Unikanie pościgu

Rozdział 1

1

Druga śmierć była trudniejsza niż pierwsza. Trudniejszy, ponieważ widział, że to nadchodzi.

Przytomność odzyskał pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami, a bliźniacze źródła światła nad nim wyglądały jak para zmagających się ze sobą południowych słońc za grubymi warstwami chmur. Leżał płasko na plecach, tyle wiedział, a pod nim znajdowały się zbyt wiele razy prane prześcieradła naciągnięte na cienki materac.

Głosy były równie nieprzejrzyste jak światło, mężczyzna i kobieta, żaden z nich nie był mu znany. Mógł wyłowić większość ich słów, bezładną wymianę zdań, która wydawała się docierać przez puszkę po zupie.

Jak długo się budził? Minutę? Dwie? Wystarczająco długo.

Cień zasłonił słońce i ponownie zmusił oczy do otwarcia. Nie było żadnej odpowiedzi. Wszystkie dobrowolne ruchy ustały. Potem pędzel ciepłego oddechu natrafił na jego twarz, wilgotną i bez zapachu.

I gdzieś, był pewien, igła. Chwilę wcześniej jego pierwszym skojarzeniem był zapach alkoholu. Nie piwny zapach pubu, ani nic z kryształowej karafki, ale gryząca, antyseptyczna odmiana. Jego dłoń została wyciągnięta na zewnątrz, a dwa palce badały ciało jego bezużytecznego prawego ramienia w ten uświęcony czasem sposób. Stuk, stuk. Tap tap. Szukając grubej, dobrze uformowanej żyły. A potem, najwyraźniej, sukces. Chłodny, mokry wacik potarł ciało jego wewnętrznego ramienia.

"O co w tym chodzi?" powiedział mężczyzna.

"A, prawda", odpowiedziała kobieta. "Siła przyzwyczajenia, jak sądzę".

Pacjent nie był skłonny do paniki - żaden człowiek z jego pochodzenia nie mógł być - ale poczucie desperacji zaczęło osiadać. Przesuń ramię, rękę! Palec, na litość boską! Próbował z całych sił, ale każdy mięsień w jego ciele wydawał się oderwany, jak maszyna, której koła zębate się rozłączyły. Ból w głowie był potworny, nieugięty, jakby czaszka miała eksplodować. Ale przynajmniej to mówiło mu, że żyje. Co się stało?

"Chcesz, żebym to zrobił?" zapytał mężczyzna.

"Nie, nic mi nie jest".

"Ostatnim razem ci to przeszkadzało".

"Powiedziałam, że nic mi nie jest", odparła cierpko.

Otwórz oczy! Ruszaj się! Brak odpowiedzi.

Uderzenie przyszło szybko i ostro, ale w jednej chwili się skończyło. Nic w porównaniu z ciągłym pulsowaniem w jego głowie. Jednak to, co nastąpiło później, było gorsze niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczył. Straszne uczucie zimna. Nie, nie zimna. Mróz płynący przez jego żyły. Wpełzło do jego ramienia, w kierunku barku, dręcząc wszystko na swojej drodze. Pozostawiając po sobie jedynie drgające, zamrożone nerwy. Walczył o czujność, walczył, by myśleć logicznie, gdy lodowiec wewnątrz niego płynął w kierunku szyi i klatki piersiowej. Kiedy dotarł do serca, wbijając się w nie jak szpikulec do lodu, pojawił się pierwszy przebłysk zapomnienia.

Poczuł, jak chłodny krąg metalu zaciska się na jego piersi. Stetoskop.

"Prawie", powiedziała. "To idzie szybko".

"Wezmę torbę".

Światła powyżej zaczęły zanikać, zbierające się zachmurzenie. Głosy spadły do nie więcej niż niezrozumiałych pomruków. Jego jedynym zmysłem był dotyk. Wciąż czuł prześcieradła, igły. Zimno w środku.

Ale dlaczego nie mogę się ruszyć?

Jego ostatnie myśli były dziwnie jasne i żywe. Igła jest wyciągana. Przylepne czujniki wyrywane z jego klatki piersiowej. Jego ciało było kołysane z boku na bok, gdy pracowali nad chłodnym plastikiem pod nim. Zamykanie zamka błyskawicznego, zaczynające się na palcach stóp, potem długie, wyćwiczone podciąganie przez kolana i talię. Przez klatkę piersiową i twarz.

I w końcu, wszystko na raz, ciemność była absolutna.

* * *

Pielęgniarka obserwowała, jak jej współpracownik wierci się szczelnie zamkniętą szarą torbą tam i z powrotem, dopasowując ją do środka noszy.

"Dlaczego nie ma autopsji na tym jednym?" zapytał.

"Takie były instrukcje lekarza. Powiedział, że już wie, co poszło nie tak podczas zabiegu." Pielęgniarka kliknęła na hamulec i zaczęła kierować gurney w stronę drzwi. "Mogę to stąd zabrać. Dlaczego nie zaczniesz od sprzątania?"

"Tak ... chyba masz rację. Nie będziemy używać tego pokoju ponownie przez co najmniej kilka miesięcy. Możesz uwierzyć, że zamierzają nam zapłacić za to, żebyśmy po prostu siedzieli w domu aż do następnej fazy?"

Żaden nie skomentował tej myśli, co tylko dodało dyskomfortu pielęgniarce.

"Czekaj!" powiedział. "Nie widzę ostatniej strzykawki, której użyliśmy. Musimy się z tego rozliczyć."

"Cholera!" mruknęła. "Musiałam ją wrzucić do pojemnika na ostre odpady".

Zmarszczył na nią brwi. "Znowu siła przyzwyczajenia?"

Nic nie powiedziała, ale zatrzymała się przy drzwiach, obserwowała jak zagląda do czerwonego plastikowego pudełka pełnego zużytych igieł.

"Dobra," powiedział. "Myślę, że może to widzę. Po prostu pozbędę się całego pudełka".

"Dobrze," powiedziała. "I zrób mi przysługę, nie mów o tym lekarzowi - wiesz, jaki on potrafi być".

"Nie ma problemu," powiedział. Po chwili zastanowienia powiedział: "Może moglibyśmy się spotkać na kolacji?".

Pracując z tym człowiekiem od sześciu miesięcy, była przyzwyczajona do jego niezdarnych zalotów. Mimo to, propozycja złożona zza maski chirurgicznej przez mężczyznę ubranego w fartuch i materiałowe buty wydawała się niedorzeczna nawet jak na jego standardy. Miał prawie sześćdziesiątkę, duży brzuch i brzydką czuprynę, i o ile wiedziała, nigdy nie był żonaty. Ona była matroną, po czterdziestce, i miała już dość tego całego cholernego randkowania. Jakby tego było mało, jego wyczucie czasu nie mogło być gorsze. Powiedziała bez wzdrygnięcia, "Mam plany".

Zanim zdążył odpowiedzieć, przepchnęła się przez wahadłowe drzwi i skręciła w lewo korytarzem. Zastanawiała się, jak mężczyzna znalazł się tutaj. Oprócz lekarza, było ich tylko czterech - starannie dobranych i kompetentnych, ale każdy z nich miał jakiś uraz, który sprawił, że stali się wyrzutkami w swoich zawodach. Mężczyźni i kobiety, którzy cieszyli się, że mają pracę za cenę dyskrecji. Przy windzie nacisnęła przycisk wezwania i zaciągnęła hamulec na wózku. Spalarnia w piwnicy była już rozpalona.

Podjechała kabina, a ona wepchnęła gurney do środka i rzuciła ostatnie spojrzenie w dół korytarza. Kiedy drzwi się zasysały, zignorowała przycisk oznaczony B i zamiast tego wcisnęła 1.




Rozdział 2

2

Tydzień później

To linia brzegowa, która aż prosi się o słowa takie jak "odludna" i "surowa". Na mapie tworzy ona poszarpaną linię między Maine a Północnym Atlantykiem, zbiór zatoczek i cypli, które wymykają się wszelkim kompasom, a których bezimienne przerwy i powtarzające się linie drzew wydają się zaprojektowane przez samego Boga, aby zmylić żeglarzy. Wstęga brzegu wije się na północ od zamożnych lądowisk Cape Elizabeth i Kennebunk, by setki mil później zostać pochłoniętą przez obojętną dzicz Kanady. W środku stoi bezradnie miejsce zwane Cape Split, punkt orientacyjny do nicości, bardziej ignorowany niż zapomniany.

Jeśli jest tam plaża, to tylko z nazwy, miejsce, gdzie skały współistnieją z piaskiem i gdzie wielkie półki pływowe stoją wojowniczo na progu zimnego i niestrudzonego morza. Mocne drzewostany sosnowe i świerkowe przylegają prosto do brzegu, górując nad rozbitymi szkieletami przodków, które zostały wymyte u ich stóp, i pochylają się lekko w stronę morza, jakby oczekując kolejnego wielkiego podmuchu. Tuż przy brzegu wyspy zatopionych skał wznoszą się i opadają wraz z przypływem, a głęboko w dolinach między nimi spoczywają szczątki niezliczonych łodzi, których imiona, które ciężko przeżyły, odbijają się echem po pokoleniach w pobliskich wioskach.

Tysiące ptaków przybrzeżnych buduje gniazda na niskich klifach, a gęsto upierzone zwierzęta buszują po lasach. W istocie, jeśli istnieje gatunek niedostatecznie reprezentowany na Cape Split, to jest to człowiek, latem znacznie przewyższający liczebnie łosie, a na skraju zimy, po corocznej migracji na zewnątrz, populacja, która nie jest w stanie nawet utrzymać liczby z rezydującymi czarnymi niedźwiedziami. Te niepewne dusze, które opuszczają Cape Split po uczciwym i krótkim lecie, w większości pozostawiają po sobie rozległe rezydencje nad morzem, podczas gdy całoroczni mieszkańcy, bardziej serdeczna i praktyczna grupa, skłaniają się ku domkom, te również nad morzem, ale wystarczająco daleko w sosnach, aby odciąć się od nieuniknionych nor'easters. To właśnie w jednym z tych małych domków, skierowanym na południe i znajdującym się w pobliżu wschodniego boiska, zamieszkała pielęgniarka.

* * *

Przyjechała na wybrzeże dziewięć lat temu - dokładnie dziewięć lat, bo ludzie tutaj traktują takie rzeczy jako powód do dumy. Nie była miejscowa, ale na jej korzyść przemawia fakt, że nie pochodziła z miasta, i trzymała się trochę bardziej niż powinna. Krążyły plotki o przykrym rozwodzie, inne o spadku piraconym przez rodzeństwo. Wszystko to było dość dramatyczne i prawdopodobnie nie było niczym więcej niż plotką. Ale ona była pielęgniarką. Nie dało się pomylić właściwego opatrunku, jaki założyła młodemu chłopcu, który skaleczył się na skałach dwa lata temu, ani dyżurnej reanimacji, którą bezskutecznie przeprowadziła na staruszku Fergusonie zimą poprzedniego roku. Przynajmniej jeden całoroczny mieszkaniec widział jej samochód zaparkowany za kliniką pilnej opieki w Bangor, choć nie potrafił powiedzieć, czy była tam jako pacjentka czy pracownik. Była uprzejma dla sprzedawcy w sklepie spożywczym w Columbia i równie uprzejma, gdy co niedzielę tankowała swoją starą Hondę w Circle K przy Route 1. Jej jedyny określony brak, jeśli można go tak określić, został obnażony przez śmieciarza, który przysięgał na wszystko, co było destylowane, że kubeł na śmieci pielęgniarki był niezmiennie wypełniony wystarczającą ilością butelek po winie, by utrzymać trzech spragnionych mężczyzn. Jednak, podobnie jak w przypadku jej towarzyskiej powściągliwości, to była jej sprawa. W Cape Split były dwa rodzaje całorocznych mieszkańców - ci, których przodkowie przypłynęli na jego skały, i reszta, która przyjechała, aby uciec przed zbywającymi bolączkami życia.

Jej zwietrzały domek - bo żadnego miejsca z takim widokiem nie można nazwać ruderą - miał niewiele więcej niż cztery ściany z sidingu shaker, niegdyś radośnie niebieskiego, i dach, który nie przeciekał. Jedna ścieżka prowadziła do drogi, inna do morza. Najbliższy sąsiad znajdował się pół mili w każdą stronę. To było małe miejsce i prywatne, co tutaj mówiło samo za siebie. I według jednego z wiarygodnych rachunków, przez ostatnie trzy tygodnie kubeł na śmieci był pusty.

* * *

Joan Chandler wstała wcześnie tego ranka, niewiele po słońcu, i wkroczyła na niewielką werandę, która wychodziła na morze. Rozciągnęła się imbirowo, myśląc, że światło wydaje się niezwykle intensywne. Serce waliło jej jeszcze przed poranną kawą, a ona ustabilizowała jedną drżącą rękę na poręczy. Drzewa milczały na luźnym wietrze, morze było pogodne. Poza kilkoma mewami kołującymi w oddali, świat na zewnątrz był niezwykle spokojny. Jakże to pasuje, pomyślała.

Jej pacjent nie poruszył się przez tydzień, odkąd go tu przyprowadziła. Albo w poprzednim tygodniu, nie licząc tego, że ktokolwiek to liczył. Jego stan się ustabilizował, z tego co mogła stwierdzić, chociaż jej sprzęt był śmiesznie rudymentarny. Przenośny monitor serca, który ukradła z pracy - nigdy nie zostałby pominięty, ponieważ został zamknięty w szafie w poszukiwaniu podejrzanych przewodów. W małym miejscu, w którym pracowała - laboratorium, klinice, nigdy nie wiedziała, jak to nazwać - było mnóstwo zbędnego sprzętu. Boże, jaki oni mieli budżet. Wszystko było nowe, w każdym z czterech pomieszczeń zamontowano w pełni cyfrowe apartamenty przystosowane do operacji. Najbardziej dziwaczne były maszyny do obrazowania: funkcjonalny rezonans magnetyczny, nóż gamma, spiralna tomografia rentgenowska, wszystkie nowiutkie i doskonale skalibrowane.

Chandler niewiele o tym wiedziała - została zatrudniona na sali operacyjnej. Jej podstawowe doświadczenie kliniczne miało miejsce wiele lat temu, zaraz po szkole pielęgniarskiej, i jak wielu w jej zawodzie, ciągnęło ją do bardziej lukratywnej specjalizacji: pielęgniarstwa okołooperacyjnego. Dobrze jej się żyło przed kłopotami - nadużywającym mężem, dwoma poronieniami i finansowo zrujnowanym rozwodem. Jej picie wzięło górę, kosztując ją dobrą pracę - karierę, tak naprawdę, albo tak jej się wydawało. Wtedy dostała ostatnią szansę, najbardziej osobliwą z ofert pracy.

Otworzyła drzwi, które mocno skrzypiały, i weszła do środka, by sprawdzić, co z jej pacjentem. U stóp jego łóżka nie było żadnej karty. W zasadzie nie było tam łóżka, jej mało używana półka zastąpiła odpowiednie ustawienie na wysokim poziomie. Oprócz monitora serca, nie było tam nic więcej. Statyw do kroplówki, teraz pusty, i kilka materiałów na półce: głównie bandaże i asortyment leków do ochrony przed infekcjami i radzenia sobie z bólem. Podobnie jak reszta, wszystko zrabowane z kliniki od czasu przybycia pacjenta. Odkąd podjęła decyzję.

Zmierzyła puls i ciśnienie krwi. Dużo lepiej niż w zeszłym tygodniu. Jego kolor się poprawił, a oddech wydawał się normalny, a nie płytkie zgrzyty z dnia, kiedy woziła go po ganku na składanym wózku, który ledwo mieścił się w bagażniku jej Hondy.

Był dobrze wyglądającym młodym człowiekiem. Krótkie brązowe włosy z pasemkami blondu z odległego lata, regularne rysy i budowa pływaka. Sprawdzała co jakiś czas, czy jego oczy nie mają rozszerzonych źrenic, i stwierdziła, że są puste, czyste i - nie mogła zaprzeczyć - bajkowo niebieskie. Chandler zastanawiał się, jak inaczej wyglądałyby, gdyby za nimi stało życie. Poza legendą o jego obrażeniach, która mogła być prawdziwa lub nie, miała niewiele informacji o pacjencie B - tak nazywano go w klinice i oczywiście wiedziała dlaczego. Ale poznała jego imię. Wbrew przepisom, przeszukała akta lekarza i znalazła je. Tyle chciała. Jeśli w aktach była data urodzenia, nie udało jej się jej znaleźć, ale domyśliła się, że ma trzydzieści lat, może trochę mniej. Piętnaście lat młodszy od niej, mniej więcej. Prawie na tyle młody, by być synem, którego nigdy nie miała.

Chandler westchnęła. Poszła do kuchni i postawiła czajnik z kawą na kuchence.

* * *

Obudził się tuż przed południem, gdy zmieniała opatrunek na jego głowie. Jego oczy pękły, z początku tylko lekko, potem nagle pojawiły się szeroko. Nawet w tym zaskoczonym stanie, pustym i niedokładnym, oczy były tak niebieskie, jak żadne inne, które widziała.

"No, witaj", powiedziała w swoim najlepszym pielęgniarskim singsongu.

Odpowiedział mrugając raz.

"Proszę się uspokoić. Miałeś wypadek."

Rozejrzał się po miejscu, próbując się zorientować. Jego usta zaczęły drżeć, gdy próbował zbudować słowo.

"Idź powoli, wszystko jest w porządku. Będziesz miał tyle czasu, ile potrzebujesz, aby dojść do siebie."

"Wa ... woda," zgrzytnął.

Po raz pierwszy od dwóch miesięcy, pielęgniarka uśmiechnęła się.




Rozdział 3 (1)

3

Trzeciego dnia pacjent siedział już w łóżku i jadł stały pokarm. Gdy pochłaniał drugi talerz makaronu, zapytał: "Co możesz mi powiedzieć o wypadku, w którym brałem udział - nic nie pamiętam".

"Często tak jest, Trey." Tyle ustalili już pierwszego dnia. Trey DeBolt, pochodził z Colorado Springs, miał dwadzieścia siedem lat i był samotny. Był ratownikiem Straży Przybrzeżnej, jedną z najbardziej wymagających fizycznie specjalizacji we wszystkich służbach - i prawdopodobnie jedynym powodem, dla którego wciąż żył. "Przyjąłeś lanie, kiedy twój helikopter spadł. Twoje prawe ramię zostało uszkodzone, było też kilka rozcięć i stłuczeń. Najbardziej znaczące obrażenia dotyczyły twojej głowy".

"Nie żartuję. Co powiesz na kolejny Percocet?"

"Nie."

"Potrzebuję czegoś".

"Tylko zgodnie z harmonogramem". Chandler powiedział to stanowczo, bez wzmianki, że zapasy się wyczerpały.

"Pamiętam szpital ... przynajmniej tak mi się wydaje. Teraz jestem w domu na plaży?"

Wczoraj słyszał surfing, a ona sama tyle przyznała. "Mówiłam ci, że to skomplikowane. Wyjaśnię wszystko, gdy będziesz silniejsza. Na razie jesteś bezpieczna, dochodzisz do siebie. Jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz?".

"Zmieniasz temat".

"Oczywiście."

Trey DeBolt uśmiechnął się, kolejny raz. "Pamiętam, że zgłosiłem się do pracy na stacji ... Kodiak, Alaska". Jego oczy poszły daleko, coś nowego przypomniane. "Potem zostaliśmy wezwani na misję. Była akcja ratunkowa." Po długiej pauzie, potrząsnął głową. "Nie pamiętam, gdzie poszliśmy, ani po co. Osiadający statek, zagubiony załogant. To była tragiczna sytuacja, wiem tyle. Pogoda była okropna, ale... nie, nie pamiętam nic więcej."

"Części wracają - to dobrze. Nie mogę powiedzieć ci żadnych szczegółów dotyczących wypadku. Wiem tylko, że kiedy przywieźli cię na operację, byłeś w złym stanie."

"Co z moją załogą, porucznikiem Morganem i Adamsem? Mikey?"

"Byłeś jedynym ocalałym, Trey - przykro mi".

Milczał przez jakiś czas. "To jest wypadek klasy A. Będzie śledztwo. Czy ktoś przyszedł mnie przesłuchać?"

"Jestem pewien, że tak będzie. W odpowiednim czasie."

"Kiedy?" zażądał. Jego pierwszy dotyk niecierpliwości.

"Nie wiem."

Spojrzał przez okno. "To nie jest Alaska".

"Jesteś w Maine".

"Maine?"

"Przywieziono cię tu, bo potrzebowałeś naszych lekarzy. Specjalizują się w urazach głowy, są najlepsi na świecie. Powiedz mi - kto będzie się nad tobą zastanawiał?"

"Zastanawiać? Co masz na myśli, jak mój dowódca?"

"Nie, został powiadomiony."

Oczy DeBolt'a zwęziły się. "Ona."

"Przepraszam - powiedziano mi tylko, że to zostało zrobione. Myślałem bardziej o rodzinie."

"To wszystko jest w moich aktach osobowych."

Czekała.

"Mój ojciec nie żyje. Mama jest w Colorado Springs, ale ma wczesne stadium Alzheimera, więc wątpię, by cokolwiek jej powiedziano."

"Bracia lub siostry?"

"Żadnych."

"Znaczący inny?"

"Jestem pomiędzy związkami - czyż nie tak wszyscy mówią w tych czasach? Stacjonowałem na wyspie na Aleutach przez rok, a stosunek facetów do dziewczyn jest dość ponury."

"W porządku."

"Biorę udział w zajęciach, program online. W pewnym momencie mój profesor będzie się zastanawiał, co się ze mną stało".

"Co studiujesz?"

"Jestem w połowie drogi do licencjatu z biologii. Podoba mi się Straż Przybrzeżna, ale nie jestem pewna, czy wytrzymam dwadzieścia lat."

Stanęła gwałtownie. "Twój apetyt się poprawia. Powinnam pójść po prowiant. Czy jest coś, na co miałbyś ochotę?"

"Narkotyki."

Zmarszczyła brwi.

"Może omlet. I trochę OJ."

"To mi się uda." Wyszła przez drzwi.

W pokoju zapadła cisza. DeBolt rozejrzał się dookoła. Próbował sobie przypomnieć, co się stało na Alasce. Mały silnik ożywił się, a następnie opony chrzęściły na żwirze.

Szybko zasnął.

* * *

To był sen tylko w najbardziej szorstkim sensie, niespokojne sny wstrząsały nim w i ze świadomości. Strzelające obrazy, kanciaste kształty, litery i liczby, wszystko to zderzało się w jego pokiereszowanym mózgu, gdy dryfował poza zasięgiem świadomości. Uratował go hałas, ostre drewniane skrzypnięcie. DeBolt otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju. Nie widział nikogo.

"Joan?"

Brak odpowiedzi.

Zastanawiał się, jak długo jest na zewnątrz, ale nie było sposobu, by to stwierdzić. Ani zegara w żadnym miejscu. Obrócił rudowłosą głowę, badając szczegółowo to miejsce, a każda granica ruchu była dla niego nową przygodą w bólu.

Co takiego było w tym pomieszczeniu?

Wtedy uderzyło go to. Był całkowicie pozbawiony czegokolwiek elektronicznego. Żadnego telewizora, żadnego komputera, nawet mikrofalówki w maleńkiej kuchni. Nie widział jeszcze, żeby Joan używała telefonu komórkowego, co w dzisiejszych czasach było uderzające. Czy to miejsce było tak odległe, całkowicie poza zasięgiem komórek? A może jego pielęgniarka była typem antytechnologicznym, pionierem z ogródkiem warzywnym i dwoma kurczakami z tyłu, generatorem wiatrowym na kominie?

Nieważne.

Usiadł prosto, zwalczając ukłucie bólu w czaszce. DeBolt, który nie lubi siedzieć w miejscu, zaczął poruszać ramionami, w górę i w dół, obracając się w rozszerzających się kręgach. Nieźle. Przeszedł do unoszenia nóg, ale to w jakiś sposób zaangażowało mięśnie w górnej części pleców i piorun uderzył w podstawę jego szyi. Położył się z powrotem.

Na zewnątrz samochód chrupnął bliżej na żwirze. DeBolt usłyszał, jak silnik zamiera, jak otwierają się i zamykają drzwi. Potem nieznany głos Joan Chandler, która zaczęła z kimś rozmawiać - najwyraźniej z sąsiadem. Większość z tego nie wyłapał. Ale usłyszał wystarczająco dużo.

Wkrótce była w środku z naręczem zakupów, a gość został odesłany.

"Kto to był?" zapytał.

Zajęła się rozładowywaniem dwóch papierowych worków. DeBolt pomyślałby, że jest miłośniczką torebek wielokrotnego użytku.

"Bob Denton, mieszka w mieście. Od czasu do czasu wykonuje dla mnie pewne prace ręczne. Powiedział, że był w okolicy i zastanawiał się, jak trzyma się moja listwa pogodowa."

"Powiedziałeś mu, że mam na imię Michael".

Długa pauza. "Mam siostrzeńca o tym imieniu."




Rozdział 3 (2)

"Masz pacjenta o imieniu Trey."

Trzasnęła puszką fasoli na ladzie, jej twarz zacisnęła się, gdy walczyła z ... czym? Złość?

"Słuchaj," powiedział DeBolt, "Nie chcę być niewdzięczny. Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Ale to nie jest szpital. Nie widziałem żadnych lekarzy i nie pozwolono mi skontaktować się z nikim, kogo znam. Co się dzieje, do cholery?"

Podeszła do jego łóżka i usiadła na krawędzi. Zamiast odpowiedzieć, zaczęła odwijać szeroki bandaż na jego głowie. Kiedy już to zrobiła, zabrała starą gazę do łazienki i wróciła z dwoma ręcznymi lusterkami. Trzymała je tak, by mógł zobaczyć rany na tylnej części czaszki. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Dwie głębokie blizny tworzyły V, łącząc się w pobliżu podstawy skóry głowy, a trzy mniejsze rany widoczne były w innych miejscach. Musiało być sto szwów, ale wszystko wydawało się goić; włosy zaczynały odrastać w miejscach, gdzie jego głowa była ogolona, zakrywając uszkodzenia.

Odwróciła lusterka.

Po długim milczeniu zapytał: "Czy będą jakieś długotrwałe skutki?".

"Niektóre blizny oczywiście, ale uszkodzenia skóry głowy były minimalne. Tak długo jak będziesz utrzymywać włosy określonej długości, twój wygląd pozostanie bez zmian."

"Nie o to mi chodzi."

Napotkała jego spojrzenie. "Uraz twojego mózgu był znaczny, ale jak dotąd nie widzę dowodów na upośledzenie funkcji poznawczych. Twoja mowa i ruch wydają się normalne, co jest bardzo dobrym znakiem. Ale wtedy, nie jestem ekspertem."

"Ale zobaczę ich w pewnym momencie - ekspertów".

"Oczywiście, że tak. Powiedz mi, czy zauważasz coś innego?"

"W jaki sposób?"

"Procesy psychiczne, jak sądzę. Czy miałeś jakieś niezwykłe myśli lub doznania?".

"Jestem głodny, ale to raczej nie jest niezwykłe."

Czekała.

"Nie," powiedział w końcu, "chociaż naprawdę nie jestem pewien, o co pytasz. Jest coś, kiedy śpię, jak sądzę. Widzę rzeczy - kanciaste kształty, światło na ciemnym tle."

Pielęgniarka prawie coś powiedziała, ale zamiast tego rozpoczęła serię egzaminów poznawczych. Kazała mu obliczyć napiwek za rachunek w restauracji, przeliterować dane słowo w przód i w tył, ułożyć wydarzenia historyczne w porządku chronologicznym. Kiedy poprosiła go o narysowanie obrazu domu z dzieciństwa, coraz bardziej zirytowany DeBolt powiedział: "Czy jeśli otrzymam ocenę pozytywną, będę mógł wyjść z domu?".

"Masz szczęście, że żyjesz, bosmanie DeBolt".

"A ty masz szczęście, że nie jestem na tyle zdrowy, by wstać i odejść".

"Wkrótce będziesz. Dla własnego dobra mam nadzieję, że tego nie zrobisz. Mam nadzieję, że zostaniesz trochę dłużej".

"Jakże troskliwy," powiedział, jego sarkazm spadł do crassness. Zdając sobie sprawę, że przekroczył linię, westchnął i potarł czoło. "Przepraszam."

"To wszystko jest w porządku. Kiedy jesteś pielęgniarką tak długo jak ja, unikasz brania rzeczy osobiście - siła przyzwyczajenia."

Te ostatnie słowa, ich ton i intonacja, wbiły się w mózg DeBolt'a jak włącznik światła. Siła nawyku. "Ty...", powiedział nieśmiało, "byłeś tam w szpitalu. Włożyłeś mi igłę w ramię". Zadrżał wewnętrznie, przypominając sobie lodowate uczucie leku pełzającego po jego ciele.

Nie odpowiedziała od razu. "Tak, podałam specjalny narkotyk - to właśnie on cię uratował, Trey. Są jeszcze inne rzeczy, które muszą pozostać niedopowiedziane na razie, dopóki twój powrót do zdrowia nie będzie pełniejszy. Ale proszę... proszę zaufaj mi, kiedy mówię, że chcę dla ciebie tylko tego, co najlepsze."

DeBolt wyszukał jej otwarte spojrzenie, jej szczery wyraz twarzy. I rzeczywiście jej ufał.




Rozdział 4

4

DeBolt wkrótce zaczął pewnie chodzić po domku i ganku, a kilka dni później wyruszył w kierunku skalistego przyczółka. Następne tygodnie były pełne rehabilitacji, intensywność wzrastała, a ból malał, aż stało się to czymś bliskim ćwiczeniom. Pielęgniarka przeprowadzała rudymentarne badania: wykres oka na dalekiej ścianie, szeptane oceny słuchu, z których DeBolt zdał wszystkie, albo tak się domyślał, bo nie były powtarzane. Przyniosła mu ubrania, źle dopasowane i - był pewien - kupione w sklepie z używanymi rzeczami. Podziękował jej za wszystko.

Kwestia czasu została rozwiązana, gdy kupiła mu zegarek, tani Timex, który obiecywał, ale nie świecił w ciemności. Był jednak wystarczająco dokładny, a DeBolt znalazł dziwną radość w przestrzeganiu harmonogramu. Pobudka o 6:00 rano Miękki bieg po plaży, trzy mile w tę i z powrotem przez ten sam ćwierćmilowy odcinek usianego kamieniami piasku. Śniadanie o 7:10. Odpoczynek do 8:15. Bieganie, którego nienawidził - zawsze nienawidził - i z wyraźną niechęcią pozwoliła mu pływać. Przyjął wodę z wdzięcznością, ale skarżył się, że zimno jest nie do zniesienia, a ona zdołała zdobyć używany neoprenowy kombinezon, o dwa rozmiary za duży, który sprawił, że codzienne zanurzanie się było znośne. Każdy dzień przynosił postępy i, pomijając rzadkie niepowodzenia, DeBolt rozwijała się tylko w jednym kierunku. Bóle głowy zmniejszyły się, podobnie jak zapotrzebowanie na leki przeciwbólowe. Wprowadzono nowe badania - gry pamięciowe, łamigłówki matematyczne, ćwiczenia poznawcze. W każdym przypadku zapewniała go, że radzi sobie dobrze.

Jednak w miarę jak pacjentowi poprawiał się stan zdrowia, wyczuwał wyraźne pogorszenie u swojej opiekunki. Wydawała się coraz bardziej wycofana i zdystansowana, tym bardziej, gdy prosił ją o wyjaśnienie, jak to się stało, że po zamarzniętym Morzu Beringa znalazł się w domku na plaży w Nowej Anglii. Jej obniżający się nastrój był z każdym dniem bardziej widoczny, nieubłagany i pełen obaw. Pewnego ranka, gdy liczyła jego pompki na plaży, dostrzegł daleko w oddali młodą dziewczynę. Miała osiem, może dziesięć lat i boso przemierzała baseny pływowe z siatką i wiadrem. Gdy zbliżała się do krawędzi skały, na której zbierała stworzenia, DeBolt zauważył zmianę w morzu - silny prąd morski. Powiedział, że powinni ostrzec dziewczynę, by trzymała się z dala od wody. Chandler odpowiedziała, natychmiast kierując go na brzeg.

DeBolt najpierw spełnił wymagania, ale potem zatrzymał się w połowie drogi do chaty, nieruchomy i niewzruszony - jego pierwszy opór wobec któregokolwiek z jej poleceń.

"Powiedz mi jedną rzecz," powiedział. "Czy oprócz ciebie ktoś wie, gdzie jestem?".

"Nie."

"Jestem w służbie. Żołnierz, który nie zgłasza swojego miejsca pobytu, jest uważany za AWOL. To przestępstwo według prawa wojskowego".

"Rozumiem. Wkrótce wszystko wyjaśnię ... obiecuję."

Po rozważeniu tego przez jakiś czas, odwrócił się i wszedł do środka.

* * *

Tej nocy usiadła na ganku ze szklanką i pełną butelką. Opróżniła obie w milczeniu, a gdzieś koło północy poszła niepewnie do swojego pokoju. Usłyszał, jak jej łóżko skrzypi raz, a potem nic.

Pogoda zaczynała się zmieniać w zimową. Przed zachodem słońca DeBolt obserwował ławice łupkowo-szarych chmur, które szybko i nisko spływały, i zauważył, że zniknęły wszechobecne stada mew. Las zaczął jęczeć pod wpływem pulsującego wiatru, a fale grzmiały na brzegu w ciągłej wymowie, bez punktowych przerw ustępującej ciszy.

Nie mogąc zasnąć, DeBolt ściągnął z półki wygasłą powieść i podszedł do łóżka na kółkach, bardziej zachęcającego teraz, gdy monitory i stojak z kroplówkami zostały odsunięte na bok. Przechodząc przez pokój, zajrzał przez otwarte drzwi do sypialni i zobaczył Chandler rozłożoną niezręcznie na łóżku. Zatrzymał się, studiował ją przez chwilę, po czym wszedł do pokoju z wahaniem. Jej włosy były sztywne i zmatowiałe, złożone na jedną stronę, a koszula nocna zmięta - zupełnie nieruchoma, wyglądała jak dawno zapomniana lalka z dziecięcej półki w szafie. Wątpił, by poruszyła się od czasu zemdlenia. DeBolt domyślił się, że mogłaby być atrakcyjna, gdyby chciała, ale jej skupienie na jego powrocie do zdrowia było tak absolutne, tak samotne, że zdawało się wykluczać nawet jej własne utrzymanie. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, co nią kierowało.

Jej koc zsunął się na podłogę, a on go odzyskał i przykrył ją. Poza lekkim drżeniem jednej ręki, nie poruszyła się. Odwrócił się z powrotem do głównego pokoju, a w pobliżu drzwi jego wzrok przykuła teczka z dokumentami na wysokiej komodzie. Była to zwykła manila, a na karcie tytułowej DeBolt widział własne nazwisko napisane ołówkiem, niechlujnymi drukowanymi literami, które były niepokojąco znajome. To była jego kopia dokumentacji medycznej Straży Przybrzeżnej - teczka, która powinna być w jego mieszkaniu na Alasce.

Jak to się tu znalazło?

DeBoltowi przyszło do głowy, że przy wszystkich badaniach diagnostycznych, jakie przeprowadziła Chandler, ani razu nie zrobiła notatki. Kiedy ostatnio widział teczkę, mieściła ona chyba z pięćdziesiąt stron wojskowej roboty papierkowej. Teraz wyglądała na wyjątkowo cienką, a jedna strona odstawała od rogu. Ustawienie teczki na komodzie nie mogło być bardziej oczywiste. Zauważył też, że pod jego nazwiskiem ktoś dopisał czarnym atramentem META PROJEKT, a poniżej OPCJA BRAVO.

Jego oczy powędrowały do Chandlera, a potem z powrotem do teczki. Podniósł ją i znalazł w środku tylko dwie kartki. Nigdy nie widział żadnej z nich. Na wierzchu był wydruk artykułu z Alaska Dispatch News, czterostronicowe streszczenie katastrofy samolotu MH-60 Straży Przybrzeżnej na Morzu Beringa sześć tygodni wcześniej. Znów zobaczył META PROJEKT i OPCJA BRAVO nabazgrane pośpieszną ręką, która nie była jego własną. Przeczytał artykuł raz, wziął głęboki oddech, po czym przeczytał go ponownie. Jego oczy osiadły na jednym zdaniu w drugim akapicie.

Potwierdzono, że w wypadku zginęli dowódca samolotu porucznik Anthony Morgan, drugi pilot LTJG Thomas Adams, AN Michael Schull i ratownik PO2 Trey DeBolt.

Wpatrywał się w nią przez pełną minutę. Potwierdzona śmierć...

Z ostrożnością podniósł zadrukowaną stronę, by zobaczyć, co jest pod nią. Drugi papier był grubszy, opatrzony pieczęcią i podpisami, wszystko w nim sugerowało oficjalną wagę. Był to akt zgonu wydany przez stan Alaska. Było tam kilka linijek prawniczego języka, a w środku dwa pola informacji, które kończyły szok:

Imię i nazwisko zmarłego: Trey Adam DeBolt

Przyczyna śmierci: tępy uraz głowy/wypadek lotniczy




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Unikanie pościgu"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści