Dym i korupcja

Rozdział 1 (1)

Rozdział 1

Sandis miał kilka powodów, by zostać.

Jedzenie było dobre. Lepsze niż to, na co pozwalały jej skromne dochody, i o wiele lepsze niż wszystko, co mogła wyskrobać na ulicy. Lepsze nawet od tego, co miała w domu, kiedy jej rodzice jeszcze żyli. Dach nigdy nie przeciekał. Ciągłe kapanie, kapanie, kapanie w bunkrze niewolników prawie doprowadzało ją do szaleństwa. Nigdy nie musiała robić prania, ani cerować. Miała dużo snu, ponieważ zmiany w fabryce już dawno zostały wyeliminowane z jej rutyny. Jej woda do kąpieli była zawsze ciepła.

Były też inne powody, oczywiście. Gdyby ją złapano, zostałaby ukarana, a kary Kazena były pamiętne. Jeśli nie zostałaby złapana - a było to duże "jeśli" - prawdopodobnie głodowałaby na ulicy, dopóki jej zwłoki nie zostałyby wrzucone do jednego z licznych miejskich śmietników. Jakakolwiek praca, do której miała kwalifikacje, nie opłaciłaby jej na tyle, żeby mieć na mieszkanie i jedzenie. Ona i Anon zawsze ledwo zipali, a i tak oboje pracowali na nocnych zmianach.

Sandis próbowała skupić się na pierwszej grupie powodów, gdy szturchała pieczone świńskie boczki, pokrojone w kostkę ziemniaki i marynowane jabłka na swoim talerzu. Jedzenie było lepsze. Skup się na jedzeniu.

Ignorując własną radę, zerknęła na blady sufit nad sobą i wyobraziła sobie ziemię, bruk i opuszczone budynki nad nim. Sandis nie była do końca pewna, jak daleko w dół się znajduje, tyle że odkopanie się z niego zajęłoby sporo czasu, gdyby kiedykolwiek spróbowała. Odkąd została tu przywieziona cztery lata temu, reszta świata czuła się bardzo daleko.

"Sandis?"

Mały głos pochodził od Alys, która siedziała naprzeciwko niej. Piętnaście lat, zaledwie rok starsza niż Sandis miała, gdy poznała Kazena. Jej brązowe oczy były Kolin, ale jej blond włosy nie pasowały do żadnego z pozostałych naczyń ani do licznych szczepów, które czaiły się w legowisku Kazena. Sandis zastanawiała się, czy ma mieszane dziedzictwo, ale jeszcze nie pytała.

Przyłożyła palec do ust, ponaglając Alys, by była cicho. Kazen lubił, by jego niewolnicy byli spokojni. Alys odpowiedziała prawie niezauważalnym skinieniem głowy i wróciła do swojego jedzenia. Dobra dziewczynka, pomyślała Sandis. Alys już ładnie wtapiała się w otoczenie. Jeszcze nawet nie dostała samotności. Sandis dopilnowałaby, żeby nigdy tego nie zrobiła.

Chrzęst drewna o drewno zwrócił jej uwagę, gdy Heath usiadł obok niej. Nie spojrzał na nią, po prostu postawił przed sobą swój talerz i usiadł ciężko na ich wspólnej ławce. Trzymając widelec i nóż, kroił swoje jedzenie powolnymi, przemyślanymi ruchami. W przeciwieństwie do Alys, Heath wyglądał jak prawdziwy Kolin - ciemne oczy, ciemne włosy, zupełnie jak Sandis. Podobnie jak jego brat, który siedział na końcu stołu, jedząc w milczeniu i wpatrując się prosto przed siebie ... z wyjątkiem sytuacji, gdy jego wzrok przenosił się na Kaili, obok niego. Sandis życzył sobie, żeby nie siedzieli razem. Kazen nie znosił żadnej formy przyjaźni wśród swoich statków. Oczy Rista zdradzały go.

Obok niej, Heath zadrżał. Zaglądając przez zasłonę swoich włosów, przyciętych centymetr nad ramionami, Sandis studiowała go, biorąc pod uwagę lekkie zmarszczki między brwiami, rozdęte nozdrza, napięte ramiona. Coś go niepokoiło, bardziej niż zwykle. Był zdenerwowany i starał się na to nie wyglądać.

Coś spadło w pokoju obok. Heath wzdrygnął się. Mimo, że był tu dłużej niż Sandis, zawsze był nerwowy. Skupił się na swoim posiłku, jego brwi i ręka drgnęły, gdy przeciął kawałek wieprzowiny.

On też chciał wyjść. Sandis był tego pewien. Większość statków - Rist, Dar, Kaili - była zadufana w swoich rolach. Jakby zapomnieli o życiu przed swoimi markami. Jakby naprawdę skupiali się tylko na jedzeniu. Ale Heath... Czy coś mogło wywołać tę niewypowiedzianą potrzebę wolności? Nie mogła o to zapytać, nie tutaj. Zwłaszcza, że Zelna, zgarbiona i pokryta zmarszczkami, stała w rogu i zmywała naczynia.

Z drugiej strony, nawet gdyby Sandis nie miała swoich powodów, by zostać... do czego miałaby wrócić do domu? Na myśl o młodszym bracie w jej piersi rozległo się stłumione uderzenie. Cztery lata temu zniknął, a nadal bolało jak otwarta rana. Szukała go, gdy złapali ją niewolnicy. W dniu, w którym dowiedziała się o najgorszym - że nie żyje, tylko zaginął - też stała się zadufana w sobie.

Prawie.

Drzwi do małej jadalni otworzyły się. Sandis podskoczyła. Nienawidziła, gdy nie słyszała, jak się zbliża.

Odkładając naczynia, spojrzała na mężczyznę w drzwiach - wysokiego i szczupłego, z dużym haczykowatym nosem i czarnym kapeluszem naciągniętym na czoło. Kazen nosił ten kapelusz o wiele częściej niż nie, a do tego zawsze zakładał ciemne kolory. Tak robili wszyscy grafterzy. Beżowe ubrania statków wydawały się w porównaniu z nimi jasne.

Marki na jej plecach swędziały. Nie drapała ich.

Inni wstrzymali oddech. Nikt nie żuł; nikt nie odwracał wzroku. Heath zadrżał - ostatnio robił to znacznie częściej - a Sandis uszczypnął jego udo pod stołem. Nie na tyle mocno, żeby bolało, ale na tyle, żeby go uspokoić. Alys była uważna. Dobrze.

Rzadko spotykany błękit oczu Kazena przeskanował naczynia, zanim wylądował na Sandisie. Jej skóra kłuła się na wspomnienie palenia i rozrywania, bycia połkniętym w całości przez istoty z innego świata. O byciu zrobionym jako broń.

Pod jej czaszką powstał ciepły ucisk - obecność, której nie powinna czuć, i o której nie mogła powiedzieć żadnej innej duszy, nigdy.

Naczynia nie powinny być świadome swoich numinów, nawet tych, z którymi są związane.

Nie chciała, by Kazen wiedział, że jest wyjątkowa. Nie trzeba było uczonego, by stwierdzić, że bycie wyjątkowym jest niebezpieczne.

"Sandis."

Jej palce u nóg skrzywiły się w kapciach, ale stanęła w chwili, gdy wypowiedział jej imię, prosto, wyprostowana i tak doskonale, jak tylko potrafiła. Sprawy z Kazenem zawsze szły gładko, kiedy była perfekcyjna. Czuła na sobie wzrok innych, ale jej oczy pozostały na swoim panu.

Gestem wskazał jej drogę, a kościsty palec wystawał z jego wiekowej dłoni.

Zostawiwszy na wpół zjedzone jedzenie, przyszła.

O czwartej godzinie w nocy, w zawilgoconym pomieszczeniu piwnicznym wypełnionym mężczyznami, Sandis stanowiła zagrożenie. To dlatego Kazen ją tam przyprowadził - dlaczego kiedykolwiek przyprowadził ją gdziekolwiek. Dlaczego, mimo chłodu, nosiła luźną tunikę z szeroko rozpiętymi plecami, odsłaniając starożytne pismo Nosconu, wypalone złotymi liśćmi wzdłuż kręgosłupa.




Rozdział 1 (2)

To było jedno z jej najmniej bolesnych doświadczeń w czasie pobytu wśród szczepów.

Sama Sandis nie miała się czego obawiać. Nie była silniejsza niż przeciętna osiemnastolatka i nie miała żadnych szczególnych umiejętności poza tymi, których nauczyła się pracując na linii montażowej jako dziecko. Nie była szczególnie umięśniona ani przesadnie wysoka. Nie miała nawet blizny na twarzy, która mogłaby wzbudzić przerażenie. Była nieuzbrojona.

A jednak ludzie tutaj - bankierzy, księgowi i kilku Skeetów z lokalnej mafii wezwanych przez Kazena - wiedzieli, czym może się stać. Dzięki kilku szeptanym słowom swojego pana, przestała być Sandis, niewolnicą, a stała się istotą, która nie istniała nawet na planie śmiertelnym. Istotą, której imię wytatuowane było mieszaną krwią nad wrażeniami złotego pisma wypalonego w dół jej pleców. Istotą, która byłaby całkowicie pod kontrolą swojego przywoływacza.

Ireth.

"Zapewniam, że wszystko jest w porządku" - powiedział jeden z bankierów. Sandis poznała go po tym, jak był ubrany - prosto i czysto. Wiedziała też, że się boi. Nie dlatego, że drżał, ale dlatego, że nie mógł napotkać niczyich oczu, i dlatego, że pot lśnił na jego górnej wardze. Stał z dwoma innymi osobami po przeciwnej stronie stołu, najdalej od drzwi.

Błąd.

"Jestem pewien, że tak." Głos Kazena mimo wieku był gładki i nieokrzesany. Nigdy nie ujawnił Sandisowi numeru, ale domyśliła się, że jest po sześćdziesiątce. Górował nad bankierem - nad nią, i nad prawie wszystkimi, z wyjątkiem Skeeta o szerokich ramionach z tyłu. Mafiozi nie różnili się zbytnio od grafterów, poza tym, że nie zagłębiali się w okultyzm, by toczyć swoje bitwy. Nie robili z ludzi takich jak Sandis pogańskich broni. Ogólnie rzecz biorąc, trzymali się z dala od szczepów. Ale Kazen ostatnio robił interesy ze Skeetami, a pieniądze ułatwiały sojusze... ...jak i wspólnych wrogów, którymi okazali się być ci bankierzy.

Mimo to, Skeci trzymali się na uboczu, gdy Kazen rzucił wyzwanie bankierom. Niewielu znało rytuały niezbędne do zanurzenia się w eteryczny plan, a jeszcze mniej miało odwagę spróbować. Jeśli badania krwi nie były prawidłowe, numen mógł oszaleć i zaatakować swojego przywoływacza. Jeśli policja odkryłaby jakiekolwiek zaangażowanie w okultyzm, przywoływacz i jego statek trafiliby prosto do więzienia Gerech, które było chyba jedynym miejscem w Kolingradzie bardziej przerażającym niż legowisko Kazena. To była również herezja - nie żeby Kazen dbał o religię.

Sandis tak. Albo miała. Ale to już nie miało znaczenia.

Brzeg czapki Kazena rzucał cień na jego długą twarz. Cień, który ukrywał błysk jego oczu - błysk, który, jeśli został dobrze odczytany, ujawniał jego intencje, zanim pojawiły się słowa. Sandis biegle posługiwał się językiem oczu Kazena. On nie był świadomy tego faktu, a przynajmniej taką miała nadzieję. Miała niewiele zalet, jeśli chodzi o swojego mistrza. Lubiła myśleć, że język blasku jest jednym z nich.

"Moja prośba o wgląd do ksiąg nie powinna mieć szczególnych konsekwencji" - upierał się Kazen.

Czy bankier usłyszał groźbę w jego słowach? Wzbudziły one gęsią skórkę na ramionach Sandisa. Prosta prośba, ale nic, co Kazen kiedykolwiek zrobił lub powiedział, nie było proste. Przez wszystkie lata, które z nim spędziła, Sandis nigdy nie słyszała, by mężczyzna podnosił głos, targował się czy błagał. Nigdy nie musiał. Każda osoba w tym pokoju - w tym mieście - była elementem gry, a on był mistrzem gry.

Bankier skinął głową i wrócił do swoich dwóch współpracowników. Szeptali coś pod nosem - jeden z trzech Skeetów pochylił się, żeby posłuchać. Kazen stał wyprostowany, poza lekkim przechyleniem głowy. Obie jego duże, spideryzowane dłonie zaciskały się na srebrnym czubku laski. Nie patrzył na nią.

Przez większość czasu Sandis trzymała twarz przed sobą. Kazen nie lubił, gdy jego statki uczestniczyły w jego interesach, więc nigdy tego nie robiła, nawet z wyrazem twarzy. Ale jej oczy zanurzyły się, gdy bankier wydobył zamkniętą skrzynkę i ustawił ją na sterylnym stole przed sobą, fidgeting with the key until he had it open.

"Nie sądzę, żeby były konieczne". Bankier rzucił okiem na mobberów.

Kazen wziął pierwszą księgę, przejrzał ją i odłożył na bok. Podniósł drugą, przeczytał okładkę i odwrócił ją. Księga z raportami wydatków z ostatniego miesiąca, sądząc po dacie. Sandis upewniła się, że odwróciła wzrok, kiedy już to przeczytała. Statkom nie wolno było czytać. Kazen uważał, że ona nie potrafi. Kolejna mała przewaga, którą miała i z której nie chciała zrezygnować.

"Twoje braki wpływają na moje interesy z nimi. Są one całkiem niezbędne." Kazen przerzucił kolejną stronę, i kolejną. Jeden ze Skeetów napotkał jej wzrok, ale szybko odwrócił wzrok.

Sojusze na bok, miał pełne prawo się jej obawiać, choć bez Kazena nie mogła zrobić krzywdy. Rzadko pamiętała, do czego ją wykorzystywał. To był kolejny sekret, który zachowała przed swoim panem. Statek nigdy nie powinien pamiętać, co się stało, gdy został opętany.

Ireth. Imię to zabrzmiało w jej umyśle tak głośno, że przez przerażającą sekundę myślała, że je wypowiedziała. Ale obrady toczyły się dalej normalnie, z nią jako zapomnianym udogodnieniem. Ostrożnie rozejrzała się po pomieszczeniu, próbując odczytać twarze, próbując zignorować zapachy potu, nafty i strachu, które te ciemne, solidne ściany zdawały się wzmacniać. W najdalszym kącie pomieszczenia stały dwa sejfy. Żadnych okien. Wszystkie lampy oprócz dwóch zostały przeniesione i wisiały nad stołem, na którym Kazen z pieczołowitością przerzucał strony.

Jeden z bankierów, młodszy, chudszy mężczyzna, wyglądał na gotowego do omdlenia. Jego twarz była biała, a oczy obrzeżone purpurą. Sandis nie zatrzymała się na nim długo - nie chciała pogorszyć jego samopoczucia, skupiając na nim swoją uwagę.

Po lewej stronie ściany znajdował się pas korkowej tablicy z różnymi papierami i notatkami. Więcej ksiąg, segregatorów i papierów leżało na szafkach pod nią. Jej wzrok powoli przesuwał się po napisach - umiała czytać, ale nigdy nie miała klasy, w której mogłaby to ćwiczyć. Chwilę zajęło jej złożenie wszystkiego w całość.




Rozdział 1 (3)

Donacje, tak było napisane. A obok niego Wymiana Złota.

Kazen coś mruknął, ale gdy Sandis przeniosła wzrok z powrotem na bankierów, jej oczy wychwyciły słowo, które natychmiast odczytała - słowo, które dobrze znała, bo było to jej własne nazwisko: Gwenwig.

Jej oddech się zatrzymał, a gdy tylko to zrobił, zmusiła się do patrzenia przed siebie, dopóki nie powrócił do zwykłego wzorca.

"Tak właśnie działają banki, Kazen". Tym razem odezwał się trzeci bankier - nie ten o mokrych wargach ani ten nadmiernie blady, ale najstarszy. Zmarszczki marszczyły jego czoło w plątaninę linii. "Zawsze jest pożyczka i kredyt".

Sandis zerknął z powrotem na księgę i ponownie odnalazł nazwisko. Gwenwig. Nie było to piękne imię, nie było też powszechne. Znała tylko trzy inne osoby o tym imieniu, i wszystkie były martwe.

"Och, ale, panie Bahn" - powiedział Kazen, jedwabistość jego głosu sprawiła, że Sandis zadrżała - "Mam specjalną umowę z pańską korporacją. Nie tak działają moje fundusze".

Gwenwig. Odważyła się przechylić głowę nieco bardziej, by przeczytać pełny wpis: Talbur Gwenwig. Męskie imię. Nie należące do jej ojca ani brata. Nigdy wcześniej go nie słyszała.

Oddychaj, Sandis. Przełknęła i zmusiła serce do ustabilizowania się. Kazen zauważał wszystko, nawet gdy wydawało się, że tego nie robi. Znów przeniosła wzrok przed siebie, ale widząc przerażenie na twarzach trzech bankierów, spuściła wzrok na podłogę.

Gwenwig. Gwenwig. Gwenwig.

Czy mogła mieć rodzinę gdzieś w Dresbergu?

Czy ona miała rodzinę?

Zaschło jej w ustach. Dyskusja w pokoju zdryfowała do szumu w jej uszach. Jej rodzice zmarli, gdy ona i Anon byli jeszcze mali. Jej brat zginął na krótko przed tym, jak Kazen ją kupił. Nie miała nikogo. Nikt oprócz szczepów i Ireth.

Ale... Gwenwig. Czy jej zbawienie mogło siedzieć kilka stóp po jej lewej stronie?

Chłodna dłoń Kazena wylądowała na jej ramieniu, jego długie palce zakręciły się wokół niego. Sandis podniosła oczy, ale nie spotkała się z jego wzrokiem. Co przegapiła? Coś strasznego, jeśli jej mistrz zwracał jej uwagę. Robił to publicznie tylko z jednego powodu.

Trzej bankierzy obserwowali ją z gwiazdorskim strachem. Dwóch z trzech Skeetów wyszło z pokoju.

"Kazen" - powiedział zbyt głośno najstarszy bankier, być może próbując wcisnąć w swój głos autorytet. "To jest niepotrzebne!"

"Nie sądzę." Kazen odwrócił Sandis w jego stronę, z dala od księgi, którą rozpaczliwie chciała przeczytać. Gdyby odwróciła się z powrotem, wiedziałby, więc spojrzała na podłogę i zamknęła oczy, czekając, jej krew biegła szybciej w oczekiwaniu na przywołanie. Kazen zawahał się przez krótką chwilę - czyżby patrzył jej przez ramię? - ale potem jego dłoń wcisnęła się w jej włosy, a ona zmusiła się, by nie skrzywić się. Musi być chętny do działania; zwykle najpierw kazał jej się rozebrać, żeby nie marnować ubrań.

To nigdy nie było łatwiejsze. Nieważne ile razy Kazen przywołał w niej numen, nigdy nie było łatwiej. Ani strach, jaki Kazen wzbudzał w swoich ofiarach, ani czysty, nieubłagany ból, jaki opętanie sprawiało jej ciału.

Jej żołądek napiął się, ale otworzyła umysł, witając Ireth. Akceptacja sprawiła, że przejście stało się bardziej znośne.

Ireth nie chciała jej skrzywdzić.

Stare, płynne słowa spływały z języka Kazena ze złym rodzajem czci. Cztery wersy, ale czuło się, że to cztery sylaby. Sandis odetchnęła i ominęła je.

Zstąpiła na nią rozpalona do białości furia. Syreny krzyczały jej w uszach. Jej ciało było tysiącem nici rozerwanych, łamiących się, trzaskających. Żelazo i żółć, kwas i rozdzieranie, rozrywanie, skręcanie - to wszystko było na porządku dziennym.

Sandis obudziła się z impetem. Przywitał ją znajomy brązowy wzór w kratkę na suficie kwatery statku. Chłód kłuł skórę jej ramion, ale pod czołem było resztki ciepła, a kiedy ponownie zamknęła oczy, poczuła wrażenie ognia. Potrzeby. Z . . .

To wszystko zniknęło.

Usiadła powoli, wiedząc, że szybkie ruchy zagrzechotałyby bólem głowy, który już zaczynał wypływać na powierzchnię za jej skroniami. Odetchnęła głęboko, powoli, wpatrując się w szarą pościel, próbując sobie przypomnieć ... ale tym razem nie było żadnych wspomnień. Tylko ulotne wrażenia. Próbowała się ich chwycić, rozmyślać nad nimi. Ogień. Ireth zawsze pozostawiała wrażenie ognia. Potrzeba. To też było częste.

Od trzech i pół roku Sandis budziła się z opętania, mając w głowie jedynie czarne luki. Nawet sny nie wypełniały tej pustki.

Te przebłyski zaczęły się sześć miesięcy temu. Wspomnienie twarzy, krzyk, dźwięk głosu Kazena wydającego rozkaz, którego nigdy nie mogła lub nie chciała wykonać w swojej śmiertelnej ludzkiej postaci.

Ireth wyciągała do niej rękę. Sandis nie powiedziała nikomu. Była enigmą, wiedziała o tym, a zagadka tego, czego potrzebował ognisty koń, pozostawała w dużej mierze nierozwiązana. Numen nie mógł mówić do niej bezpośrednio, a przynajmniej jeszcze tego nie zrobił.

Mrugając gwałtownie, Sandis pozwoliła sobie na pełny powrót do rzeczywistości. Skinęła na ból głowy. Nie zdziwiła się, widząc siebie w nowej koszuli i spodniach - Ireth zniszczyłby te, które miała na sobie do banku. Kiedy sięgnęła po wodę na bocznym stoliku, jej mięśnie jęczały z nadużycia, którego nie mogła sobie przypomnieć. Wypiła płyn z drewnianego kubka w trzech łykach, z wszystkimi drobinami. Lekarstwo osiadło na dnie. Była nieprzytomna dłużej niż zwykle.

Żołądek jej burczał. Przeskanowała pokój, z ulgą znajdując wędlinę i jabłko ustawione na tacy przy drzwiach. Była niewolnicą, owszem, ale Kazen dbał, by ona i inni byli dobrze odżywieni. Przywoływanie do zepsutego naczynia rzadko kończyło się dobrze.

Gdy Sandis ostrożnie stanęła na chwiejnych jeszcze nogach, usłyszała stłumiony, dławiący dźwięk z rogu pomieszczenia. Odwróciła się i przeskanowała wąskie łóżka. Sześć, w tym jej własne. Wszystkie własność Kazena. Jej wzrok osiadł na drżącej bryle na materacu Heatha.

Zerknęła z powrotem na mięso. Westchnęła. "Heath?"

Bryła wzdrygnęła się.

Gdyby to był któryś z pozostałych - Alys, Kaili, Dar, nawet Rist-Sandis byłaby bardziej zaniepokojona. Ale Heath często źle się czuł. Jego nastroje zmieniały się szybciej niż zmiana w fabryce broni palnej. Nosił swój strach jak ciężki płaszcz.




Rozdział 1 (4)

Sandis stąpała w jego stronę powoli, aż wiedziała, że zawroty głowy nie będą się o nią upominać. "Heath, co się stało?"

Przewrócił się na bok, jego brudne długie brązowe włosy zerkały z kocykowego kokonu. Jego oczy były przekrwione-Sandis pewnie też. To się zdarzało, przy opętaniu. Ona prawdopodobnie miałaby więcej siwych włosów, jak również.

"Jestem następny," wyszeptał, brzmiąc bardziej jak dziecko niż mężczyzna starszy o dwa lata od Sandisa. "Ja jestem następny, ja jestem następny".

"Kazen pewnie jeszcze nie raz będzie nas potrzebował dopiero teraz". Sandis przesunął się w stronę łóżka Rista i przycupnął na jego krawędzi. "Jesteście głodni? Podzielę się."

"Nie udawaj, że nie słyszałeś porannych krzyków."

Krostki kaskadami spływały po szyi Sandis. Uniosła rękę, by potrzeć skórę pod ciemnymi włosami, ale zasłabła przy ukłuciu bólu. Mała czerwona kropka na wewnętrznej stronie łokcia mówiła jej, że Kazen wziął strzykawkę, kiedy jej nie było. Zmarszczyła brwi, ale to było oczekiwane. Kazen potrzebował jej krwi, by kontrolować Ireth.

Skupiając się na Heath, powiedziała: "Byłam martwa".

Nie dosłownie, oczywiście.

Heath potrząsnął głową. Wstrząsnął się nagle i objął swoimi dużymi dłońmi obie strony głowy. "Były krzyki. W zeszłym tygodniu też."

Kłucie powróciło. Sandis obudziła się w środku nocy na ten krzyk. Zakryła uszy i przewróciła się na bok, śpiewając sobie kołysankę, dopóki nie odszedł. Nie prowadziła śledztwa. Kazen nie lubił, gdy wychodzili w nocy ze swoich pokoi, a Sandis przestrzegała jego zasad do perfekcji.

Krzyki nie były tu niczym niezwykłym.

Heath otoczył ramionami kolana i kołysał się w przód i w tył. "On znowu eksperymentuje".

Jej ramiona napięły się. "Znowu?"

"On coś robi. Przywołuje ... coś nowego. Nie wiem. Ja jednak jestem następny."

Sandis zerknął na drzwi, ignorując czekające tam jedzenie. "Dlaczego jesteś następna?" Jej głos miał mniej siły przy tym pytaniu. Przeczyściła gardło. Trzeba było być asertywnym, gdy rozmawiało się z Heathem podczas jednego z jego epizodów.

Heath potrząsnął głową. Zakołysał się. "Ja jestem następny. On mnie nienawidzi, wiem to. A ja nie jestem związany."

Związana, tak jak była Sandis. Sięgnęła do tyłu, namierzając imię Ireth u podstawy szyi. Bycie związanym z konkretnym numenem sprawiało, że przywoływanie go było znacznie szybsze. Ireth był silnym numenem - siedem w skali dziesięciu. Kazen często go używał. Dar i Rist również byli związani.

"Bycie związanym to nie przywilej." A jednak zaczęła odczuwać dziwną bliskość z Ireth, istotą, której nigdy nie spotkała. Istoty, której nie mogła spotkać. Wiedziała, że Dar i Rist nie żywią podobnych uczuć. Mogła to stwierdzić po sposobie, w jaki rozmawiali, po tym, jak odpowiadali - lub unikali - jej ostrożnych pytań.

Sandis przyglądał się kołysaniu Heatha wystarczająco długo, by nabawić się mdłości. Powiedział: "Nie użyłby związanego statku, by przywołać to coś. Użyłby swoich zapasowych."

Sandis wyprostował się. "Przywołać jaką rzecz?"

Nie, to nie było dobre. Karmiła zmartwienia Heatha. Straciłby go, a wtedy Rist obwiniłby ją o to, że go zdenerwowała.

Przełknęła. "Jesteś wartościowy, Heath. Wiesz o tym." Nie byle kto mógł być naczyniem. Były pewne wymagania. Pierwszym z nich było dobre zdrowie. Żadnych chorób, mocne kości, podstawy. Blizny i przekłucia musiały być minimalne dla numiny wyższego poziomu. Naczynia musiały również posiadać coś, co Kazen nazywał "otwartym" duchem, czyli coś, z czym dana osoba się urodziła, albo coś, co uzyskała poprzez dużą ilość medytacji. Wszyscy oni kosztowali Kazena fortunę - fortunę, którą Sandis podejrzewał, że szybko odzyskał.

Kazen był kiedyś naczyniem. Tylko ci, którzy zostali opętani w pewnym momencie swojego życia, mogli zostać przywoływaczami. Nie było jednak wątpliwości, że Kazen zniszczył swoje marki, aby nigdy więcej nie musieć odczuwać bólu, który tak chętnie zadawał innym.

"Nie tak jak ty. Jesteś jego ulubieńcem. Nigdy by cię nie wykorzystał."

Spróbowała innej taktyki. "Alys i Kaili też nie są związane, a ty jesteś silniejsza od nich. Kazen chce, żebyś był ... elastyczny." Heath mógł przywołać siódemkę lub mniej, tak jak ona sama.

Kiedy ostatni raz Kazen go użył?

Ale Heath skomlał i oparł twarz o kolana. Kołysanie, kołysanie...

"On ma rację."

Nowy głos zaskoczył ją. Rist stał w drzwiach, jego ręce złożone na piersi. Jego ciemne włosy leniwie opadały na oczy.

Heath mewled.

"Nie o tobie." Rist brzmiał na zirytowanego. Tracił cierpliwość do Heatha szybciej niż ktokolwiek inny, co Sandis zawsze uważała za dziwne. Byli przecież rodziną.

Odsuwając się od drzwi, Rist mruknął: "Kazen ma ostatnio wielu niewolników".

Sandisowi ścisnął się żołądek. "Widziałeś ich?"

"Kaili ma. I widziałam jedną z ich pieczęci na papierze w jego biurze."

Gęsia skórka przeszyła ramiona Sandis. Jej następujący po tym szept był niemalże sykiem. "Nie możesz ponownie przeglądać jego rzeczy, Rist. Ostatnim razem był pobłażliwy."

Kazen nigdy nie kazałby bić swoich statków na tyle, by wyrządzić im trwałą krzywdę, ale miał inne metody dręczenia ich. Ostatnim razem, gdy Rist został przyłapany na węszeniu, zamknięto go w izolatce na prawie tydzień ... a Rist nie potrafił nawet czytać. Izolacja prawie go złamała. Czasami odmawiano mu jedzenia lub wody, albo Kazen wysyłał Galta na jeden z innych statków i zmuszał sprawcę do pilnowania. Sandis nie znosił tego. Często jednak Kazen wykazywał się kreatywnością. Niewiedza, czego się spodziewać, była dla Sandis najgorszą karą. Dlatego tak bardzo starała się nigdy nie łamać żadnych zasad. Dlaczego tak bardzo starała się być, jak to określił Heath, "ulubieńcem".

Wszystko, czego kiedykolwiek chciała, to być dobra.

Rist zacisnął usta na chwilę, zanim powiedział: "Niezależnie od tego, myślę, że robi eksperymenty w nocy, kiedy ma na kim ćwiczyć. Może potencjalne naczynia, które może łatwo odrzucić. Żywiciele, których może zdobyć za tanio."

"Ale tak trudno ich znaleźć," kontrargumentował Sandis.

Rist wzruszył ramionami. "Tutaj, być może. Nie za granicą."

Heath zakrył uszy. Sandis położyła mu rękę na ramieniu. "To nie będziesz ty. Któregokolwiek z nas. Nic nam się nie stanie."

Nie podobał jej się niespokojny wyraz twarzy Rista, więc odwróciła się od niego. Ale to tylko zwróciło jej uwagę na pozostałe łóżeczka. Alys, Dar i Kaili były gdzie indziej. Może któraś była informowana o nadchodzącym zadaniu, albo wykonywała jakiś obowiązek dla Zelny, albo była karana za coś, o czym Sandis jeszcze nie wiedziała. Starała się nie myśleć o tym, gdzie są; zmartwienie mogłoby być szalone.

Jej spojrzenie zatrzymało się na łóżku Alys. Była wciąż tak nowa i najsłabsza ze statków Kazena. Jeśli ci niewolnicy nie dostarczą jej, czy Kazen uzna, że jest zbędna?

Nie. Ona jest bezpieczna, powiedziała sobie Sandis. Nauczyłeś ją wszystkiego, co powinna wiedzieć. Nie wychyla się, zachowuje spokój, przestrzega wszystkich zasad, tak jak ty. Będzie bezpieczna. Sandis dopilnowałaby tego.

A jednak niepokój zakwitł w jej wnętrzu jak zjełczały kwiat. Wmawiając sobie, że to tylko głód, Sandis odeszła od łóżka Heatha w stronę tacy z jedzeniem.

Zmuszała się do przełknięcia każdego kęsa.




Rozdział 2 (1)

Rozdział 2

Rone odkrył, że najlepszym sposobem podróżowania po Dresbergu jest przemieszczanie się nad nim.

Powietrze nie było czystsze - w końcu dym unosił się w górę - ale było dużo mniej ruchu, mniej ludzi i dużo mniejsza szansa, że wdepnie w kałużę nieznanych mu odpadów. Człowiek nigdy się do tego nie przyzwyczaja.

Można by powiedzieć, że skakanie z budynku na budynek - od czasu do czasu z użyciem lin, desek i innych kreatywnych środków - nie było bezpieczne. A jednak Rone był pewien, że jego szanse na to, że nie zostanie napadnięty, dźgnięty lub opluty, były większe na pięciu piętrach niż na dole, na brukowanych ścieżkach.

A jeśli spadnie, cóż, miał na to swój specjalny drobiazg.

Pomarańczowe słońce zaszło za masywny mur miasta kilka minut temu - mur, który można by porównać do potężnych gór oddzielających Kolingrad od wszystkich innych cywilizacji. Murem, który przypominał mu, że to miejsce jest klatką, w której ludzie srali w kącie tak długo, że nie pamiętali, jak pachnie czyste powietrze. Tutaj, na górze, Rone mógł widzieć ponad murem. Jeśli utrzymał wzrok, mógł udawać, że jej nie ma. Że to był po prostu on, szerokie drogi i ogólna nicość na wiele kilometrów.

Spadłby też na swoją potencjalną śmierć, więc trzymał oczy w dole, sprintował i skakał.

Dresberg był szambem ludzi i fabryk oraz pracy, pracy, pracy. Choroby kwitły w jego najgęstszych częściach, a mimo to ludzie wciąż próbowali wtłoczyć w nie więcej rzeczy. Wyższe budynki. Węższe pokoje. Dzieci do upchnięcia w każdym zakamarku. Ale przynajmniej brak przestrzeni ułatwiał Rone pracę. Jego nogi były wystarczająco długie, by przeskakiwać alejki, a czasem budynki opierały się o siebie tak ciasno, że przeskakiwanie ich było jak spacer po zmierzchu.

To był najlepszy sposób na rozpoczęcie włamania. Spacer.

To nie było włamanie samo w sobie. Przedmiot został opłacony. Pieniądze trafiły do Rone, a nie do właściciela przedmiotu. Dzisiejszym łupem była starożytna głownia Noscona, więc prawdziwy właściciel zmarł tysiąc lat temu. To był tysiąc, prawda? Rone nigdy nie był dobrym uczniem. Z drugiej strony, jego nieobecny ojciec nie starał się zbytnio nauczyć go obcej historii.

Rone zatrzymał się na szczycie ... biblioteki, jak sądził, by złapać oddech i zorientować się w sytuacji. Najbogatsi mieszkańcy miasta mieszkali najbliżej muru, tak daleko od pierścienia dymu i zamieszkujących go biedaków, jak to tylko możliwe. Nie wiedział, dlaczego ktoś o stałych i ogromnych dochodach miałby mieszkać w Dresbergu, poza bezwartościowymi politykami zaszytymi w Innerchordzie, tworzącymi bezsensowne prawa i jedzącymi małe zwierzątka. Bogaci ludzie zawsze jedli drobne mięso.

Rone był w tej chwili bogaty, ale małe mięso było drogie, podobnie jak jego czynsz.

Światła miasta migotały sennie pod nim, gdy szedł długą drogą wokół centrum policyjnego i niechętnie zszedł do dwupiętrowego budynku z solidną rurą spustową, a następnie zsunął się na ziemię. Jego szare ubranie pomogło mu wtopić się w tłum. Ładne wycięcie kołnierza miało nadzieję zrobić to samo, gdyby został przyłapany na węszeniu po jednym z lepszych mieszkań w okolicy.

Sprawdził ponownie adres, który zapisał. Dzielnica druga, dzielnica w północno-wschodniej części stolicy. Skręcił w jedną ulicę, przeskoczył bramę na drugą. O, nie mieszkanie. Dom. Żadnych wspólnych ścian ani nic. Był nawet biały. Zostawcie to najwymyślniejszym ludziom, żeby malowali swoje domy na biało w mieście, w którym ciągłe plucie dymem z fabryk zamieniało opady w szlam. Jakaś szczęśliwa sierota miała dobrą pracę przy sprzątaniu tych ludzi.

Nie, Rone wcale nie zamierzał czuć się z tym źle.

Nie było tu wielu ludzi na ulicach - mieszkańcy byli z gatunku tych, którzy nie musieli pracować na długie zmiany lub do późna. Było już po wszystkim, a więc Rone, na nogach, które jego dawny mistrz usztywnił, by mogły chodzić bez dźwięku, zbliżył się do celu.

Użycie drobnych kawałków kwarcu na smukłym dziedzińcu było irytujące - Rone musiał chodzić po betonowej granicy lub ryzykować, że jego kroki będą chrzęścić. Przynajmniej Ernst Renad - to był jego dom, podobno - miał na tyle rozsądku, żeby nie utrzymywać ogrodu. W Dresbergu rośliny nie rosły. W każdym razie nie na zewnątrz. Wszystko, co ludzie jedli, było przywożone z farm na północy, z dala od smogu.

Dotarł do południowo-zachodniego narożnika domu i wykorzystał ceglany komin i białe gzymsy, by wgramolić się na trzecie piętro. Drogi Ernst był na tyle uprzejmy, że zaoferował mu mały balkon. Usadowił się na jego poręczy, sprawdzając, czy w kieszeni nie ma małego złotego drobiazgu, który uratował mu życie zbyt wiele razy, by go zliczyć. Mało prawdopodobne, by amarant był mu do tego potrzebny - rabowanie starożytnych artefaktów u jednego z najbogatszych mieszkańców Dresbergu było właściwie jednym z jego bezpieczniejszych zajęć - ale wolał być ostrożny.

Jego pracodawca dokładnie wyjaśnił, gdzie Ernst Renad trzymał przedmiotową głowicę, a także jak wyglądała, ale Rone nigdy wcześniej nie pracował z tym człowiekiem i nie wiedział, czy może mu w pełni zaufać. Jakiś właściciel fabryki czy tym podobne, na podstawie tego, co Rone wyniósł z ich krótkiego spotkania w cztery oczy. Rone był wolnym strzelcem, więc jego klienci byli różni.

Rone zsunął się na podłogę balkonu. Jedyny problem z okradaniem bogatych polegał na tym, że jeśli zostałeś złapany, mogli wepchnąć pieniądze do gardeł strażników i polityków, aby zapewnić, że twój wyrok znacznie przewyższy twoje przestępstwo. Istniały prawa, prawnicy i sędziowie, ale kiedy przychodziło do ostatniego atramentu na papierze, Dresberg operował pieniędzmi. Cały kraj tak robił. Drobiazg Rone'a nie mógł uchronić go przed korupcją.

Przetarł dłonią po twarzy, modzele łapiąc się za kikut. Teraz albo nigdy.

Wyciągnął shiv z tylnej kieszeni i otworzył pobielone drzwi, które prowadziły do domu. Wstrzymał oddech, wszedł do pokoju i przykucnął. Łóżko było większe niż mieszkanie większości ludzi. Leżały w nim dwie bryły. Rone prześlizgnął się obok, chcąc, by jego oczy dostosowały się do nowej ciemności. Drzwi do sypialni były otwarte. Przeszedł przez nie. Ernst Renad miał dwoje dzieci, oboje wyrośli i być może wyjechali z domu. Rone nie był pewien. Poruszając się, zachowywał czujność.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Dym i korupcja"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści