochę w talii i podkręcić hem. Klęczy u moich stóp, sprawdzając zmieniony spadek spódnicy.

"Och, to jest dużo lepiej. To może zrobić z tucks w rękawach, umysł," mówi mi, "ale myślę, że to będzie służyć do jutra. Przyjrzę się innym, które wybrałeś, kiedy będziemy mieli więcej czasu." Uśmiecha się do mnie. "Wyglądasz na obraz, merched," mówi, a ja jestem wdzięczny, że przestała nazywać mnie panią Jenkins. "Będziesz wyglądać bardzo dobrze w kaplicy i dać te wszystkie ostre językowe plotki coś do chlapania o, widzisz?".

Kończymy naszą pracę z igłą i, trochę niechętnie, wsuwam się z powrotem w moje stare ubranie. Przyznaję, że jestem zaskoczona tym, jak bardzo podobają mi się moje nowe ubrania. Przez chwilę, kiedy pierwszy Cai zasugerował, że stają się moje, byłem niepewny. Czy Catrin by to zaakceptowała? Żeby jej ubrania nosiła kobieta, która zajęła jej miejsce? Ale kiedy Cai zaczął wyciągać suknie z ich miejsca przechowywania, kiedy trzymał je w górze, bym mogła je obejrzeć, kiedy dotykałam ich i czułam chłodną bawełnę, ciepłą wełnę i miękki jedwab, och! Jakie to cudowne rzeczy. I nie wykryłam w nich najmniejszego chłodu, ani najmniejszego śladu skażenia. Jakakolwiek może być przyczyna chłodu panującego w tym domu, niemiłej obecności w pokoju Cai, nie dotyczy ona, jak się wydaje, w żaden sposób ubrań należących niegdyś do pierwszej pani Jenkins.

Pani Jones schodzi po schodach, lekko dysząc z wysiłku nawet przy schodzeniu, bo nogi tak ją uwierają. Idę za nią. Na kuchennym stole Cai zostawiła zastrzelonego dziś rano królika. Głaszczę jego futro. Jest tak miękkie, że moje palce ledwo je rejestrują.

"Zamierzam zrobić ciasto na kolację", mówi pani Jones, wiążąc świeży fartuch na wierzchu swojego pinafore. "Bardzo częściowy do odrobiny ciasta królika, jest pan Jenkins. Czy lubisz go?"

I shrug powoli, mój gest wyjaśniając to jest coś, co nigdy nie zostały zaproponowane przed. Na twarzy pani Jones widać najpierw zaskoczenie, a potem politowanie.

"No cóż, Duw, Duw," mruczy. "Czy chciałabyś, żebym ci pokazał, jak to robię, czy może jesteś piskliwa?" pyta, widząc moją rękę na zwierzęciu.

W odpowiedzi chwytam garnek w jedną rękę, a w drugą biorę królika za uszy, dyndając nim nad patelnią. Śmiech od strony drzwi sprawia, że oboje zaczynamy.

Oczy Cai'a marszczą się, gdy chichocze, jego opalona skóra sprawia, że jego bladoniebieskie tęczówki są jeszcze jaśniejsze. "Powinienem go najpierw rozebrać", mówi. "Możesz znaleźć to futro trudne do przełknięcia!" Wychodzi, wciąż się śmiejąc. Pani Jones mruczy i kręci głową, zabierając ode mnie królika i rozpoczyna się pierwsza z moich lekcji gotowania.

Obserwuję ją, jak zręcznie wypatroszyła królika. Mamie nigdy nie udało się zatrzymać mnie na tyle długo w domu, żebym mógł zawracać sobie głowę gotowaniem. Wiedziała, że wolałbym być na zewnątrz, włóczyć się po wzgórzach lub rozmawiać z dzikimi kucykami górskimi. Ale teraz moje życie jest inne i muszę się przyłożyć do wyzwań, które przede mną stoją. Wypatroszywszy królika, pani Jones bierze tasak i jednym precyzyjnym ruchem usuwa głowę, jak najbardziej rzeczowo. Następnie nacina starannie nad każdą łapką, a potem jednym szybkim ruchem zdejmuje skórę, bez większego trudu niż gdyby ściągała futro. Nagie ciało nieszczęsnego stworzenia jest nieprzyjemnie mięsiste i zbyt mocno przypomina zwłoki, bym mógł sobie wyobrazić jego zjedzenie. Z ulgą przyjmuję fakt, że pani Jones szybko zaczyna je fugować, dzięki czemu wkrótce staje się ono po prostu mięsem, a nie martwym zwierzęciem. Wciska ostrze w staw nogi, fachowo znajdując szczelinę między knykciami a panewką, tak że kończyna odchodzi czysto, kości pozostają nienaruszone i bez drzazg. Po usunięciu drugiej nogi robi przerwę.

"Ty spróbuj", mówi ona. Podaje mi nóż.

Moje pierwsze próby są zbyt nieśmiałe, więc ostrze się ślizga, a czubek przebija drewnianą deskę pod tuszą.

"Nie trzeba się go bać", śmieje się. "Był wystarczająco nieszkodliwy żyjąc - teraz nie będzie stawiał oporu. Kontynuuj."

Próbuję ponownie, tym razem z większym sukcesem. Ona kiwa głową, nabierając porcje królika i wrzucając je do żeliwnego garnka, który stawia na kuchence. Podaje mi cebulę do pokrojenia i zauważa moją konsternację, kiedy nie udaje mi się utrzymać jej w stabilnej pozycji podczas krojenia. Cebula wyślizguje się z moich palców, papkowata skórka w jakiś sposób odrzuca ostrze.

Tutting ona bierze go ode mnie.

"Duw, znalazłeś najszybszy sposób na utratę opuszki palca, jaki znam. Musisz wziąć mocny uchwyt, jedno cięcie, aby przepołowić go, a następnie płaską stroną w dół na desce. Widzisz? Teraz możesz skończyć pracę".

Robię to, co mi każe, czując na sobie jej oczy.

"No i proszę. Nie takie trudne, prawda?" Nadal patrzy na mnie, gdy siekam, tak że mam wrażenie, że mnie ocenia. Zastanawia się. W końcu wydaje się, że podjęła jakąś decyzję na mój temat.

"Mówi się, że ci, którzy nie mówią, spędzają więcej czasu słuchając. Wydaje mi się, że mogą słyszeć rzeczy, których inni nie słyszą."

Kontynuuję swoje zadanie. Zaczynam się czuć nieswojo pod jej spojrzeniem. "To jest właściwe miejsce dla ciebie, Cariad," kontynuuje. "Pasujesz tu jak kołek w wywierconej belce. Nie wątpię, że nadal czujesz się obca. Potrzeba tylko trochę czasu. Czasu i troski." Wydaje głośny chichot. "I, Duw, pan Jenkins z pewnością dba o ciebie, merched!"

Czuję, że rumienię się okropnie, moja twarz płonie.

"'To nic, czego należy się wstydzić. Dziękuję niebiosom za to. Kiedyś myślałem, że nigdy nie zobaczę, jak ból znika z oczu tego biedaka. Ale zadziałała pani magicznie, pani Jenkins. W rzeczy samej."

Następnego ranka wstaję wcześnie, wciąż nie mogąc zasnąć po świcie. Spieszę na dół i spędzam pół godziny kąpiąc stopy w rosie, zanim zmuszę się do powrotu do pokoju, by przygotować się do kaplicy. Pani Jones delikatnie zasugerowała, że teraz, kiedy jestem mężatką, powinnam pomyśleć o upięciu włosów. Pomimo jej wskazówek i instrukcji, walczę z wsuwkami. Kosmyki i loki nie wytrzymują moich wysiłków, uciekając spod maski pod nieatrakcyjnymi kątami. Rozgoryczona własną niezdarnością zamykam oczy i układam ręce na kolanach. Mój umysł jest o wiele bardziej zręczny i powoli czuję, jak zbłąkane kosmyki i pasma zwijają się wokół mojej głowy, chowając się starannie na miejscu, gładko i bezpiecznie. Otwieram oczy, by sprawdzić wyniki w lusterku, spodziewając się zobaczyć podobiznę mojej matki. O dziwo, teraz to Dada rozpoznaję w swoim odbiciu. Wstaję, prostując odwrócony rondel mojego słomkowego kapelusza, wodząc dłońmi po czystej bawełnie, podziwiając drobne niezapominajki na tkaninie. W szkole pamiętam, jak pan Rees-Jones mówił nam, że duma to grzech. Czy więc ja jestem grzeszna? Być zadowolonym z tego, jak wyglądam? Po raz pierwszy w życiu chciałam zaprezentować się jako... jako co? Ładny? Pożądany? Czy mam zamiar zrobić wrażenie na zgromadzeniu w kaplicy, czy uczynić się bardziej atrakcyjną dla Kai? Prawdę mówiąc, nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Na dole znajduję go w korytarzu, czekającego na mnie. Wygląda elegancko, choć jego własnym włosom przydałoby się trochę uwagi, spadają na kołnierz spod jego najlepszego niedzielnego kapelusza. Marszczy czoło, gdy mnie widzi i przez chwilę myślę, że wszyscy popełniliśmy straszny błąd, i że widok innego noszącego jedną z sukienek jego żony jest dla niego niepokojący. Ale nie, powoli uśmiecha się i wyciąga do mnie rękę.

"Chapel w takim razie, czy to pani Jenkins?" pyta, a ja przytakuję.

Biały ogier, którego imię znam teraz jako Prince, błyszczy tak wspaniale, że podejrzewam, iż Cai mógł go wykąpać. Mały konik pędzi zgrabnie dalej, bujna przyroda przyspiesza obok nas, gdy jedziemy krętą ścieżką, dalej w górę wysokiej doliny do kaplicy. Nad głową latawiec kołysze się i skacze, by uniknąć dwóch uciążliwych wron. Niebo jest zupełnie bezchmurne i tak ostre, że aż mrużę oczy. Podróż trwa dobre trzydzieści minut, a Cai wypełnia większość tego czasu opowiadając mi o tym, dokąd idziemy i kto prawdopodobnie tam będzie.

"Przy tak pięknej pogodzie powinna być spora frekwencja. Soar-y-Mynydd znajduje się daleko w górze i nie jest to wycieczka dla osób o słabym sercu w zimie, widzisz? Zbudowano go zaledwie kilka lat temu, a już jest znany w całym kraju, zwłaszcza teraz, gdy kazania wygłasza dla nas wielebny Cadwaladr. Ludzie będą podróżować daleko, by tylko go usłyszeć. Nie wystarczy miejsca dla wszystkich. Niektórzy będą musieli stać na zewnątrz i słuchać." Rzuca spojrzenie w moją stronę. "Jeden lub dwóch będzie chciało się przyjrzeć nowej pani Ffynnon Las," mówi. "Nie masz się czego obawiać. Większość jest wystarczająco uprzejma, a ci, którzy nie są, cóż ... co nas obchodzą ich opinie?" Obdarza mnie uspokajającym uśmiechem, ale ja nie jestem uspokojony. Dociera do mnie fakt, że niezależnie od tego, jak bardzo strojna może być moja suknia i jak bardzo jestem żonaty z Cai Jenkinsem, wciąż jestem ciekawostką. Słowo bez wątpienia podróżowało na szybkich, złośliwych stopach od farmy do farmy, od gospody do gospody, od kuchni do kuchni. Cai Jenkins poszedł i załatwił sobie niemą żonę. Głupi i głupi Morgana, to jest to, co będą myśleć. Ludzie są tacy sami na całym świecie.

Prince prycha, jego tempo traci swój łatwy rytm, gdy wspinamy się na strome wzgórze. Skręcamy w podwójny zakręt i naszym oczom ukazuje się pobielona kaplica. Jest świeżo pomalowana, na cmentarzu rosną dwie młode sosny i nie ma jeszcze żadnych nagrobków. Obok płynie wąski strumyk, tak że do drzwi wejściowych prowadzi płaska kamienna kładka. Jest ładnie osadzony na tle wyżyn, jego wysokie okna wciągają światło słoneczne. Już teraz jest tu spore zgromadzenie wiernych, którzy wysiadają z koni, powozów lub przybywają pieszo. Czuję, jak ciasnota skręca moje wnętrzności. Ku mojemu zaskoczeniu, Cai podchodzi i, bardzo krótko, kładzie swoją dłoń na mojej.

"Odwagi, moja dzika", mówi i nagle czuję się silniejsza. Silniejsza dzięki niemu. To uświadomienie mnie zadziwia, ale zanim mam czas, aby myśleć o tym dalej, jesteśmy przybyli i chłopiec biegnie do przodu, aby uwiązać kucyka dla nas.

Skaczę z pułapki i biorę Cai'a za rękę. Razem stajemy przed tłumem. Widzę panią Cadwaladr i jej córki, ubrane z zaskakującą powściągliwością i brakiem wstążek. Uznają nas, podobnie jak inni, którzy występują do przodu, by zostać przedstawionymi i uścisnąć moją dłoń. Słyszę bełkot imion, jak strumyk jesienią, wszystkie toczą się w tym samym morzu zapomnienia i jestem wdzięczny, że nie będę musiał przywoływać żadnego z nich. Jak wynika z ich braku pytań, słowo dotarło do wszystkich o moim milczeniu i żadna osoba nie skomentowała tego. Cai najwyraźniej odbiera to jako oznakę szacunku i pewnego rodzaju akceptacji i zauważam, że zaczyna się rozluźniać, jego ręka pod moją dłonią traci część wcześniejszego napięcia.

Słychać donośny głos witający parafian i Cai pochyla się, by szepnąć mi do ucha. "Spójrz, tam. To jest nasz pastor, wielebny Cadwaladr" - mówi.

Widzę postawnego mężczyznę o czerwonej twarzy, ubranego w zwyczajowo surowy strój kaznodziei, z długą czarną marynarką i bryczesami oraz sztywnym białym kołnierzem, najwyraźniej złożonym głównie ze skrobi. Jest ledwie wyższy od swojej równie przygarbionej żony, ale to, czego mu brakuje do wzrostu, nadrabia siłą głosu. Jestem od niego oddalony o kilka kroków, ale każde jego słowo jest dla mnie wyraźnie słyszalne, jak pewnie dla każdego. Czy on myśli, że Bóg go nie usłyszy, jeśli nie będzie krzyczał? Przeszukuje towarzystwo w poszukiwaniu nowych twarzy i wpadam pod jego silne spojrzenie.

"Ah-ha!" miecha, powodując, że starsza pani stojąca blisko niego odchyla się do tyłu, "Cai Jenkins i jego nowa narzeczona. Witamy! Witaj, dziecko. Pozwól, że na ciebie spojrzę." Wyciąga ręce w moją stronę i tłum rozstaje się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. "Ach, niewinność i czystość młodości. Znalazłaś się w dobrym miejscu, dziecko. Wszyscy są mile widziani w Soar-y-Mynydd, a nikt bardziej niż pani Ffynnon Las." Kładzie rękę na mojej głowie w jakiś sposób błogosławiąc. Jeśli spodziewa się, że zemdleję lub się zatrzęsę, nie robię tego. Żaden członek kleru, niezależnie od tego, jak gorliwy i pełen dobrych intencji, nie był w stanie poruszyć mnie w najmniejszym stopniu. Jednak ten jeden, ten Boży człowiek, ma w sobie coś innego. Coś dziwnego. Coś złowrogiego. Instynkt podpowiada mi, żeby się wywinąć spod jego dotyku i szybko oddalić, ale zdaję sobie sprawę, że są na mnie oczy i że Cai liczy przynajmniej na moją współpracę. Zdobywam się na coś, co mam nadzieję jest skromnym i nieco wdzięcznym uśmiechem. Czuję ogromną ulgę, kiedy mnie puszcza.

"Doskonale! Doskonale!" krzyczy Wielebny Cadwaladr. Przez najkrótszą chwilę milczy, choć nawet bez słów jest jakoś głośny. Wydaje się nawet, że głośno na mnie patrzy. To właśnie podczas tych kilku sekund, kiedy jego spojrzenie przenika mnie na wskroś, jestem świadomy niepokoju wijącego się pod moją skórą. Otrząsam się z tego wrażenia. To jeszcze jeden napuszony kaznodzieja. Spotykałem już takich jak on i żaden z nich nie zyskał mojej aprobaty. Cokolwiek by nie powiedział, jakkolwiek serdecznie by nie powitał, gwarantuję, że nie będzie się w tym różnił od reszty swoich powołanych.

Zostaliśmy zapędzeni do środka kaplicy jak wiele owiec, beczących i walczących o pozycję. Cai prowadzi mnie do miejsca, które musi być jego własną sekcją ławki, po drugiej stronie, ale w pierwszym rzędzie. Uznaję to za miarę jego pozycji w społeczności. Wnętrze jest niezwykłe, ponieważ niskie ławki biegną wzdłuż, a nie wszerz, i nie ma centralnej nawy. Mównica jest umieszczona pomiędzy wysokimi oknami, a na niej znajduje się solidna mównica. Za miejscem, gdzie będzie stał kaznodzieja, znajduje się szeroka drewniana tablica z napisem chwalącym Boga i upamiętniającym wzniesienie budynku. Całość sprawia wrażenie prostoty i użyteczności. Jedyną wskazówką na jakikolwiek związek z rzeczami niebiańskimi jest wysokość sufitu, który, choć nie jest wymagany do umieszczenia organów, prawdopodobnie podniesie i powiększy głosy zgromadzenia, gdy będą one wznoszone w pieśni.

Gdy zajmuję swoje miejsce, ogarnia mnie nagły chłód, jakby powietrze w pokoju straciło wszelkie ciepło. Nie mogę zrozumieć przyczyny tego stanu rzeczy i muszę go przypisać mojemu zdenerwowaniu z powodu przebywania wśród tak wielu ludzi. I, być może, mojej zwyczajowej niechęci do bycia wygłaszanym.

Widzę Isoldę Bowen wchodzącą do kaplicy. Wszyscy witają ją z zachwytem. Jak łatwo można zawrócić ludziom w głowach - wytwornym krawiectwem, pieniędzmi i pozycją. Przez chwilę zgromadzenie przeniosło swoją wierność z Boga na zupełnie bardziej ziemskie pragnienia i życzenia. Cai, który już zdjął swój kapelusz, sygnalizuje jej to ukłonem. Ona obdarza go uśmiechem, a mnie machnięciem ręki w białej rękawiczce. Jej strój jest wyrafinowany, ale prosty, i nawet ja jestem w stanie ocenić go jako drogi. Widać, że gosposia nie szyje dla niej ubrań. Taka elegancja może pochodzić tylko z Londynu. Siada na drugim końcu pierwszej ławki. Wchodzi wielebny i zatrzymuje się na chwilę, by porozmawiać z Isoldą, wyraźnie tak samo oczarowaną jak wszyscy inni. Rzeczywiście, pod koniec ich krótkiej rozmowy mężczyzna wydaje się dość rozjuszony, wręcz wzburzony. Jakie słowa mogli zamienić? Kiedy wszyscy siedzą, kaznodzieja wspina się na swoje miejsce, aby móc spojrzeć z góry nawet na najwyższych spośród nas. Drzwi pozostają otwarte, aby ci, którzy musieli stać na zewnątrz, mogli słuchać jego posługi.

"Bracia i siostry! Bracia i siostry!" zaczyna, a jego słowa odbijają się od białych kamiennych ścian, docierając do każdego ucha i każdego umysłu. Słyszałem o takich duszpasterzach. Nazywani są oni "adoratorami", którzy wzbudzają zapał do wiary, gdziekolwiek się znajdą. "Przybyliście tu dzisiaj, aby chwalić naszego Pana, aby Go wielbić, aby pokazać się jako dobrzy i niezłomni chrześcijanie, godni Jego miłości. Pytam więc, kto z was dziękował dziś rano?". Zgromadzenie odpowiada nerwowym milczeniem. "Powiedzcie mi, moi pobożni bracia i siostry, kto z was podniósł dziś rano swój głos, serce i oczy do nieba i złożył Panu dziękczynienie?".

Nadal nie przychodzi odpowiedź, z wyjątkiem fidgeting bawełny i wełny na polerowanej ławce.

"Co? Czy to może być prawda? Chcesz mi powiedzieć, że żaden z was pobożnych ludzi, żaden, nie pomyślał, aby podziękować naszemu Ojcu w tym dniu za wszystko, co nam dał? Chcecie mi powiedzieć, że wstaliście ze swoich ciepłych, bezpiecznych łóżek, przebraliście się w czyste ubrania i suche buty, przebyliście drogę tutaj pod niebiańskim niebem przez pola kwitnących upraw i tuczących się zwierząt, pozdrowiliście swoich dobrych, równie pobożnych przyjaciół i sąsiadów, a żaden z was nie pomyślał, by podziękować Panu za te wszystkie wspaniałe błogosławieństwa? Za całą hojność, jaką nas obdarzył?".

Tu wielebny udaje niedowierzanie bliskie tego, by go zemdlić. Zatacza się, chwytając mównicę za wsparcie w obliczu takiej niewdzięczności.

"Wstyd! Wstydź się, mówię! Że możecie tak łatwo przyjąć całą obfitość, którą jesteście obdarzeni i ani jednego, samotnego, pokornego słowa podziękowania!" Oczy Wielebnego Cadwaladra zaczynają się niepokojąco wybrzuszać. "Dołączcie do mnie, bracia i siostry, dołączcie do mnie, proszę was, w dziękczynieniu. Teraz nie ma chwili do stracenia!" Podnosi ramiona i zwraca twarz ku sufitowi. "Dziękujemy Ci, Panie! Dziękujemy Ci za wszystkie cudowne dary obfitości, którymi uważasz za stosowne nas pobłogosławić. Składamy dzięki!"

"Składamy dzięki", chóralnie. "Dziękujemy!"

Lekkość głowy zaczyna mnie ogarniać, aby dodać do chłodu, który wcześniej przesiąkł do moich kości.

"Tak, moi bracia, dziękujemy Mu. Bo tak jak odżywia nasze ciała, tak samo odżywi nasze dusze. Dziękujcie!"

"Składamy dzięki!" intonuje zgromadzenie z godnym pochwały entuzjazmem.

W tym momencie zaczynam odczuwać silne zawroty głowy. Chwytam się przodu ławki, aby się ustabilizować. Wielebny Cadwaladr kontynuuje swoje błagania, a zgromadzone towarzystwo odpowiada ochoczo, ale to nie hałas, ani duchowy szał wpływa na mnie. Rzucam okiem i stwierdzam, że Isolda Bowen wciąż siedzi na swoim miejscu, wyprostowana i stabilna, obserwując kaznodzieję z czymś, co wydaje się być wściekłą uwagą. Nagle straszny zapach, nie, smród, kwaśny odór wypełnia moje nozdrza. Jest to coś, czego nie potrafię określić. Choć wywołuje jakieś dawno pogrzebane wspomnienie, nie potrafię go zidentyfikować. Skąd pochodzi? Czuję mdłości. Burczy mi w brzuchu, a w ustach czuję smak żółci. Głosy kaznodziei i wiernych również wydają się wykrzywiać, stając się rykiem hałasu, którego słów nie da się rozszyfrować. Mój umysł się rozluźnia. Próbuję zamknąć oczy, opuścić powieki, pozwolić sobie na odpłynięcie w inne miejsce, na moją szczególną ucieczkę. Ale nie mogę. Mój wzrok przyciąga kaznodzieja. Jego błyszcząca, czerwona twarz, wydęte policzki i nieustanny hałas sprawiają, że jest raczej śmieszny niż przerażający, a jednak to on wydaje się mieć na mnie tak negatywny wpływ. Nie ma to dla mnie sensu, ale nie mogę zaprzeczyć, że źródłem moich dolegliwości, a właściwie źródłem złego smrodu, który tak przeszkadza mi w żołądku, musi być wielebny Cadwaladr. Nagle patrzy wprost na mnie, a ja jestem zaskoczony siłą jego spojrzenia. Nie, więcej niż siła, jest tam zaciekła nienawiść.

Cai zorientował się, że jest mi źle i słyszę, jak wypowiada moje imię, zaniepokojony. Ale nie mogę na niego spojrzeć. Choroba we mnie narasta i narasta, aż nie mogę już z nią walczyć. W końcu, gdy zgromadzenie milknie, głośno, obficie i obficie wymiotuję, wyrzucając zawartość żołądka na kolana, oblepiając biedne niezapominajki żywymi rozpryskami na wpół strawionego śniadania.




Rozdział 5

5.

Cai stoi u podnóża schodów, z dłonią opartą na słupku, wahając się. Wydarzenia poranka sprawiły, że nie wie, jak traktować Morganę. Niepewny, jak najlepiej się przy niej zachować. Dziewczyna była mocno wstrząśnięta po upokorzeniu w kaplicy. Ludzie byli życzliwi, jakkolwiek odepchnięci. Wielu oferowało pomoc. Ale Morgana była niepocieszona, uciekła z kaplicy, spiesząc się, by uklęknąć w strumieniu, szorując swoją sukienkę garścią mokrego mchu. Suknię Catrin. Nie, nie wolno mu tak myśleć. W końcu zaskakująco dobrze pasowała do Morgany. A teraz była zniszczona, a dziewczyna była umorusana. Kiedy Isolda zaproponowała, że odwiezie ją do domu swoim krytym powozem, zapewniając jej większą szybkość i prywatność, jego żona zareagowała w sposób, który można było określić jedynie mianem chamstwa. Wyszczerzyła się do Isoldy, odwróciła się do niej plecami, wpadła w ich własną pułapkę, podniosła lejce i ruszyła bez Kaia, który był zmuszony wskoczyć do jadącego powozu, gdy książę rzucił się do przodu.

Od powrotu do domu nie widział Morgany, która pozostała zamknięta w swoim pokoju. Nie może jej zostawić, by rozpamiętywała to, co się stało. Trochę świeżego powietrza. Trochę czasu na wzgórzach. Jest pewien, że to przywróci jej dobry humor. Rezolutnie wchodzi na schody. Czyści gardło i puka do drzwi.

"Morgana? Morgana, czy czujesz się lepiej?" Nie ma odpowiedzi. Przykłada ucho do drewna, ale nie wyczuwa żadnego dźwięku z wewnątrz. Może ona śpi. Albo się dąsała. Próbuje jeszcze raz. "Chcesz filiżankę herbaty? Miałem zamiar zrobić..." Nadal cisza. Jeszcze jedna próba. "Pomyślałem, że mógłbym pójść na górę i zobaczyć kucyki. Chcę sprowadzić klacze ze źrebakami na drugą łąkę. Czy chciałabyś przyjść i pomóc?" Czeka, wiedząc, że zagrał swoją najsilniejszą kartę. A jednak wciąż nie ma żadnej odpowiedzi. Z westchnieniem odwraca się i odchodzi. Nie zdążył zejść więcej niż do połowy schodów, gdy drzwi sypialni zostają otwarte i wyłania się z nich Morgana. Ma na sobie swoją starą brązową sukienkę, a jej włosy znów są rozpuszczone. Wygląda na bladą i przygaszoną, ale przynajmniej jest gotowa pójść z nim.

Kiwa na nią głową. "Dobrze więc", mówi i razem wychodzą na zewnątrz.

Cai aportuje Prince'a ze stajni, prowadząc go za pomocą starej linowej halterki. "Klacze pójdą za nim na dół", wyjaśnia. Kobyły idą za nim w dół", wyjaśnia. Corgis wyskakują przed siebie, gdy wspinają się po stromym zboczu w kierunku wysokiej łąki. Dzień jest już naprawdę gorący. Cai zastanawia się, czy pogoda wytrzyma. Zostały już tylko trzy tygodnie, a mieli tak długą przerwę w suszy. Jeśli deszcz spadnie zbyt blisko dnia wyjazdu, będą musieli zmagać się z błotem, co znacznie spowolni ich postępy. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Został zajęty z Morgana przyjść do życia w Ffynnon Las i nie daje działalności drove wystarczającej uwagi. To się nie uda. W następny dzień targowy uda się do Tregaron i potwierdzi umowy z pozostałymi rolnikami, którzy chcą, by ich bydło zostało przewiezione do Londynu. Musi też zorganizować wizytę Dai the Forge i Edwyna Nailsa.

Gdy docierają na szczyt wzgórza, Prince staje się ożywiony, wierci się i uprawia jogging, mimo wspinaczki. Cai śmieje się z niego. "Spokojnie, bachgen. Wkrótce zobaczysz swoje panie". Morgana wyciąga rękę i głaszcze jego ciepły bok, ale kucyk macha ogonem. Cai potrząsa głową. "Nie ma teraz dla nas czasu, nie z zapachem stada w nozdrzach". Jakby dla podkreślenia tego faktu, ogier podnosi głowę i wypuszcza z siebie głośne skomlenie, wzywając swoje klacze. Z jakiegoś odległego miejsca dobiega odpowiedź. Prince prycha i ciągnie za linę. Cai przyspiesza kroku. Morgana osłania oczy przed słońcem, spoglądając w stronę horyzontu w poszukiwaniu pierwszego spojrzenia na kucyki. I nagle są tam, pędząc w ich stronę. Na początku widać tylko czołówkę, trzy siwe klacze, wszystkie ze źrebakami biegnącymi przy nodze. Potem dogania je garstka roczniaków, które w biegu bawią się i gryzą. Teraz całe stado, w sumie ponad dwadzieścia pięć kucyków, tańczy po sprężystej murawie na zwinnych kopytach. Książę podrzuca głowę, znów skomli, oczy ma jasne, ciągnie za sznur, który Cai trzyma mocno. Wkrótce otaczają ich skrzeczące, prychające kucyki. Jest wśród nich kilka szarych, większość prawie czysto biała. Cai dostrzega swoją ulubioną gniadą klacz, którą łatwo rozpoznać po eleganckiej białej grzywie i czterech długich białych skarpetach.

"To jest Wenna", mówi Morganie, wskazując z dumą. "Tak, to wspaniała mała klacz. Trochę się starzeje, ale wciąż daje najlepsze źrebaki. Widzisz? Widzisz tego z nią? To jeden z ogierków Księcia. Spójrz na niego. Piękne proste nogi, i ta mądra głowa - duże odważne oczy, rozłożysta twarz. Będziesz musiała przebyć długą drogę, żeby znaleźć lepszego".

Morgana jest wyraźnie zachwycona zwierzętami. Z łatwością porusza się wśród nich, a Cai zauważa, że od razu dobrze się z nią czują i nie są w najmniejszym stopniu zdenerwowane. Obserwuje ją przez chwilę, jak sięga po nos jednego z młodych, gładzi kręconą grzywę źrebaka i poklepuje po szyi starą, kasztanową klacz. Jej twarz odzyskała kolor i znów wygląda na siebie. Cieszy się, że tak łatwo można jej przywrócić dobry humor i zdrowie. Jakie to ma znaczenie, skoro nie umie gotować, nie interesuje się domem i woli nie przebywać w towarzystwie sąsiadów? O ileż lepiej, żeby dzieliła jego miłość do ziemi i do inwentarza. Może to właśnie wzgórza i kucyki pozwolą mu do niej dotrzeć. Uznaje, że się uśmiecha. Spogląda w górę i przyłapuje go na tym, że się jej przygląda. Spodziewa się, że spuści oczy, odwróci się, wykaże jakąś oznakę zahamowania lub dyskomfortu. Ale ona tego nie robi. Stoi tam, małe koniki kręcą się wokół niej, letnia bryza porusza jej długimi czarnymi włosami, a miłość do życia błyszczy na jej twarzy, obdarza go naprawdę pięknym, serdecznym uśmiechem. On czuje jej radość i to go porusza. Jest zakłopotany własną reakcją na nią i obawia się, że ona będzie w stanie wykryć jego uczucia w jego wyrazie twarzy. Aby ukryć swoją nieśmiałość zaczyna opowiadać jej o stadzie. Wyjaśnia, jak to jego dziadek kupił pierwszego ogiera na targach konnych w Llanybydder i przywiózł go do Ffynnon Las, i jak ta linia krwi nadal biegnie przez kucyki teraz. Opowiada jej, jak jego ojciec budował liczbę z niemal bezlitosną troską, sprzedając wszystko, co nie spełniało oczekiwań, zachowując tylko najlepsze stada do hodowli. Wspomina zimę, kiedy prawie stracili całą partię z powodu uduszenia, i jak pamięta siedzenie z chorymi ogierami, noc po nocy, i patrzenie, jak umierają na okrutną chorobę jeden po drugim, aż jego ojciec zabrał jedyne pięć kucyków, co do których miał pewność, że są wolne od infekcji, i wyprowadził je na pożyczone pastwisko dziesięć mil dalej. Wszystkie pozostałe kucyki zmarły. Ale jego ojciec był niezrażony i odbudował stado, kupując nowego ogiera, wnuka Prince'a.

Prince nie ma jednak cierpliwości do wysłuchiwania jego historii i ryczy na klacze, wyczuwając, że więcej niż jedna z nich jest w sezonie.

"Hush now!" Cai go beszta. "Wszystko w swoim czasie, bachgen." Pociąga za halter zwierzęcia, gdy ono wiruje wokół niego w ciasnych kółkach. "Kucyki Ffynnon Las są teraz znane w całej Walii", mówi, "a nawet poza nią. Muszę zabrać trzy ze sobą na przejażdżkę dla człowieka w Londynie. On kupiłby partię, stare klacze, straggly roczniaki, każdy ostatni kucyk, jeśli pozwolę mu." Uśmiecha się, kręcąc głową. "Ale pieniądze to nie wszystko, prawda?"

Morgana dobitnie potrząsa głową, zanim pochyli się, by przytulić jedno z pulchniejszych źrebiąt. Cai pamięta, że stara się sprowadzić swoje uwagi do nadchodzącej drożyzny i wszystkiego, co musi być zrobione.

"We wtorek jadę na targ w Tregaron", mówi jej. "Mam kilku rolników, z którymi muszę się spotkać. Zamierzam zabrać ze sobą część ich zapasów na przejażdżkę. Musimy jeszcze uzgodnić cenę. Mógłbym po prostu wziąć je, zobaczyć, tylko być odpowiedzialnym za doprowadzenie ich do kupców w Londynie. Wziąłbym kawałek z każdej ceny, jaką zarobią. Jest mniejsze ryzyko, że w ten sposób - w przypadku utraty zapasów - nie zapłacę za nie, ale lepiej zrobię, jeśli kupię je tutaj. W ten sposób mogę włożyć do kieszeni wszystko, co zarobię na końcu drogi. Większe ryzyko daje większy zysk. Przynajmniej tego będę szukał. W tym roku powinno być całkiem spore stado. To mój pierwszy raz jako główny hodowca, więc muszę się dobrze spisać, rozumiesz? Liczę na dwieście moich własnych zwierząt, plus może pięćdziesiąt od Evansa Blaenmelyn, i może osiemdziesiąt od Dai Cwmtydu. Watson będzie chciał sam przynieść swoje owce. Więcej kłopotu niż są warte, jeśli mnie pytasz, ale to będzie jego odpowiedzialność." Kończy, rozproszony obserwowaniem, jak jedno ze źrebiąt skubie rękaw Morgany. Próbuje jeszcze raz zebrać myśli. "Więc, możesz przyjść. Pani Jones robi zakupy na rynku - pokaże ci, co jest co, a jeśli jest coś, czego potrzebujesz ... no cóż, jesteśmy, a następnie." Patrzy na niego krótko, rejestrując informacje, ale nie wydaje się w najmniejszym stopniu przejęta pomysłem czegokolwiek, co rynek w Tregaron może mieć do zaoferowania. Jest trochę zaskoczony, że nie jest bardziej entuzjastycznie nastawiona - okazja do oderwania się od rzeczywistości, dzień wolny, stragany na rynku i tak dalej. Ale potem przypomina sobie wydarzenia z poranka i przyznaje, że pomysł bycia na zewnątrz tak szybko może nie być zbyt atrakcyjny.

"Wyglądasz ... dużo lepiej, Morgana," mówi. "Przykro mi, że byłaś strapiona tym, co się stało w kaplicy. Może to było ciasto z królika?"

Ona rumieni się, odwracając się od niego.

Cai czuje się nieco znużony tym, jak trudno jest z nią rozmawiać. W jednej chwili wydaje mu się, że robi postępy, że ona opuszcza gardę. W następnej czuje się tak samo zamknięty jak pierwszego dnia, kiedy przyprowadził ją do Ffynnon Las. Czy tak trudno byłoby jej spotkać się z nim w połowie drogi?

"Powinnaś pozwolić innym, by ci pomogli. Ludzie mają na sercu twój najlepszy interes, widzisz? Nie trzeba było być tak ostrym z Isoldą..."

Obraca się, by spojrzeć na niego z taką dzikością, że natychmiast go ucisza. Ku jego zdumieniu, pluje gwałtownie na ziemię obok jego stóp. Nawet kucyki się cofają. Cai zdaje sobie sprawę, że jego panowanie nad własnym temperamentem nie jest tak pewne, jak jego panowanie nad liną wiodącą kucyka.

"W porządku, nie lubisz jej. Wyraziłeś swoje uczucia wystarczająco jasno. Nie rozumiem, co ona kiedykolwiek zrobiła, abyś wystąpił przeciwko niej w ten sposób, ale tak jest. Człowiek powinien mieć prawo do wyboru własnych przyjaciół, jak sądzę", przyznaje. "Chodź, w takim razie. Zajmijmy się tymi kucykami. Musimy zabrać ze sobą klacze i źrebaki, a zostawić roczniaki i jałowe klacze tutaj. Wszystkie pójdą za nami na dół do górnej bramy. Tam możemy je rozdzielić."

Prowadzi teraz rozradowanego Prince'a przed siebie, gwiżdżąc na psy, które posłusznie ustawiają się za stadem, co jakiś czas skubiąc piętę jakiegoś marudera. Morgana idzie obok niego, pozwalając kucykom kłusować razem z nią. Wkrótce schodzą do granicy wysokiego pastwiska. Cai zaczyna pracę nad oddzieleniem tych, które chce przenieść od tych, które chce zostawić. Nie jest to proste zadanie. Corgisy są zadziwiająco szybkie i robią, co im się każe, ale kucyki są szybkie i nie lubią, gdy się je zagania i szczeka na nie. Prince staje się coraz bardziej niespokojny i próbuje uwolnić się od Cai.

"Zachowuj się, m'n! Tak będzie, Bracken! Meg! Chodź, Meg! Duw, spójrz na te głupie stworzenia." Wskazuje w kierunku dwóch młodych klaczy szarżujących z dala od bramy, ich źrebaki zaalarmowane, galopują obok nich. "Bracken, na litość, psie, podejdź!". We frustracji ściąga z głowy kapelusz i rzuca go na ziemię. Obie klacze kierują się ku dalekiemu horyzontowi, spłoszone i niechętne do współpracy, i niemalże poza zasięgiem wzroku. Reszta stada, wyczuwając dramat i jakieś ukryte zagrożenie, zaczyna skręcać, jak jeden, i podążać za nimi. Cai wie, że za chwilę zgubi całą partię. Gwiżdże głośno, tak na kucyki, jak i na psy, które robią wszystko, by utrzymać stado w kupie. Ale jest to przegrana bitwa. Cai już ma się poddać, gdy Morgana wyrywa mu linę z ręki.

"Co ty robisz?" Cai jest wzięta przez zaskoczenie i zanim zdąży ją zatrzymać, biegnie z małym ogierem. W jednym, płynnym ruchu skacze, przerzucając nogę przez grzbiet Prince'a, lądując lekko. Wciąż trzymając linę, bierze w garść grzywę, a następnie ponagla go piętami. Cai może tylko patrzeć z otwartymi ustami, jak ona i kucyk szarżują za klaczami. Nie ma siodła, nie ma uzdy, która pozwoliłaby jej odpowiednio kontrolować wierzchowca, a jednak obie poruszają się jak jedna osoba. Nigdy, w żadnym momencie, nie wygląda tak, jakby miała spaść, a Książę nie walczy z nią, ale biegnie tam, gdzie go prowadzi, skręcając i okrążając, aż, o dziwo, zgromadzili całe stado. Udaje jej się nawet spowolnić wzburzone zwierzęta, tak że kiedy wraca do bramy i do Kaia, wszystkie kłusują spokojnie. Książę jest zlany potem, a sama Morgana wygląda na bardziej dziką i rozczochraną niż kiedykolwiek. Wydaje się też całkowicie zrelaksowana, jakby zaokrąglanie galopującego stada półdzikich kucyków na ognistym ogierze było dla niej najłatwiejszą rzeczą na świecie. Cai przypomina sobie, jak jej matka mówiła mu, że Morgana jest pewnym siebie jeźdźcem, co teraz wydaje się sprzedawać córkę raczej na wyrost. Nie ma jednak czasu na komentarz, gdyż sygnalizuje mu, by otworzył bramę. Tak też czyni, a klacze i źrebięta potulnie podążają za księciem na pole. Zamyka ją szczelnie przed roczniakami, które skomlą i narzekają, drepcząc przez chwilę w górę i w dół po ogrodzeniu. Wkrótce jednak upał ich męczy i zamiast tego padają na pastwiska.

Morgana doprowadza Prince'a do posłusznego zatrzymania, gdy zsuwa się z jego grzbietu i podaje linę Caiowi.

"No cóż, moja dzikusko", mówi, szczerząc się, "wygląda na to, że w tym tempie pozbawisz psy pracy".

Morgana wzrusza ramionami, odwraca się i zaczyna spacer z powrotem w dół wzgórza. Obserwuje ją, zastanawiając się, jakie jeszcze tajemne talenty posiada jego żona.

Następny dzień znów jest piękny i suchy, a Cai i Morgana spędzają go na pracy ze źrebakami. Im lepiej się nimi zajmą, tym lepszą cenę osiągną, jeśli zdecyduje się je sprzedać, lub tym lepszymi klaczami stadnymi się okażą, jeśli je zatrzyma. Morgana jest tak spokojna w stosunku do kucyków, tak łagodna dla nich. Uderza go, jak szybko zdobywa zaufanie nawet najbardziej lotnego młodzieńca lub najbardziej ostrożnej klaczy. Tak bardzo są pochłonięci pracą, że gdy pani Jones woła ich z domu, jest już zmierzch, a oni besztają ją za to, że tak długo nie zatrzymali się, by coś zjeść.

Przechadzają się po polach w miłej ciszy, psy wloką się przed siebie, nagle przypominając sobie o własnym głodzie. W środku witają ich smakowite aromaty i aromatyczna para, gdy pani Jones nakłada cawl do misek. Są też kawałki ciepłego chleba do maczania w smacznym gulaszu i dzbanek imbirowego kordiału. Cai przygląda się Morganie, która z taką rozkoszą zjada swój posiłek, wycierając chlebem każdą ostatnią kroplę sosu i zostawiając tylko najmniejszą skórkę, by podrzucić ją czekającym corgisom. Posiłek zostaje szybko zjedzony, a cała trójka siada na krzesłach, by przez chwilę obserwować ogień. Pani Jones ma swoje stopy na stołku do dojenia, aby lepiej odpocząć swoje boleśnie pulchne nogi.

"Widziałam dziś kolejną żabę w studni" - mówi Caiowi, który nie dostrzega w tym nic znaczącego.

"Czego innego mógłbyś się spodziewać? Sam widzę je przez większość dni o tej porze roku".

"Ropuchy, panie Jenkins. Pan rzeczywiście widzi ropuchy, a nie żaby".

"Och", on wpływa na szyderczą pokorę, "wybacz moją żałosną ignorancję!".

Pani Jones zaciska usta. "Możesz się śmiać, bachgen, ale 'tis nie jest zwykle znaleźć żabę w tak głębokiej wodzie bez brzegu. Wolą stawy o płytkich brzegach".

Cai śmieje się cicho. "I co w takim razie powinniśmy odczytać z faktu posiadania tak szacownego gościa w naszej studni?" Zwraca się do Morgany i wyjaśnia: "Pani Jones chciałaby, żebyśmy uwierzyli, że studnia ma magiczne właściwości. Widzisz, jak to jest? Zagubiona żaba nie może podskakiwać, jeśli ona nie odczyta w tym czegoś znaczącego. Poza tym, że szukała wody i ją znalazła, widzisz?".

Pani Jones marszczy się. "Nikt tak szybko nie odrzuca tego, czego nie rozumie, jak ci, którzy się tego boją. I może z uzasadnieniem."

Morgana słyszy za jej słowami jakąś historię i idzie uklęknąć u stóp kobiety, jej głowa kiwa się na jedną stronę, zapraszając do podania większej ilości szczegółów.

"To, merched, nie jest zwykła studnia".

"Teraz, pani Jones, nie idź wypełnić Morgana głowę z opowieści starych żon".

"Stare żony wiedzą co nieco, i dobrze by było, gdybyś to zapamiętała, bach." Zerka w dół na Morganę, obniżając głos do poważnego szeptu. "Wiesz, że dom został nazwany po studni, ale założę się, że nie wiesz dlaczego."

Cai wtrąca: "Woda wygląda na niebieską. Niebieska studnia-Ffynnon Las. Nie ma w tym żadnej tajemnicy."

"Tak, kolor jest ładny i jest niezwykły. Ale tak samo jak łąki są zielone, a staw biały w zimie - nikt nie pomyślał, żeby nazwać farmę po tych, prawda?"

"Idź więc dalej", mówi Cai, potrząsając głową, "równie dobrze mogę oszczędzać oddech, jak próbować powstrzymać cię przed opowiadaniem swojej historii".

"Och, 'to nie jest moja opowieść. Legenda o niebieskiej studni jest bardzo stara. Starsza niż farma. Niektórzy mówią, że jest tak stara jak pamięć." Ona wzrusza ramionami. "Tak czy inaczej jest ona zdecydowanie starsza ode mnie".

"Wyobraź sobie!" mówi Cai.

Morgana rzuca mu spojrzenie, które mówi, żeby był cicho. Podnosi rękę pani Jones i ściska ją, nakłaniając ją do kontynuowania.

"Oni rzeczywiście mówią, że są pewne źródła wody, jak mają specjalne właściwości. Specjalne. Każdy, kto wypije tę wodę, zazna dobrego zdrowia. We właściwych rękach, może ona wywołać wszelkiego rodzaju wyleczenia i dać ulgę w wielu, wielu odmianach cierpienia."

"Ha!" mówi Cai. "Magiczna woda, rzeczywiście."

"A teraz, czy ja powiedziałem magiczna?"

"Miałeś taki wyraz twarzy".

"Drażnij się ze mną ile chcesz, panie Jenkins. Moc w tej studni jest znana daleko i szeroko, a wszystkie twoje szyderstwa nie zmienią faktów, widzisz?"

"Och, fakty teraz, prawda?"

"Pay him no heed," pani Jones zwraca się do Morgany. "Zawsze będą tacy, którzy nie chcą widzieć. Ale prawda jest taka, jaka jest, Cariad, nawet jeśli niektórych to martwi."

Cai otwiera usta, by odpowiedzieć na to, ale lepiej się zastanowić. Pani Jones, zadowolona, że skończył ze swoimi daremnymi przerwami, kontynuuje.

"Lata temu, wieki temu, historia głosi, że pewien święty człowiek przeszedł tędy podczas pielgrzymki. Nie był młody i nie prowadził całkowicie świętego życia, więc jego zdrowie było słabe. Podróż była dla niego trudna. Gdy dotarł do tego miejsca, zapadła noc i postanowił rozbić obóz. Poszedł ze swoim sługą napełnić butelki z wodą z koziej skóry i natknął się na starą babę siedzącą przy źródle."

"Wiedźma", mówi Cai. "W opowieści, którą słyszałem, była czarownicą, a nie crone".

Pani Jones marszczy się. "Myślałam, że będzie pan milczał, panie Jenkins".

"Tak długo, jak masz do czynienia z faktami, pomyślał, że może chcesz dostać szczegóły w prawo, widzisz?".

Pani Jones ignoruje go.

"Ta... staruszka... miała pecha. Przywitała świętego człowieka dość uprzejmie i poprosiła go, aby dał jej trochę jedzenia. Tylko skórkę chleba lub garść owsa, widzisz? Żeby nie umarła z głodu. Ale święty człowiek powiedział, że nie ma nic do zaoferowania. Duw, rozgniewało to staruszkę, ale zobaczyła, że święty człowiek kuleje i pomyślała, żeby się z nim potargować. Zaoferowała, że wyleczy go z jego dolegliwości, jeśli da jej coś do jedzenia. Zgodził się, a ona wzięła trochę źródlanej wody i polała nią jego spuchniętą nogę, po czym wymruczała zaklęcie. I w jednej chwili ból zelżał! Święty człowiek był zadowolony i wesoło sobie poczynał, ale kiedy przyszło do zapłaty, był niemiły i podał tylko spleśniałą skórkę i ser z larwami. Kobieta poczuła się oszukana. Zaoferował jej błogosławieństwo, aby pomóc jej w drodze. Ale ona krzyknęła na niego.

"Co mnie obchodzi błogosławieństwo takiego człowieka jak ty?" krzyczała. Nazywasz siebie świętym, a nie masz w sercu miłości dla starej kobiety? Przeklinam cię! I tak mówiąc, nabrała wody ze studni i oblała go nią. 'Od dziś woda będzie dla ciebie trucizną. Obyś już nigdy nie zaznał dobrego zdrowia! Sługa chciał ją pobić, ale staruszka uciekła w noc, a jej stare nogi poruszały się szybciej niż ktokolwiek mógłby to zrobić. Święty człowiek wyruszył następnego dnia, ale był martwy, zanim dotarł do wybrzeża. Powiadają, że mógł wypić całą rosę, ale nigdy nie ugasił strasznego pragnienia, które odczuwał, i że zmarnował się do zera." Pani Jones siedzi z powrotem mocno w jej krzesło, kiwając głową w sposób wiedzący. "Od tamtej pory źródło w Ffynnon Las znane jest jako przeklęta studnia".

Cai ziewa i przeciąga się. "Piękna historia na dobranoc, pani Jones."

"Dobrze, że nie interesuje się pan takimi rzeczami, panie Jenkins, bo inaczej ludzie pukaliby do pańskich drzwi oferując pieniądze za klątwy i lekarstwa. Właściciel studni włada jej pełną mocą. Inni mogą próbować z niej korzystać, ale bez pozwolenia nie ma ograniczeń co do tego, co mogą wywołać. Pan Ffynnon Las jest panem studni. Albo panią, rozumu".

Cai śmieje się. "Duw, najlepiej postawiłbym znak. Przydałby się nam dodatkowy dochód."

Pani Jones huffs i pozwala zamknąć oczy. "Wyśmiewaj się ile chcesz. Fakty to fakty. Fakty są faktami." To powiedziawszy milknie, jej oddech zwalnia niemal od razu, tak że szybko zasypia.

We wtorek rano Cai stoi przed otwartymi drzwiami wejściowymi do domu i woła.

"Morgana!" Zbiera dłonie, aby lepiej wysłać głos w górę wzgórza, gdzie jest dość pewien, że ona się ukrywa, i próbuje ponownie. "Mor-gan-a!" Nic. Ani najmniejszego ruchu, ani znaku żadnego z psów, które również są nieobecne.

Pani Jones siedzi już w pułapce, koszyk na kolanach. Prince potrząsa głową, by pozbyć się uciążliwych much. Jest ledwie ósma, a mimo to słońce bije z bezchmurnego nieba, niemiłosiernie gorące.

"Czy nie powiedział jej pan, że idziemy na rynek dziś rano, panie Jenkins?" pyta pani Jones.

"Tak, mówiłem jej". Czuje, że irytacja bierze nad nim górę. Gdyby nie chciała przyjść, mogłaby to powiedzieć, myśli. Łapie się na tym, że jest to niemożliwe, ale wie, że nawet bez słów mogłaby wyrazić swoje uczucia, zamiast uciekać jak dziecko. Podchodzi do małego wózka krzyżowo, przez co Prince zatacza się na chwilę, dostosowując się do nagłego ciężaru. Jednym ruchem lejców ruszają, a w miejscu Morgany panuje napięta cisza. Nie po raz pierwszy Cai uświadamia sobie, jak wymowna jest bezsłowność jego żony, bo cisza, która by jej towarzyszyła, byłaby zupełnie innej jakości niż ta, którą zapewnia jej nieobecność. Zwłaszcza, że jej nieobecność odczuwa się w jakiś sposób jako celową zniewagę.

Droga do Tregaron jest kręta i wąska, ale wystarczająco gładka w porze suchej, choć trochę zakurzona. W powietrzu czuć dziś ciężkość. Pod kamizelką koszula Cai'a jest już wilgotna i nieprzyjemnie przylega do jego pleców. Pani Jones próbuje wciągnąć go w lekką rozmowę, ale on nie ma do niej serca. Humoru nie poprawia mu świadomość, że ma dla niego więcej niż małe znaczenie to, że Morgana postanowiła zostać w domu. Chociaż rozumie jej powody, chciałby, żeby chociaż raz wzięła go pod uwagę, zanim odrzuci jego propozycję wyprawy na targ. Chciał, by była obok niego, gdy dotrze do miasta. Chciał, aby ludzie z Tregaron zobaczyli jego nową narzeczoną, odzyskaną po niefortunnych wydarzeniach z niedzieli, siedzącą ładnie w trapie razem z nim, lub spacerującą na jego ramieniu. Chciał widzieć, jak przegląda stragany na rynku, wybierając rzeczy do sklepowej szafki i może jakiś smakołyk lub dwa - wstążkę do włosów lub kawałek koronki. Chciał widzieć, jak inni mężczyźni ją obserwują. Teraz mógł przyznać to przynajmniej przed sobą; był z niej dumny. Chciał się nią pochwalić, a teraz nie może i nie wie, czy czuć się z tego powodu samolubny i winny, czy zraniony i ciężko doświadczony. Tak czy inaczej, kiedy mijają imponującą kamienicę Isoldy na placu i książę wjeżdża na wybieg za hotelem Talbot, jego nastrój jest czarniejszy niż najlepszy melonik, który ma na sobie, jak zawsze, gdy trzeba załatwić jakąś sprawę.

Pani Jones jest szczęśliwa, że została zwolniona, by pójść po zakupy, a Cai popycha mosiężne, pokryte blachą drzwi wejściowe do gospody. Tregaron od dawna jest znane jako główne miasto drożyny w zachodniej Walii, a hotel Talbot jest jego centrum. W obszernym barze znajduje się piękny kominek, a polerowane stoliki są tak rozmieszczone, by zapewnić prywatność niezbędną do zawierania ważnych transakcji. Cai wita się z barmanem i prosi o kufel piwa. Patrzy, jak pieniące się piwo wypełnia cynowy kufel, i oblizuje wargi, gorąc, wilgoć i kwaśny temperament zaostrzają jego pragnienie. Jest tu już spora kolekcja farmerów, którzy są w połowie swoich pierwszych kufli. Jedni opierają się o bar, inni siedzą w grupach, z pochylonymi głowami, prowadząc rozmowy w największej tajemnicy. Tutaj będzie się targować, kupować i sprzedawać żywy inwentarz bez pomocy licytatora. Obietnice pracy lub pożyczki narzędzi rolniczych będą zabezpieczone. Tutaj mężczyźni mogą rozmawiać o interesach, a ich myśli płyną swobodnie po odrobinie piwa i bez obciążenia ze strony swoich kobiet, które będą zajęte swoimi ważnymi sprawami na placu. Cai kiwa głową starszemu sąsiadowi, po czym bierze łapczywy łyk mocnego, ciemnego piwa. Wyciera pianę z górnej wargi grzbietem dłoni, wydaje głębokie westchnienie zadowolenia, błogosławiąc w końcu brak kobiecego towarzystwa, i bełkocze melodyjnie.

"Duw, Duw! Brzmi jakbyś tego bardzo potrzebował, Jenkins Ffynnon Las!" Wesoły głos za nim może należeć do nikogo innego jak Dai'a Kuźniara. Cai odwraca się, uśmiechając się mimo wszystko, odkłada swój kufel, by uścisnąć ogromną dłoń kowala. Dai Kuźniar, jak wszyscy go znają, podobnie jak jego ojciec przed nim, to człowiek-góra. Ma mniej więcej siedem stóp wzrostu niż sześć, a jego ramiona są tak szerokie, że przez większość drzwi musi przechodzić bokiem, jest więc doskonale przystosowany do pracy, którą odziedziczył. Dai jest bowiem kowalem wędrownym. Nie dla niego delikatne zajęcie, jakim jest podkuwanie ulubionego konia damy, czy przycinanie smukłych kopyt koni wyścigowych lorda Cardigana. Jego klienci to solidniejsza grupa, składająca się głównie z tysięcy funtów dobrej walijskiej wołowiny. Bez względu na to, jak wytrzymałe jest bydło, nie może ono odbyć trzytygodniowej podróży bez uprzedniego podkucia, każde z nich jest w pełni sprawne, rogate i muskularne.

"A teraz, Dai, pozwól, że kupię ci kufel. Pierwszy w sezonie." Cai sygnalizuje barmanowi.

"No, jest z ciebie chrześcijanin", mówi Dai, klepiąc Cai'a figlarnie po plecach, chwilowo uniemożliwiając mu zaczerpnięcie oddechu. "Jak więc wygląda to twoje stado, m'n? Gotowe do startu, prawda?"

Cai odpowiada chrypliwie, "Aye, są wystarczająco dobre. Przyniosę je ze wzgórza w przyszłym tygodniu."

"W jakim terminie ruszamy?"

"Ostatni wtorek miesiąca. Dam ci i Edwyn Nails krzyk, kiedy będziemy gotowi na ciebie."

"Right you are." Zatrzymuje się, by odebrać swoje piwo od barmana, mrugnąć w podziękowaniu do Cai, i przechylić większość zawartości kufla przez gardło w kilku głośnych łykach. "A więc jesteś tu dziś w interesach", mówi. Wskazuje na chudą postać siedzącą przy oknie. "Widzę, że twój przyjaciel jest w środku".

Cai marszczy się. Llewellyn Pen-yr-Rheol nie jest jego przyjacielem i dobrze Dai o tym wie. Zajmując niegdyś stanowisko głównego drovera, człowiek ten stanowi zbawienną lekcję tego, co może spotkać kogoś, kto straci zaufanie tych, od których zależy jego byt. Llewellyn zdaje sobie sprawę, że jest obserwowany i podnosi swoje piwo na znak uznania, a jego uśmiech jest cienki i gorzki. Cai pochyla głowę o pół cala, ale nie może się zmusić do niczego więcej. To był człowiek, który przejął prawo jazdy po ojcu Kaia, kiedy stanowisko to powinno było przypaść jemu, gdyby nie śmierć Catrin. Żaden bowiem mężczyzna, nawet wdowiec, nie może posiadać licencji głównego drovera bez żony. Porthmon musi być żonatym mieszkańcem okręgu, a zasady te zakładają, że taki człowiek ma po co wracać. Osoba pozbawiona korzeni, taka, którą nic nie przyciąga w te rejony, może zostać wystawiona na próbę ponad miarę przez ciężką sakiewkę z pieniędzmi, którą otrzyma od londyńskich kupców na koniec jazdy. Część z tych pieniędzy będzie jego, ale znaczna ich część będzie należała do innych rolników i mieszczan, którzy powierzyli mu swoje interesy. Żona i dom stanowią ubezpieczenie przed taką pokusą.

W opinii wielu osób Llewellyn szybko - trochę zbyt szybko - objął stanowisko i wziął na siebie odpowiedzialność. Nie był lubiany w społeczności i byli tacy, którzy wyrażali swoje wątpliwości co do jego przydatności do tego zadania. Czasu było jednak mało, a wielu zależało od udanej wyprawy, by przetrwać nadchodzącą zimę. Llewellyn Pen-yr-Rheol od początku chciał zrobić wrażenie, zdobyć sławę. Pożyczył dużo pieniędzy z banku w Tregaron, aby kupić ogromne stada, co zaowocowało największymi zagrodami, jakie ktokolwiek pamiętał. W atmosferze możliwości i dobrobytu wielu farmerów zgłosiło się z prośbą o przewiezienie do Londynu także ich własnego bydła, ryzykując wszystko, powierzając bezpieczeństwo swoich rodzin człowiekowi, o którym do tej pory niewielu znalazło dobre słowo. Cai dobrze pamiętał, jak wyruszono w drogę i jak bardzo Llewellyn cieszył się z nowo uzyskanego statusu. Mężczyzna powiedział nawet, że po powrocie, z pełnymi kieszeniami, złoży Kaiowi ofertę za Ffynnon Las. Pomysł sprzedania ukochanej farmy, farmy ojca, takiemu wężowi wywołał w Kaiu wściekłość, ale tak bardzo był pogrążony w żalu, że obawiał się, iż może to być jedyne rozsądne wyjście, jakie mu pozostało.

Zaprzęg Llewellyna miał dobry czas i dotarł na pola tuczu z niewielkimi stratami. Za cały inwentarz uzyskano uczciwe ceny, a w mieście trwały już uroczystości, gdy dotarła do nich wieść o katastrofie. W drodze powrotnej Llewellyn został okradziony z wszystkich pieniędzy, które zarobił - swoich i wszystkich innych. Napadli na niego bandyci przeprawiający się przez Epynt i zostawili z rozbitą głową w płytkim rowie, bez grosza przy duszy. Gdy szok i wściekłość opadły i gdy bezskutecznie próbowano znaleźć sprawców, mieszkańcy miasteczka w swojej rozpaczy zwrócili się przeciwko Llewellynowi. Jako główny drover był odpowiedzialny i tylko on, za to, by pieniądze wszystkich ludzi zostały im dostarczone. Dlaczego uznał za stosowne jechać do domu bez opieki? Dlaczego nie podróżował dyliżansem? Dlaczego nie wynajął ludzi, którzy chroniliby jego i fundusze? Zaczęły krążyć plotki o hazardzie i długach, a także o tym, że być może wcale nie został okradziony, ale w jakiś sposób przechował pieniądze dla siebie.

Mimo całej swojej niechęci do tego człowieka, Cai w to wątpi. Jeśli siedzi na fortunie, to ukrywa ją wyjątkowo dobrze. Kiedy patrzy na niego, widzi kogoś, kto celował wysoko, a upadł nisko. Jego ciało jest tak chude, tak nietrwałe, jakby od środka zżerała go własna porażka. Mimo że nie posiada już ani stada, ani tym bardziej gospodarstwa, nadal nosi strój drovera, z długim, sięgającym ziemi płaszczem i kapeluszem z szerokim rondem. Podczas gdy u Cai'a wygląda to pracowicie i twardo, Llewellyn sprawia wrażenie człowieka, który ledwie ma siłę utrzymać się na nogach. Nie jest człowiekiem zdolnym do nienawiści do samego siebie, więc swoją nienawiść skierował na zewnątrz, najpierw do swojej biednej żony, która regularnie nosiła podbite oko, potem do nastoletniego syna, który opuścił dom, przysięgając, że nigdy nie wróci, a w końcu do swojego następcy, Kaia. Nie ukrywa, że wątpi, aby Cai był w stanie kierować dobrze prosperującym przedsiębiorstwem. Mówi każdemu, kto chce to usłyszeć, a wielu nie chce, że jest zbyt młody, zbyt niedoświadczony i doprowadzi ich wszystkich do ruiny.

Mała część Cai'a obawia się, że może mieć rację. Boi się, że to, co widzi przed sobą, to jego przyszłość. Miasto nie może znieść drugiej nieudanej wyprawy. Wszystkie zagrożenia - zła pogoda, choroby, porywacze bydła, tupolewy, pozbawieni skrupułów kupcy, urazy i straty - wszystko to musi być zaplanowane i pokonane. Nie może zawieść. Wie, że gdy Catrin zmarła, pozwolił, by gospodarstwo upadło. Trochę czasu zajęło mu odbudowanie własnego stada i siebie samego, aby przygotować się do nadchodzącego wyzwania. Dwa sezony zaniedbał farmę, a finansowo jeszcze nie doszedł do siebie. Potrzebuje tej jazdy, by odnieść sukces jak każdy, by zabezpieczyć przyszłość Ffynnon Las. Przyszłość dla siebie i Morgany.

"Duw, chyba chce z tobą porozmawiać, Jenkins" - mówi Dai Kuźniar.

Llewellyn niepewnie podnosi się na nogi i przekracza pochyłą, flagową posadzkę. Cai prostuje się, odkładając swój kufel. Starszy mężczyzna podchodzi, by stanąć niewygodnie blisko. Kiedy się odzywa, jego głos jest równie szczupły i cienki jak jego budowa.

"No i proszę, nasz honorowy nowy główny drover. Co za wspaniały porthmon. Człowiek, któremu można zaufać, widzisz?" Odwraca się, by zwrócić się do sali. "Czy wszyscy nie zaufalibyście takiemu człowiekowi, z jego pięknym kapeluszem, złotym zegarkiem w kieszeni i nową żoną, kupioną specjalnie w tym celu".

"Trzymaj język za zębami, Pen-yr-Rheol", mówi Cai. Wie, że nie wolno mu dać się złapać na przynętę, ale już jego uchwyt na temperamencie się wymyka.

Llewellyn macha ekspansywnie ręką. "Zrobił to dla dobra wszystkich, widzisz? Znalazł sobie żonę tylko po to, żeby mógł kierować drove i trzymać wszystkie twoje piękne pieniądze bezpiecznie. Cóż, jest przemyślane, czyż nie?".

"Jesteś pijany. Wracaj do domu."

"Pijany, jestem? A co to jest w twoim kuflu? Herbata? Stawiasz się bardzo wysoko i potężnie, Cai Jenkins. Tylko uważaj, żebyś nie spadł. To długa droga w dół."

"Powinieneś wiedzieć."

"Aye, I do know it well enough. Och, nie patrz na mnie w ten sposób! Mówię to tylko dlatego, że zależy mi na tobie. Twój ojciec zabrał mnie na moją pierwszą przejażdżkę, wiesz o tym? Wspaniały człowiek, był." Zatrzymuje się, kołysząc się, paskudny grymas zmienia układ jego cech. "Dobrze, że nie ma go w pobliżu, by zobaczyć, jak pozwoliłeś Ffynnon Las odejść."

To jest zbyt bliskie nerwów dla Cai, który wyciąga do tyłu pięść, ale znajduje jej trajektorię zablokowaną przez masę Dai Kuźni.

"A więc, Llewellyn, panie. Nie ma potrzeby na takie rozmowy," mówi, delikatnie, ale stanowczo obracając chwiejącego się człowieka i popychając go w kierunku drzwi. "Idź i znajdź sobie jakieś zacienione miejsce. Odespać trochę tego piwa."

Llewellyn pozwala się odprowadzić od Cai'a, ale woła przez ramię, gdy ten odchodzi, "Wszyscy będziemy cię obserwować, Cai Jenkins. Całe miasto będzie cię obserwować. Myślisz, że możesz być człowiekiem, którym był twój ojciec? Chcesz więc zostać głównym droverem? Cóż, powodzenia i powitania dla ciebie, bachgen, będziesz potrzebował każdego kawałka tego!"

* * *

Wczesnym rankiem, z mojej wyniosłej kryjówki obserwowałem Cai i pani Jones w dół przed domem, pułapka gotowy, ubrany w ich dzień rynku najlepiej. Usłyszałem swoje imię, ale słowo zostało wyrwane przez górską bryzę. Chwilę później stukot kopyt Księcia odbił się echem w górę doliny, gdy wiózł swoich zrzędliwych pasażerów w stronę miasta. Niech jadą beze mnie. Nie życzę sobie, by paradowano ze mną w mieście, tak jak to miało miejsce w kaplicy. Kto wie, jakie dalsze upokorzenia mogą mnie czekać? Jeśli jest najmniejsza szansa, że będę musiał wytrzymać jeszcze chwilę w towarzystwie wielebnego Cadwaladra, to prędzej nie będę ryzykował. Ten dzień jest zbyt jasny, zbyt złoty, by splamić go towarzystwem obcych. Tak bardzo wolałbym być tutaj, słuchając bicia serca wzgórza.

Tutaj, na wysokim pastwisku, znalazłem idealne miejsce. Płytkie zagłębienie w ziemi, zniszczone przez lata schronienia dla owiec. Z jednej strony są trzy głazy, wygładzone przez pogodę, a nad nimi pochyla się mocna tarnina, której niskie, poskręcane gałęzie i twarde liście zapewniają cień. Jeśli przeczołgam się do przodu i wyjrzę ponad krawędź tej trawiastej miski, mogę obserwować wszystko, co dzieje się w gospodarstwie poniżej, bez obawy, że ktoś mnie zobaczy. Dziś dołączyły do mnie corgisy. Bracken wierci się, a ja głaszczę gęstą miedzianą sierść małego pieska, uspokajając go, a on znów się odpręża, wyciągając się, by oprzeć nos na białych łapach. Za nim Meg ziewa leniwie. Uśmiecham się do nich.

My troje nie będziemy dzisiaj chodzić na targ.

Bracken w odpowiedzi leniwie bije krzaczastym ogonem o omszałe podłoże.

Wyobrażam sobie, jak Mam by mnie zbeształ, widząc, że leżę tutaj, zamiast wyruszyć z koszykiem na ramieniu i monetami do wydania jak dobra żona. Przewracam się na plecy na ciepłej trawie. Złamane światło słoneczne, które przepuszcza tarnina, tańczy na moich zamkniętych powiekach i sprawia, że jestem senna. Tutaj, bezpieczna, wolna, z dala od ludzi, gdzie niczego się ode mnie nie oczekuje, mogę spokojnie rozważyć pewne sprawy. A to, co muszę rozważyć, podczas gdy mogę postawić na ten temat swoje najlepsze rozumy, to w istocie nie co, ale kto. Wielebny Emrys Cadwaladr.

Wciąż wyraźnie widzę wyraz jego twarzy, gdy rozkoszował się moim upokorzeniem w kaplicy. To tak, jakby natychmiast mnie osądził, w chwili, gdy mnie poznał, ocenił i uznał za niegodnego. Jego kazanie było dość niejasne - nie mogę powiedzieć, że którekolwiek z nich mogło być skierowane do mnie, a jednak czuję, że jego dezaprobata, jego gniew, były przeznaczone dla mnie. Nie potrafię tego jeszcze dobrze wytłumaczyć. Wiem tylko, że zrobiłem sobie wroga, nawet nie próbując. Nie mogę uwierzyć, że w tym krótkim wstępie potrafił wyczuć, że jest we mnie coś... innego. Coś, z czym, przyznaję, żaden kaznodzieja nie czuł się dobrze. Najbardziej jednak zastanawia mnie to, że straciłem swoją wyjątkową zdolność do bycia w innym miejscu, do podróżowania w swój szczególny sposób, aby uciec od sytuacji, która mi się nie podoba. Robiłam to przez całe życie, a jednak w kaplicy byłam całkowicie uwięziona. Straciłam dar chodzenia po czarownicach.

W swoim życiu znałem tylko jedną osobę, która potrafiła chodzić po czarownicach. Dada. Pamiętam, jak po raz pierwszy nadał temu nazwę. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że jest to coś, co mogą robić inni ludzie, ale uważałem to za osobliwe dla mnie. To była wiosna, przypominam sobie. Miałem nie więcej niż cztery lata. Byliśmy w Crickhowell, nie pamiętam dlaczego. Mamy nie było z nami, ale to nie było nic nadzwyczajnego. Często Dada i ja wyruszaliśmy razem na sprawunki. Sprawy, które, co bardziej prawdopodobne, kończyły się w White Hart. Dada sadzał mnie na zewnątrz na drewnianej ławce i kazał mi na siebie czekać. Szybko się zniecierpliwiłem, ale nie pomyślałbym o nieposłuszeństwie wobec ojca. Powiedziano mi, że mam siedzieć i zostać, i siedziałem i zostałem. Przynajmniej w ciele. Pamiętam, jakby to było kilka dni, a nie lat temu, jak moje powieki stały się ciężkie i opadły, jak szorstki kamień ściany gospody wciskał się przez cienką bawełnę mojej sukni w moje plecy. Chciałam być na polu siana Spencera Blaencwma, bawiąc się z jego szczeniakiem collie. Chciałam tam być, chciałam tam być i myślałam o tym, że tam jestem, a potem, w czasie krótszym niż czas, w którym trzmiel macha skrzydłami, zostałam przeniesiona w to właśnie miejsce. Wysokie trawy i pierzaste fescues łaskotały moje gołe ramiona, gdy biegłem. Wołałem szczeniaka, moim wysokim, czystym dziecięcym głosem, wołałem go, aż się pojawił. I razem skakaliśmy przez kwitnącą łąkę, dwie młode istoty cieszące się późnym wiosennym słońcem. I wtedy uświadomiłam sobie głos Dady, naglący i krzyżowy, i jego ręce na moich ramionach. Pamiętam zamieszanie związane z powrotem do siebie, jak wszystko zdawało się obracać wokół siebie. I wtedy znów znalazłam się na zewnątrz gospody, a Dada trzymał mnie mocno, patrząc na mnie długo i mocno. Nie powiedział nic więcej, dopóki nie oddaliliśmy się od ciekawskich uszu jego współbiesiadników. Idąc do domu zapytał mnie, gdzie byłem, a ja mu powiedziałem.

Kiwnął głową z namysłem, po czym powiedział: "Chodzenie po czarownicach to poważna sprawa, Morgano. Zbyt daleko, zbyt długo, a możesz nigdy nie znaleźć drogi powrotnej. Pamiętaj o tym."

I pamiętałem to. Pamiętam. Nawet teraz jestem świadomy swoich ograniczeń, czasów, kiedy dotykałem granicy niebezpieczeństwa, prawie przekraczając ten punkt bez powrotu.

Moje marzenia w połączeniu z upałem sprawiają, że jestem ospały i leniwy, więc wkrótce zasypiam. Kiedy się budzę, słońce zaczęło już zachodzić. Zmęczony snem i gorący pomimo cienia, razem z psami wychodzimy z naszej jamy i schodzimy do domu. Nie ma już szeptu wiatru, a powietrze stało się cięższe, jakby grzmot nie był zbyt odległy. Spieszę się do studni, przyciągnięta do mieniącej się wody, jak ważki, które latają wśród małych roślin, które ją otaczają. Siadam na kamiennej ścianie i opuszczam stopy do basenu. Woda jest błoga i zaczynam dochodzić do siebie. Właśnie zamierzam wejść do środka, pamiętając o tym, że Cai musi już wracać do domu, kiedy chłód, którego nie wywołuje woda, wychładza moje ciało. Słyszę stukot kopyt na suchej drodze, zwiastujący zbliżanie się małej pułapki lub wozu. Od razu wiem, że to nie Cai wrócił, ale ktoś inny. Ktoś, kto ma zdolność wzbudzania we mnie niepokoju, nawet zanim zdążę go zobaczyć. Wspinam się z grzędy i odwracam, osłaniając oczy przed słońcem, by spróbować rozróżnić, kto to jest. Widzę niepozorną siwą klacz zaprzężoną do skromnego, ale dobrej jakości koncertu. Jakby znikąd przed słońcem przechodzi chmura, a w jej cieniu wyraźnie dostrzegam masywną, nieprzyjazną postać wielebnego Emrysa Cadwaladra.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Dziki"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści