Inny ja

Prolog

==========

PROLOG

==========

Krzywej Iglicy nie pamiętają żadne podręczniki historii. Przy jej stolikach nie podpisywano ważnych dokumentów, bohaterowie nie wyruszali na bitwę wzmocnieni jej piwem, a na zapleczu nie wybuchały rewolucje. Drinki były rozwodnione, barman przymykał oko na hazard (to, jak go zranił, było ciągłym źródłem spekulacji), a barmanki nie ukrywały, że są chętne, za odpowiednią cenę. A jednak Iglica ma swoje miejsce w historii - przez czysty przypadek jej lokalizacji - i być może dlatego nie jest wspominana.

Gdybyś stał tyłem do Tamizy, na północ od katedry św. Pawła, wystarczyłoby przejść najwęższą alejką, która graniczy z cmentarzem, by dotrzeć do schodów tawerny. Czysty tupet takiego miejsca, by założyć sklep obok najwspanialszej katedry w Londynie, wzbudził niejedną brew. Ale Spire przetrwała, głównie dlatego, że nikt nie pamiętał, co było pierwsze. Jedynym elementem, co do którego wszyscy byli zgodni, był fakt, że magiczny miecz na dziedzińcu pomiędzy nimi znajdował się tam od, cóż, od zawsze.

Tkwił tam, zakopany po szyję w bloku żyłkowanego marmuru, czekając. Od czasu do czasu jakiś rycerz przejeżdżający w drodze do zamku Camelot zatrzymywał się, by spróbować szczęścia. Albo robotnik portowy wychodził z tawerny, napinając mięśnie i wołając do przyjaciół: Hej, chodźcie popatrzeć! Ale miecz trzymał się mocno, a słowa wyryte w kamieniu z czasem stały się gładkie.

Kto wyciągnie ten miecz z tego kamienia

jest prawowitym królem urodzonym w całej Anglii.

To był pomysł. Każdy mógłby ci powiedzieć, że od czasu najazdu Sasów, którzy namieszali, istniało pół tuzina królestw Anglii. Jasne, granice zmieniały się od czasu do czasu, gdy jakiś niespokojny królewiątko wyruszyło i podbiło sąsiedni zamek. Ale zjednoczone królestwo? Myśl ta, choć odległa, była intrygująca.

Jednak nie pojawił się żaden rycerz, który mógłby wyciągnąć miecz z kamienia, nie powstał żaden wielki bohater, który zjednoczyłby Brytyjczyków. Miecz czekał od setek lat i szczerze mówiąc, znudził się.



Rozdział 1 (1)

==========

ROZDZIAŁ 1

==========

Arthur Pendragon był pijany. Ogromnie, błogie upojenie. Rozsiadł się w kabinie Krzywej Iglicy, rozkoszując się łagodnym sposobem, w jaki karczma zaczęła się kręcić.

Wszystko w tym miejscu go fascynowało: Łukowaty kamienny sufit, który sprawiał wrażenie podziemnej piwnicy. Żelazne łańcuchy, które służyły za poręcze na tylnych schodach. Grube fioletowe świece, z których wosk kapał bezkrytycznie na podłogę i stół. I jeszcze ten dziwny miecz na dziedzińcu. Jeśli plotki były prawdziwe, ostatni rycerz, który próbował go wyrwać, naprężył się tak mocno, że aż się pobrudził.

Artur by się śmiał, gdyby to widział. Ale ostatnio nie widział zbyt wiele. Dzisiejszej nocy jednak był wolny od uciążliwego mroku zamku, choćby tylko na kilka godzin. I zamierzał rozkoszować się tą wolnością.

Wysączył swój kufel piwa i zerknął na stół, gdzie jego przyjaciel bawił się talią kart. Lancelot potasował je z wyćwiczonym pstryknięciem, przesuwając je w mostek. Zrobił to po raz drugi, a potem trzeci.

"Proszę, powiedz mi, że zamierzasz wykonać magiczną sztuczkę". Arthur uśmiechnął się, a Lance strzelił mu spojrzenie.

"Miałem zamiar sprawić, że ale zniknie," ripostował Lance, "ale sam już to zrobiłeś."

"Cóż, jesteśmy w tawernie".

"Przestań wyglądać na tak zadowolonego z siebie. To ja nas wymknąłem."

Ta część była prawdą: Lance wyczarował jakąś absurdalną wymówkę, która odesłała strażników Artura do kwatery, rzucił mu podniszczony płaszcz i oznajmił, że idą na drinka. Było to odważne i lekkomyślne, ale zadziałało.

I za to Artur był niezmiernie wdzięczny. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo potrzebował być gdzie indziej, dopóki nie pędzili przez labirynt londyńskich ulic, noc była gęsta od obietnicy, że mogą ją spędzić tak, jak im się podoba.

"Chyba jestem ci winien jedno", powiedział.

"Jesteś mi winien sześćset dwadzieścia trzy", odpowiedział Lance, "ale kto to liczy?".

Arthur sięgnął po swoje piwo, znajdując swój kufel pusty. Zerknął z nadzieją w stronę baru. "Jeszcze jedna kolejka?"

"Zły pomysł".

"Straszny" - zgodził się Artur.

"Ale jak będziemy się uczyć na błędach, jeśli nie popełnimy żadnego?". Oczy Lance'a zatańczyły ze złośliwością, gdy wspiął się na nogi.

"Dokładnie moje myśli." Arthur zaoferował kilka groszy, ale Lance je odrzucił, zbierając kilka drobnych monet ze swojego ogromnego stosu wygranych i przechadzając się po barze.

Lance zostawił karty odkryte na stole, a Król Pucharów wpatrywał się w Arthura, wykazując więcej niż tylko przelotne podobieństwo do swojego ojca. Westchnął i odsunął karty. Oczywiście wielki Uther Pendragon zleciłby wykonanie swojej podobizny na czymś tak banalnym. Król nie był nawet najwyższą kartą w talii. A co gorsza, było ich aż cztery. Artur roześmiałby się, gdyby nie było to tak przygnębiające.

Zerknął w stronę baru, gdzie Lance pochylał się do przodu, z zalotnym uśmiechem na ustach, kierując swoje wdzięki na barmankę. Dziewczyna zarumieniła się od uwagi, a Arthur prychnął, wiedząc, że Lance równie chętnie poflirtowałby z barmanem, albo, prawdopodobnie, ze stołkiem barowym.

Właśnie w takie noce chciałby sprawić, żeby dziewczyna się uśmiechała i śmiała, i żeby wiedziała, że to było na serio. W dzisiejszych czasach zbyt wielu członków dworu ojca traktowało go jak nagrodę do zdobycia lub kawałek gliny, który zamierzali uformować. Nie był pewien, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai. Zwłaszcza, że przez większość jego życia nie mogli go wystarczająco szybko zwolnić.

Był koniec września, a on miał być na uniwersytecie, dzieląc swój czas między bibliotekę, laboratorium i jakikolwiek ciemny wodopój, do którego wszyscy się tłoczyli, po prostu kolejny uczony w tłumie. Ale to marzenie już dawno minęło, zastąpione przez przyszłość, która nigdy nie miała należeć do niego.

Próbował zapomnieć o tym, gdy Lance podszedł do stołu z dwoma spienionymi kuflami piwa, podając jeden w jego kierunku z wyćwiczonym ruchem.

"Te nie są nieświeże" - pochwalił się Lance, kiwając podbródkiem w kierunku barmanki. "Myślę, że ona mnie lubi".

"Lubi twoją torebkę," powiedział Arthur. "Każdy może zobaczyć, że zdobyłeś połowę mojej monety".

"Uznaj to za dobroczynność". Lance przełknął porcję piwa. "Pensja strażnika to żart." Zatrzymał się, kalkulując. "Chwila, czy to była tylko połowa?"

Arthur wzruszył ramionami, przesuwając karty przez resztę drogi po stole. Prawdę mówiąc, Lance prawie go wyczyścił, ale nie zamierzał przyznać się do porażki. Musiał po prostu blefować, pozwolić przyjacielowi być zarozumiałym i czekać na swój moment. Albo upić się tak bardzo, że nie miałby nic przeciwko zataczaniu się do domu z pustą sakiewką. Szczerze mówiąc, obie opcje były solidne.

Lance przetasował talię i zaczął rozdawać karty, akurat wtedy, gdy zabrzmiały dzwonki nad drzwiami. Podmuch chłodnego nocnego powietrza wtargnął do tawerny - wraz z rumianym, nerwowym giermkiem, którego Artur natychmiast rozpoznał.

"Wszyscy, chodźcie szybko!" ponaglał giermek. "Sir Kay ma za chwilę wyciągnąć miecz z kamienia!".

Artur zesztywniał. To było złe - bardzo złe. Rzucił spanikowane spojrzenie w stronę Lance'a, który osunął się nisko na swoje miejsce, kaptur przysłaniał mu twarz. Artur zrobił to samo, akurat w momencie, gdy postawny mężczyzna przy barze wydał z siebie głośny śmiech.

"Pewnie, że jest", powiedział mężczyzna. "Tak samo jak sop zeszłej nocy, i poprzedniej".

Nagle połowa tawerny zaczęła się śmiać, a druga połowa wykrzykiwać obelgi.

Giermek się zarumienił. A potem podniósł ciężką sakiewkę, która wyraźnie należała do jego pana. "Sami zobaczcie", jąkał się. "Dla tych, którzy b-bear witness, następna runda jest na S-Sir Kay".

"Dlaczego nie powiedzieliście tego na początku?" ktoś zawołał.

Tawerna opróżniła się w jednej chwili, a jej klienci rzucili się ochoczo w stronę drzwi. Artur osunął się niżej w swoim fotelu, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego stolik. Gry w karty i kości były porzucone, karczma opustoszała z wyjątkiem Artura i Lance'a oraz jednego starego pijaka, który chrapał zadowolony przy palenisku.




Rozdział 1 (2)

"Sard." Artur jęknął. "To musiał być sir Kay."

Rycerz był wujem Lance'a i nie cieszyłby się z niczego bardziej niż ze ściągnięcia ich dwóch z powrotem do zamku i rzucenia Lance'a pod konia za ich niesankcjonowaną przygodę.

"Jestem martwy" - mruknął Lance, pocierając dłonią po twarzy. "Mówcie uprzejmie na moim pogrzebie".

"Jest jeszcze szansa, że nas nie zauważy," powiedział Artur. "Chodźcie. Prześlizgniemy się przez tłum. Tylko trzymaj głowę w dole".

"To nie o moją głowę się martwię," mruknął Lance.

Arthur wyregulował swój kaptur. Jego płaszcz był stary i zdecydowanie za krótki dla niego, odsłaniając buty z polerowanej cielęcej skóry. Jeszcze gorszy był miecz Lance'a, niewątpliwe ostrze królewskiej gwardii, którego nie chciał zostawić.

Nieudolnie. Następnym razem nie popełniliby tego samego błędu, o ile w ogóle byłby następny raz.

Artur otworzył drzwi, a jego ostatnie strzępy pewności siebie opadły.

Na dziedzińcu było pełno ludzi. Sir Kay najwyraźniej wysłał swojego giermka najpierw do katedry, gromadząc tam sporą publiczność. Nie sposób było się przecisnąć przez stopnie tawerny, a tym bardziej przez ciasno ściśnięty tłum.

Utknęli.

Lance przeklinał pod nosem.

"Przynajmniej będziemy mogli popatrzeć" - szepnął Arthur, starając się jak najlepiej wykorzystać sytuację. Mieli przyzwoity widok i nikt nie zauważyłby ich przez całą drogę powrotną tutaj.

"Chyba." Lance przygryzł wargę, badając tłum.

"Może zesra się w zbroję." Arthur głównie żartował, ale Lance znacznie się rozjaśnił na tę sugestię.

Tłum, gęstniejący z każdą chwilą, brzęczał szeptami, a monety zmieniały się w rękach, gdy zawierano pospieszne zakłady. Dobrze sytuowani kościelni skulili się razem, spoglądając z obawą na niesmacznych mieszkańców tawerny, którzy do nich dołączyli, w większości z drinkami w ręku.

Na czele stał Sir Kay, o jasnej skórze, lodowatych oczach i szpiczastej brodzie w kolorze miodu, jak loki Lance'a. Karmazynowy płaszcz rycerza spływał za nim, a jego zbroja, choć zakurzona, była pozłacana - zaprojektowana raczej do turniejów niż do walki. Młody, krzątający się giermek doglądał konia i ekwipunku swego pana. Artur domyślił się, że Sir Kay przyjechał bezpośrednio z turnieju w Cameliard. Gdzie bez wątpienia ponownie triumfował w joust.

Sir Kay prężył się, wywołując okrzyki radości ze strony tych, którzy zostali przyciśnięci do bramy, a potem gapiów w alejce, pozwalając, by podniecenie rosło.

Jeśli mieli jakąkolwiek szansę na wymknięcie się, to właśnie to było. Lance szarpnął podbródkiem w stronę zaułka, a Artur ponuro skinął głową. Wtłoczyli się w tłum, trzymając nisko kaptury. Musieli tylko dotrzeć do bramy, a potem mogli ruszyć w stronę Strandu.

Głębiej w tłumie mężczyzna wołał o więcej piwa, wymachując pustym flakonem w powietrzu.

"Barmanka krzyczała, mijając Artura z dzbanem wypełnionym po brzegi.

Zderzyła się z nim - mocno. Piwo spłynęło na przód jego płaszcza, a on z grymasem rozprostował przemoczoną tunikę. Musiała rozlać połowę dzbanka.

"Nie przestawaj", ponaglał Lance, jego wyraz twarzy był napięty. Trzymał rękę na swoim mieczu, gdy torował sobie drogę między dwoma dokerami o grubych szyjach.

Arthur podążył za nim, piwo kapało mu na buty. Przybycie do tej tawerny było ich najgorszym pomysłem od dłuższego czasu. A to już coś mówiło.

"Gdzie ty myślisz, że idziesz?" oskarżyła barmanka.

Z każdym krokiem i pchnięciem, tłum protestował i mlaskał. I wtedy Lance zatrzymał się krótko, a Artur wpadł na niego. Utknęli w miejscu.

"Ty, w płaszczu! Lepiej za to zapłać" - pstryknęła barmanka, kładąc mu szorstką dłoń na ramieniu.

Artur wirował z niedowierzaniem. "To ty na mnie wylałeś" - oskarżył.

Spodziewał się przynajmniej zmrużonych przeprosin, ale żadne nie nadeszły. Zamiast tego, strzeliła mu wściekłe spojrzenie. A potem jej oczy stały się szerokie.

"Nie, proszę-" błagał Artur, ale było już za późno.

"Nie rozpoznałam cię", jąkała się, a on wstrzymał oddech, jakby to miało zapobiec zrujnowaniu wszystkiego. "Wasza R-Królewska Wysokość".

Niech to szlag, pomyślał Arthur. Ten wieczór był właśnie zdeterminowany, by pójść fatalnie.

Barmanka zatopiła się w spanikowanej kurtyzanie, a Lance rzucił Arthurowi przerażone spojrzenie. To było przeciwieństwo wymykania się po cichu.

"Wstań" - szepnął pilnie Arthur. "Wszystko w porządku."

Nie wszystko było w porządku. Już falowanie przechodziło przez dziedziniec, a głowy odwracały się w ich kierunku.

"Moi przyjaciele, co was rozprasza?" zagrzmiał Sir Kay.

"To sardynkowy książę Camelotu" - zawołał ktoś, sprawiając, że kościelni sapali zarówno na wieść, jak i na tak grubiańskie przekleństwo.

Artur miał ochotę zniknąć. Ale tak się nie działo, więc kontrola szkód musiałaby wystarczyć. Wymalował uśmiech i odsunął kaptur.

"Wasza Wysokość", powiedział Sir Kay, z małym ukłonem w kierunku Artura. "Lance," dodał, ledwo ukrywając swoje rozczarowanie. "Nie zdawałem sobie sprawy, że byłeś w kościele".

Lance grymasił, ale ramiona Arthura zesztywniały na tę sztampę.

Jeśli sir Kay chciał słownego pojedynku sparingowego, to niech tak będzie. Lance nie chciał mieć z tego powodu kłopotów. Nie, jeśli mógł coś na to poradzić. Więc Arthur podniósł podbródek, zgiął ramiona i spróbował przywołać pozory surowego rozkazu swojego ojca.

"Nie wiedziałem, że chcesz zostać Królem Anglii" - odparł Artur.

Uśmiech rycerza osłabł. "Źle mnie rozumiesz, Wasza Wysokość," powiedział Sir Kay. "Moim celem jest jedynie udowodnienie pewnej tezy".

"Że wygrana jest twoją największą ambicją?" zasugerował Artur, zarabiając kilka parsknięć z tłumu.

"Że niemożliwe jest, by jakikolwiek człowiek wyrwał ten miecz z kamienia", powiedział Sir Kay.

"Więc zebrałeś nas tutaj, abyśmy patrzyli na twoją porażkę?" zapytał Artur ze zmarszczką.

"Ja - cóż - nie," odpowiedział Sir Kay.

"Rozumiem," powiedział Artur, zaskoczony, że udało mu się zdobyć przewagę. "Jak najbardziej, proszę kontynuować."

Nikt teraz nie wiwatował. Mimo to, Sir Kay wystąpił do przodu, dramatycznie owijając obie ręce wokół rękojeści miecza.




Rozdział 1 (3)

Dziedziniec był cichy, gdy Sir Kay ciągnął. I ciągnął. Pot kapał mu z czoła, a on sam jęczał z wysiłku. Ale miecz się nie ruszył.

Oczywiście, że nie, pomyślał Artur. Potrzeba czegoś więcej niż brutalnej siły, by pokonać magię.

Sir Kay puścił, a rozległ się rozczarowany pomruk.

"Wiedziałem, że nie da rady" - skarżył się ktoś.

"Jak powiedziałem, niemożliwe" - powtórzył rycerz, próbując zachować twarz. Było oczywiste, że wierzył, iż mu się uda.

"Co za strata!" ktoś zawołał.

"Ej, niech książę spróbuje!" krzyknął ktoś inny.

Artur zesztywniał.

"Zobaczmy, jak wyciąga miecz z kamienia!"

Więcej osób krzyknęło zgodnie.

"No i co, Wasza Wysokość?" Sir Kay rzucił wyzwanie.

Artur rozpaczliwie chciał odmówić. Ale oczywiście nie mógł. Bo to właśnie oznaczało bycie dziedzicem królestwa. Miał przewodzić ludziom. Słuchać ich. A oni wzywali go do wyciągnięcia miecza z kamienia.

"Dlaczego nie?" powiedział wzruszając ramionami, jakby nie zgodził się właśnie na upokorzenie.

Czuł napór spojrzeń wszystkich, gdy torował sobie drogę przez cmentarz. Nie były to spojrzenia zachęcające. Był chłopcem, który miał zostać królem, a na ich twarzach widać było, że go nie chcą.

Ale on już to wiedział. Całe swoje życie spędził jako wstydliwy element królestwa: Bękart króla Uthera i królowej Igraine. Chociaż technicznie rzecz biorąc, nie był bękartem. Urodzony pięć miesięcy po ślubie rodziców, był jedynie skandalem. A nie było prawa zabraniającego osadzenia skandalu na tronie.

Mimo to, dworzanie szeptali. A król Uther pośpiesznie wyjaśnił, że Artur, choć pierworodny, będzie wychowywany jako zapasowy. Kiedy królowa urodzi prawowitego dziedzica, królewski ród Pendragonów będzie miał swojego koronowanego księcia. Tyle że ich następna dwójka dzieci urodziła się martwa. Potem była córka tak słaba, że żyła tylko kilka godzin. Królowa była coraz słabsza, ale Uther nadal miał nadzieję. Kilka miesięcy temu wydawało się, że należy zorganizować wielką uroczystość. Ale ani matka, ani dziecko nie przeżyły porodu. Co oznaczało, że Artur był, no cóż, nim.

Ledwie skończył się pogrzeb, a już Artur został wezwany przed doradców ojca, którzy uznali go za całkowicie nieudolnego. Zarzucano mu brak umiejętności w każdym temacie, który królewski dziedzic w wieku osiemnastu lat powinien już dawno opanować. Nieważne, że jego francuski był płynny, łacina doskonała, a znajomość ziół leczniczych pierwszorzędna. Nie wiedział nic o polowaniu, łowiectwie czy walce. A co gorsza, wolał towarzystwo bękarta Sir Ectora, Lancelota, chłopaka tak wątpliwego, że jego własny wuj odmówił przyjęcia go na giermka.

A teraz miał się skompromitować z powodu magicznego miecza. Doskonale.

Potknął się lekko, niepewny po wypiciu drinka, ale jego wzrok pozostał utkwiony w mieczu. Był zakopany po szyję w kamiennym bloku, tak jak w opowieściach. Jeśli zmrużył oczy, mógł dostrzec grawerunek: Kto wyciągnie ten miecz z tego kamienia, zostanie prawowitym królem urodzonym w całej Anglii.

Słuszna szansa. Nie był nawet prawym księciem urodzonym w Camelot.

Tłum chciał go pokonać, a Sir Kay chciał, by porażka Artura przyćmiła jego własną.

Wyczuwał pogardę wszystkich wokół siebie. Nie sądzili, że może to zrobić. Chcieli się tylko pośmiać jego kosztem. Nigdy nie miał być wystarczający. Ani dla swojego ojca, ani dla Camelotu.

"Do dzieła!", ktoś krzyknął.

Artur zamknął dłonie wokół chłodnej, żelaznej rękojeści miecza, czując się głupio.

Nic z tego nie będzie, pomyślał, gdy wzruszył ramionami i pociągnął.

Miecz poluzował się tak łatwo, jakby spoczywał w dobrze naoliwionej pochewce.

Potknął się w tył z zaskoczenia, chwytając ostrze w obie ręce.

Tłum stał zamrożony i milczący, ich oczy były szerokie z szoku. Przez długą, drżącą chwilę nikt nie zareagował. A potem ogromny wiwat rozległ się na dziedzińcu i w alejce za nim.

Udało mu się! Wyciągnął miecz z kamienia! Ale - ale jak? Zakręciło mu się w głowie i zdał sobie sprawę, że Sir Kay nie wiwatuje.

"Wszyscy widzieliście, że go poluzowałem", twierdził rycerz. "To sprawiedliwe, że spróbujemy jeszcze raz".

Zanim Artur zdążył zaprotestować, sir Kay wpasował miecz z powrotem w kamień, uśmiechając się szeroko. Rycerz z zapałem zacisnął dłonie wokół rękojeści i pociągnął. I pociągnął jeszcze raz, tym razem mocniej, chrząkając głośno z wysiłku.

Ale miecz znów się zaklinował.

Sir Kay w końcu odsunął się, każąc Arturowi spróbować szyderczym ruchem ręki.

Dziedziniec zamilkł. Nikt nie odważył się szydzić po tym, co właśnie zobaczył: bękart króla, osiemnastolatek, chudy, książkowy i tak pijany, że ledwo stał, wyrwał miecz z kamienia, jakby to było nic. Podczas gdy słynny Sir Kay, mistrz turnieju, poniósł porażkę - dwukrotnie.

Serce Artura waliło, a on sam zastanawiał się, czy naprawdę mógłby to zrobić jeszcze raz. To wszystko wydawało się jak sen - surrealistyczny i oszałamiający - a może to przez dzbanek piwa, który wypił.

Ponownie podszedł do miecza, chwytając go jedną pięścią. Tym razem, gdy go wyrwał, nie potknął się. Zamiast tego, trzymał błyszczące ostrze wysoko.

Tłum padł na kolana.

Oto był ich jedyny prawdziwy król, przywódca, który zjednoczy Brytyjczyków, król, który pokona wszystkich królów.

"Cześć, książę Arturze! Prawowity Król Anglii!" ktoś zawołał.

Artur skrzywił się. Nie chciał być królem Anglii - szczerze mówiąc, nie chciał nawet być królem Camelotu. A już na pewno nie chciał tego wszystkiego.

Chciał tylko wyrwać się z zamku na jedną noc. Wypić kilka drinków z przyjacielem, pozbyć się kłopotów i obowiązków - a nie zyskać ich więcej.

Ale było już za późno. Tłum zaczął wiwatować, a gdy Artur spojrzał na nich, poczuł, że robi mu się niedobrze.

Wprawił coś w ruch, coś, czego nie potrafił cofnąć. Poszukał wzrokiem Lance'a, spodziewając się znaleźć go opartego o ścianę tawerny z uśmiechem, ale jego przyjaciel ukląkł wraz z resztą dziedzińca.

Arthur wpatrywał się w morze pochylonych głów i pokornych twarzy, w ludzi, którzy po raz pierwszy naprawdę chcieli go mieć za przywódcę, a jego żołądek uniósł się z niepokojącą siłą.

O nie, pomyślał, gdy obrócił się i zwymiotował na całą lśniącą zbroję sir Kaya.




Rozdział 2 (1)

==========

ROZDZIAŁ 2

==========

Wszystko zapowiadało się dobrze.

Emry Merlin zataczając się wyszedł tylnymi drzwiami teatru i łyknął ciepłe letnie powietrze. Na zewnątrz nie było dużo chłodniej niż za kulisami, ale przynajmniej nie śmierdziało niemytymi pachami. Pochyliła się do przodu, ręce trzymając na kolanach, chcąc, żeby serce przestało jej walić.

Nie było powodu, by się denerwować. Już wiele razy zastępowała brakującego gracza. Poza tym, Pell to była mała rola. Kilka linijek, potyczka na miecze, szybka śmierć w połowie pierwszego aktu. A to tylko teatr miejski - nie było tak, że występowali dla swojego patrona, hrabiego Brocelande, w jego posiadłości.

A jednak, to było niebezpieczne. Nie było nic złego w zatrudnieniu dziewczyny do pomocy przy efektach specjalnych - tak długo, jak Emry pozostawał za kulisami. Ale trupa teatralna miałaby kłopoty, gdyby ktoś odkrył, że jest ona również ich dublerką.

W wieku osiemnastu lat była wystarczająco wysoka i chuda, by zagrać rolę chłopca, pod warunkiem, że spłaszczy klatkę piersiową i schowa długie czarne włosy pod czepek. Na szczęście większość ludzi zakładała, że to jej brat bliźniak jest na scenie, do czego Emmett bardzo chętnie zachęcał - zwłaszcza, gdy pomyleńcem była ładna dziewczyna.

Kropelka potu spłynęła po jej skroni i Emry wytarła ją grzbietem dłoni. Było upalne czerwcowe popołudnie i każdy rozsądny człowiek przebywałby w domu, mając na sobie jak najmniej warstw odzieży.

Niestety, Emry nie była rozsądna.

"Mądry jak pik, ale głupi jak kier" - mawiał jej ojciec. Kiedy tylko się pojawiał, co nie było częste, dawał Emry ładną wstążkę do włosów i zabierał Emmetta do lasu, żeby uczył się magii. Emry uznała ten układ za wyjątkowo niesprawiedliwy i rozpoczęła kampanię na rzecz włączenia jej do rodziny.

Kiedy ojciec odmówił, Emry kazała bliźniakowi nauczyć ją wszystkiego, czego sam się nauczył. Gdy ojciec pojawił się następnym razem, Emry schowała włosy pod czepek i zamieniła się miejscami z bratem. Ojciec szybko zorientował się, że ma niewłaściwego bliźniaka, ponieważ Emry uczyła się dwa razy szybciej.

Odtąd była włączana do lekcji, choć ojciec nie omieszkał jej przypomnieć, że uczy się rzeczy, których nigdy nie będzie mogła użyć, co było zarówno niepraktyczne, jak i głupie.

Emry nie przejmowała się tym. Chciała tylko mieć szansę wykazania się, zanim ktoś powie jej "nie". Nie mogła nic poradzić na to, że jest dziewczyną, tak samo jak na to, że ma magię, ale niech ją szlag trafi, jeśli będzie siedziała w domu z pudełkiem wstążek do włosów, pozwalając chłopcom na wszystkie przygody.

Tak samo było z teatrem. W wieku szesnastu lat zastraszyła dyrektora, by pozwolił jej zająć się efektami specjalnymi. Łatwopalne proszki i świńska krew były drogie, niechlujne i już niepotrzebne. Nie, jeśli zatrudnił ją do wyczarowania iluzji ognia i krwi. Nawet lepiej, iluzje nie musiałyby być szorowane z kostiumów pomiędzy występami. Marion, garderobiana, nalegała, by ojciec natychmiast zatrudnił Emry, a obie dziewczyny szybko się zaprzyjaźniły. Kiedy jeden z aktorów zachorował, Marion wskazała, że Emry pasowałby do jego kostiumu, a Emry natychmiast zniżyła głos i z diabelskim uśmiechem wymieniła jego dialog.

Chrzanić bycie rozsądnym, pomyślał Emry. Bycie kłopotem jest o wiele zabawniejsze.

Mimo to mogłaby się obejść bez płaszcza Pella, który nie tylko był o wiele za ciepły, ale śmierdział potem.

To, przynajmniej, było coś, co mogła naprawić.

Emry zamknęła oczy i skupiła się. Rozmaryn, zdecydowała. Z nutą cytryny. Nie miała swojej różdżki, ale to bez znaczenia. Wyobraziła sobie nieszczęsny płaszcz, mentalnie wydając polecenie, które miało go naprawić: Extergio.

Emry dał płaszczowi nieśmiało powąchać. Dużo lepiej. Wszystko było prawie idealne - z wyjątkiem samej sztuki, która śmierdziała jeszcze gorzej niż kulisy.

Ronda i Król Elfów. Miała to być komedia, ale tak naprawdę cała sprawa była tragedią. Być może pewnego dnia trupa uzyskałaby licencję na występy w mieście, gdzie najnowsi dramatopisarze dostarczali lepszej rozrywki. Ale do tego czasu hrabia domagał się komedii i tak długo, jak płacił rachunek, komedię dostawał.

Wymamrotała wersy Pella, co nie zajęło jej dużo czasu, i przeszła przez choreografię do walki na miecze. Przechodziła jeszcze raz nad wierszami, kiedy królewski posłaniec podjechał ulicą.

Rycerze i ich giermkowie coraz częściej przejeżdżali przez Brocelande, a posłaniec nie był niczym nadzwyczajnym. Miasto znajdowało się pół dnia drogi od Londynu, z gwarnym rynkiem i kowalem, który znał się na podkowach.

Królewski posłaniec był spalony i zakurzony, a jego koń był zlany potem, ale jego karmazynowa liberia płonęła w gorącym słońcu. Złoty wyvern na jego piersi błyszczał tak jasno, że musiał być wykonany z samego metalu szlachetnego.

Emry wpatrywała się w swój własny kostium, przetarty z niechlujnym żółtym szablonem wschodzącego słońca. Na scenie wyglądałby wystarczająco imponująco. Teatr posiadał swój własny rodzaj magii i być może dlatego tak bardzo ją pociągał.

Zerknęła z powrotem na królewskiego posłańca, oczekując, że popędzi konia w dół wzgórza do gospody lub w górę uliczki do Brocelande Hall. Zamiast tego zwolnił przed piekarnią, pochylając się, by zadać pytanie chłopcu piekarza. Po chwili wahania chłopiec wskazał pulchnym i lepkim palcem w stronę teatru - nie, nie w stronę teatru, w stronę Emry'ego.

Cóż, to nie jest dobre.

Naciągnęła brzeg czapki nisko na twarz, próbując stłumić nerwy, gdy zbliżał się królewski posłaniec.

"Dzień dobry, dobry panie" - zawołał, zsuwając się z konia.

Emry pochyliła głowę w odpowiedzi.

"Szukam Mistrza Merlina," powiedział posłaniec.

"Mojego ojca?" Emry zmarszczyła brwi. "Jesteś o osiem lat za późno".

Siedem lat, dziesięć miesięcy i trzy dni, właściwie. Ojciec odszedł dokładnie tak jak zawsze, wymykając się w środku nocy bez pożegnania. Tyle, że nigdy nie wrócił. Ani do Brocelande, ani do zamku Camelot, ani nigdzie indziej.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Inny ja"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści