Złam klątwę

Prolog

----------

Prolog

----------

Carolyn została porwana dwa razy w ciągu ostatniego miesiąca, czyli dwa razy więcej niż większość ludzi w ciągu całego życia. Mimo to nie narzekała. Z burym workiem na głowie i kagańcem bardzo dużego pistoletu przyciśniętym do tyłu czaszki, nie sądziła, by jej ostatni porywacze byli zainteresowani wysłuchaniem jej żalów. Wepchnęli ją na tylne siedzenie samochodu, wciśniętą między dwóch mężczyzn o zimnych, zrogowaciałych dłoniach. Wsłuchiwała się w obroty silnika, gdy z piskiem odjeżdżali od krawężnika przed jej domem. Godzina na autostradzie, potem drugi samochód, a następnie - zgadując po gwizdku łopatek i burczeniu w brzuchu, gdy się podniosły - helikopter.

"Nigdy wcześniej nie byłam w helikopterze", powiedziała Carolyn. "Czy mógłbyś zdjąć mi torbę z głowy, żebym mogła wyjrzeć przez okno?"

Nikt jej nie odpowiedział.

"Jestem pisarką, jak widać. Uczenie się z nowych doświadczeń jest bardzo ważne w moim zawodzie. Czytelnicy wiedzą, jeśli pomyli się szczegóły".

Brak odpowiedzi. Wzruszyła ramionami, usiadła z powrotem i oparła skute kajdankami nadgarstki na kolanach. Nie dali jej słuchawek, żeby chronić słuch, ale sieczka z wirników była tylko słabym, trutowym drganiem nad jej głową. Wzmocniona kabina, pomyślała. Drogie. Przed nią, z miejsca, które, jak przypuszczała, było fotelem pilota, odezwał się wreszcie mężczyzna.

"Mamy geomantyczną blokadę telemetrii. Osłony goetyczne włączone, strzelają w zakresie dziewięćdziesięciu procent. Przygotować się na efekt przejściowy za trzy...dwa...jeden."

Wszechświat przesunął się w bok. Żołądek Carolyn zatrząsł się, chrzęszcząc, gdy jej fotel szarpnął mocno w lewo, a silnik wrzasnął jak odkurzacz z pękniętą uszczelką. Poczuła zapach palącego się popcornu i rozlanego oleju napędowego. Potem inny zapach, podsuwający jej pod nos parujące palce.

Róże.

Mężczyźni krzyczeli na siebie, ich głosy połknięte przez warkot silnika, a helikopter trzasnął mocno w prawo. Nie mogła zrozumieć słów, nie mogła się skupić, gdy kabina zaczęła wirować. W jej żyłach popłynął strumień adrenaliny, a ciało poczuło ukłucie, gorące i dzikie jak płomień z zapalniczki butanowej. Silnik krzyczał głośniej, jego mechaniczny ryk zagłuszał świat, gdy kabina obracała się coraz szybciej, swobodnie opadając, a potem...

-Nic. Zupełna cisza.

Nie ruszali się. W ogóle. Helikopter stał nieruchomo. Kiedy powoli wracały jej zmysły, głowa zaczęła się kręcić, usłyszała, jak łopaty wirują w dół. Carolyn odetchnęła głęboko i zwalczyła falę mdłości.

Mężczyźni nie odzywali się. Wyciągnęli ją z helikoptera, potrząsając głową w dół, na lądowisko. Podłoga czuła się jak płyty z blachy falistej grzechoczące pod jej trampkami, gdy ją odprowadzali. Powietrze było chłodne, jak sterylny chłód muzeum, i pachniało szpitalną antyseptyką. Przeprowadzili ją przez drzwi. Krzesło odchyliło się do tyłu. Szorstkie ręce strzepnęły ją na dół. Potem zerwali kaptur, a ona zmrużyła oczy w nagłym zalewie światła.

Rozpoznała ten pokój z każdego telewizyjnego programu detektywistycznego, jaki kiedykolwiek widziała. Stalowy stół. Stalowe krzesła. Kruszące się ceglane ściany i lampa górna, która płonęła na tyle gorąco, by spowodować poparzenie słoneczne.

"Pokój przesłuchań", powiedziała, "uroczy. Zakładam, że to czyni cię moim przesłuchującym?".

Mężczyzna w rogu, łysy, z haczykowatym dziobem raptora na nosie, nosił kaburę na ramieniu przez czarny sweter z golfem. Skrzyżował ręce i skinął na kogoś za nią.

"To wszystko. Zostawcie nas."

Ciężkie metalowe drzwi zagwizdały zamykając się na jej plecach. Potem nastąpił brzęk dźwigni uszczelniającej ich w środku. Przesłuchujący wpatrywał się w nią.

"Carolyn Saunders", powiedział. Jakby to było oskarżenie.

"Lepiej miej nadzieję, że jestem, bo właśnie porwałeś niewłaściwą osobę". Uniosła w górę skute ręce. "Czy to naprawdę konieczne?"

"Jesteś bardziej niebezpieczny niż wyglądasz".

Parsknęła. "Proszę. Jestem sześćdziesięcioczteroletnią kobietą, która pisze powieści fantasy i słucha NPR. Na kolację zjadłam kanapkę z tuńczykiem i kieliszek białego zinfandela. Jak bardzo niebezpieczna mogłabym być?".

Odsunął krzesło po dalekiej stronie stołu.

"Jesteś gawędziarzem." Usiadł naprzeciwko niej i rozłożył ręce. "Więc opowiedz mi jakąś historię".

"Mogę to zrobić. Jedną z moich, czy jedną z klasyków?"

"Wiedźma i jej rycerz".

Carolyn zacisnęła wargi i spuściła wzrok na stół. Mogła zobaczyć swoje odbicie w szczotkowanej stali, zniekształcone i zamazane.

"Chcecie bajki".

"Chcemy wiedzieć, co się stało. Prawdę. Całą."

"Fair warning, then," Carolyn told him. "To nie jest jakaś słodka bajka Disneya na dobranoc. To jest prawdziwa bajka. Ze śmiercią, krwią i cierpieniem. I nigdy nie obiecuję szczęśliwego zakończenia."

"Czy wiesz, gdzie jesteś?" zapytał przesłuchujący.

"Nie wiem, gdzie jestem, ale podejrzewam, że wiem, dla kogo pracujesz".

Lampa napowietrzna zamigotała, szumiąc i brązowiejąc, a w oddali odbiło się echo gutturalnego wrzasku. Krzyk człowieka, któremu odebrano życie, cal po calu. Kiedy pokój pogrążył się w ciemności, twarz przesłuchiwanego nie była już taka sama.

W ciemności nie miał oczu. Tylko dwa czarne, poszarpane gniazda.

Światło zalało go z powrotem. Krzyk zamarł. Przesłuchujący obdarzył ją spokojnym uśmiechem i złożył ręce na stole.

"Jeśli to wiesz", powiedział, "to wiesz też to: nie dbamy tutaj o szczęśliwe zakończenia".

Carolyn przełknęła, jej gardło nagle stało się kościste. Pod stołem ścisnęła dłonie, aby odpędzić drżenie.

"Rozumiesz, nie było mnie przez większość tej historii," powiedziała. "Musiałam sama poskładać to wszystko do kupy po zakończeniu. Badania, wspomnienia. Wywiady z ocalałymi, z tymi, których udało mi się znaleźć, z tymi, którzy byli jeszcze zdrowi. Składałem fakty jak kawałki układanki".

Krzesło przesłuchującego zgrzytnęło do tyłu. Podniósł się ze swojego miejsca, zmarszczył brwi, jego spojrzenie wwierciło się w nią.

"Powiedz mi jak to zrobili," powiedział.

Pochylił się i górował nad nią.

"Powiedz mi, jak zabili Boga".

Carolyn rozluźniła skute ręce i położyła je płasko na kolanach. Opuszki jej palców ryflowały o jej nogi, jak pianista rozgrzewający się do występu.

"Mam nadzieję, że pobłażasz staremu artyście. Lubię tak wiele technik literackich. Jestem znany z łamania czwartej ściany od czasu do czasu. Czasami zatrudniam niewiarygodnego narratora lub dwóch. Może nawet, jeśli historia na to zasługuje, wprowadzam deus ex machina na wielki finał. Ale zawsze staram się grać fair z moimi czytelnikami".

"Prawda", powiedział przesłuchujący. "Jeśli spróbujesz nas okłamać - nawet jednym słowem - będziemy wiedzieć. A tego przecież nie chcesz".

"W takim razie przypuszczam, że lepiej powiem prawdę", odpowiedziała z lekką pauzą, "i nic poza prawdą. Teraz więc, jeśli chcesz poznać historię Wiedźmy i jej Rycerza, muszę zacząć od początku."

Usiadł z powrotem, wpatrując się w oczekiwane milczenie. Carolyn wzięła głęboki oddech.

"Powinniśmy zrobić to właściwie," powiedziała. "A więc: pewnego razu, w magicznym królestwie, żył dzielny rycerz. Ale nie wiedział, że jest rycerzem, jeszcze nie, tak samo jak nie wiedział, że jest skazany na śmierć. W tym samym królestwie żyła czarownica, która nie miałaby sobie równych pod względem sprytu, mocy i nikczemności, ale wpadła pod zaklęcie nikczemnego czarownika..."

"Zajmij się tym" - powiedział jej przesłuchujący, krzywiąc się.

"Nigdy nie popędzaj gawędziarza". Jej oczy zwęziły się na niego. "Jeśli to zrobisz, możesz przegapić jakiś ważny szczegół. Więc słuchaj uważnie. I oto... zaczynamy..."




Akt I

----------

==========

Akt I

==========

----------

Baby Blue

----------




Jeden (1)

----------

Jeden

----------

Rycerka stała na omiatanym wiatrem wzgórzu z widokiem na mury Mirenze, niegdyś dumnego miasta w dymiącej ruinie. Światło słoneczne lśniło na jej stalowej zbroi, a ona sama była zdecydowana na czekającą ją misję. Nie będzie odwrotu, gdy spotka wroga, tylko śmierć lub chwała...

Marie podskoczyła, gdy mocne uderzenie w szybę samochodu wyrwało ją z marzeń. Zamknęła swój stary paperback - Miecze w mieście monet, autorstwa Carolyn Saunders - i wrzuciła go do schowka, podczas gdy okno zaszumiało. Do środka wlały się dźwięki ulicy: odległe klaksony, młot pneumatyczny rozbijający w pył stary bruk, tanie radio puszczające rocka top-40 z okna na drugim piętrze. Ciepła bryza niosła zapach przemoczonych gazet i gotowanej wątroby. Kolejny poranek we wschodnim Harlemie. Szczupła ręka sięgnęła przez okno i podsunęła jej pod twarz papierowy kubek.

"Te bzdury z gatunku fantasy zgniją ci mózg" - powiedział jej Tony. "Czytałaś kiedyś tę książkę Val McDermid, którą ci dałem?".

Marie wzięła kubek, podniosła plastikową pokrywkę i powąchała. Zapach świeżej kawy z bodegi, bogatej, palonej i czarnej, dał jej mózgowi kopa do działania. Sięgnęła po pas bezpieczeństwa. Jej kabura na ramię obijała się o siedzenie, wciśnięta pod wełnianą marynarkę.

"Mordercze tajemnice." Przewróciła oczami na niego. "Nie rozumiem tego. To jak kierowca autobusu czytający historie o... prowadzeniu autobusów."

Dmuchała na swoją kawę, podczas gdy on okrążył ich samochód, nieoznakowany Lincoln kiełkujący śladami rdzy jak nastolatek kiełkujący pryszczami, i wskoczył za kierownicę. Postawił swój własny kubek na konsoli między nimi i wrzucił samochód na bieg.

"To nie to samo," powiedział. "W dobrej zagadce morderstwa, masz sprawcę, masz łańcuch wskazówek, a bohater zawsze dostaje zły facet w końcu. Wszystko ma sens i kończy się czysto."

"Och," powiedziała Marie, gdy odciągnęli od krawężnika, "więc innymi słowy, fantasy".

"Mądra dupa. Więc co jest w porannej agendzie?"

Marie skinęła na deskę rozdzielczą. Przykleiła tam zdjęcie, mniej więcej wielkości Polaroida, pobrane ze strony internetowej i przepuszczone przez ziarnistą drukarkę. Młoda kobieta na zdjęciu zaciskała usta do aparatu. Przefarbowała włosy, żeby pasowały do jej neonowo-niebieskiego lateksowego halteru, którego przedni suwak ściągała w dół, zwisając poniżej doliny piersi.

"Chcę zająć się Eddiem Li", powiedziała Marie. "Wiemy, że był jej ostatnim klientem. Alibi czy nie, musi mieć coś, co możemy wykorzystać."

Tony nadymał policzki i wdmuchiwał powietrze między wargi. Szturchnął samochód w strumień ślimaczego ruchu.

"Mamy inne sprawy, wiesz".

"To niedaleko stąd. Nie zajmie nam to dużo czasu."

Nie odpowiedział. Spojrzała w jego stronę.

"To ważne, Tony."

Bębnił palcami po kierownicy.

"Dobrze," powiedział, "dobrze. Ale potem spędzimy resztę dnia pracując nad sprawami, które faktycznie możemy rozwiązać, dobrze?".

Ruszyli na wschód 135. ulicą. Słońce wznosiło się nad rzeką Harlem, górując przed nimi jak skwierczące żółtko, i rzucało twardy poranny blask w dół przez miejskie kaniony. Marie odwróciła osłonę przeciwsłoneczną i wypiła kawę. Jechali w milczeniu, wsłuchując się w sporadyczny pomruk radia na desce rozdzielczej. Wezwania do dyspozytorni i numery. Sprawdzanie tablic rejestracyjnych i wzywanie karetek. Ten sam stary rytm tego samego dnia. Podjechali pod sklep, wiśniowy neon z napisem Nails za błyszczącą, szklaną witryną, a Tony okrążył blok, szukając miejsca do zaparkowania.

"Miejsce skacze" - powiedział.

Marie spojrzała w dół na własne paznokcie, niepolerowane i krótko obcięte. "Wiosna. To sezon na sandały".

Salon dopiero co został otwarty. Poczekalnia była pełna, klientki oglądały telewizję i popijały wodę z ogórków. Marie podjęła nieśmiałą próbę poprawienia swoich włosów; podmuch nieświeżego wiatru złapał ją w drodze do salonu, zamieniając je w splątany blond mop. Wieczna głowa w łóżku, jej rodzinne przekleństwo. Tony był Feliksem dla jej zaniedbanego Oscara: szczupły, ciemny, elegancki i podkreślający swój czekoladowo-brązowy garnitur pomarańczowym jedwabnym krawatem jak miejski paw. To, i złota tarcza przypięta do jego pasa. Marie odsunęła na bok kurtkę, by błysnąć odznaką przy ladzie i poprosić niskim głosem o słowo z właścicielem.

Eddie Li przyjął ich w swoim biurze na zapleczu, w pudełku po butach, na którym stało zagracone biurko z nadwyżek biurowych. Kalendarz z piwem Tsingtao wisiał przyklejony do nierównej tablicy korkowej obok mnóstwa starych harmonogramów na zwiniętym różowym papierze. Eddie miał piwny brzuch, linię włosów w pełnym odwrocie i najbardziej winne oczy, jakie Marie widziała przez cały tydzień.

"Dziękujemy za wizytę," powiedziała, zamykając drzwi po ich wejściu. "Jestem detektyw Reinhart, a to jest detektyw Fisher".

Eddie uśmiechnął się zbyt rozpaczliwie, machając im w kierunku krzeseł po dalekiej stronie biurka trzepoczącymi palcami. "Oczywiście, oczywiście, zawsze mam czas dla najlepszych w Nowym Jorku. Co mogę dla was zrobić?"

Ustawiła fotografię na biurku przed nim. Dziewczyna w niebieskim kolorze obdarzyła Eddiego uwodzicielskim uśmiechem, zamrożonym w czasie. Krew odpłynęła z jego twarzy.

"Ja już, to znaczy, już rozmawiałem z tymi innymi oficerami. Oni wiedzą, gdzie byłem -"

"Twoje alibi się sprawdziło," powiedziała mu Marie. "To nie znaczy, że jesteś niewinny. Jej alfons prowadził wyczerpujące notatki, panie Li. Był pan jej ostatnim klientem w noc przed jej zniknięciem. Był pan jedną z ostatnich osób, które widziały ją żywą".

Potrząsnął głową, ale nie mógł oderwać oczu od zdjęcia. "Słuchaj, popełniłem... popełniłem błąd, wynajmując eskortę, ale ledwie wiedziałem o niej cokolwiek".

"Wynająłeś ją dwadzieścia siedem razy," powiedziała Marie. "Dwadzieścia siedem razy i żadnej rozmowy do poduszki? Nigdy nie rzuciła nic o swoim życiu osobistym, kłopotach, które mogła mieć? Ani razu?"

"Moja żona mnie opuszcza". Eddie zmrużył oczy na widok zdjęcia, znów potrząsnął głową. "Jestem już zrujnowany. Nie chcę więcej kłopotów".

Marie i Tony podzielili się spojrzeniem. Odchylił się do tyłu i skrzyżował jedną nogę nad drugą, chłodno i swobodnie.

"Eddie, c'mon, człowieku. Wiemy, że w sercu jesteś praworządnym obywatelem. Jestem pewien, że twoja księgowość jest nieskazitelna. Gdybyśmy sprawdzili, założę się, że odkrylibyśmy, że stawiasz kropkę nad każdym i i krzyżyk nad każdym t. Żadnych skrótów, żadnych zabawnych interesów."




1 (2)

"Och, bez wątpienia", powiedziała Marie. "Jest zerowa szansa, że ukrywa gotówkę, albo oszczędza pieniądze kupując swoje artykuły do salonu na nielegalnym rynku odsprzedaży. Co jest dobre, bo gdyby tak zrobił i dowiedzielibyśmy się o tym, to naprawdę by go to zagłuszyło."

Tony stukał się w podbródek. "Słuszna uwaga. A gdyby IRS się w to zaangażował? To byłoby sporo utraconych dochodów. To znaczy, jest sezon na sandały."

"W porządku, w porządku." Eddie wyrzucił w górę ręce. "Było coś... Słuchaj, to nie może wrócić na mnie, ok? Moje nazwisko musi pozostać poza tym."

Marie pochyliła się w jego stronę. Twarde i głodne oczy, jak jastrząb dostrzegający mysz, która ucieka w poszukiwaniu schronienia.

"Wyrzuć to," powiedziała.

"Baby Blue jest..." Zatrzymał się, jego palce prześledziły jej zdjęcie, krzywiznę jej policzka. "Elektryczna. To jedyne słowo dla niej. Ona nie jest jak inne dziewczyny, wiesz? Jest boginią."

Marie przytaknęła. Rozmawiały z każdym mężczyzną z listy jej stałych klientów. Wszyscy mówili to samo, niemal dokładnie tymi samymi słowami.

"Nie byłem jej ostatnim klientem tamtej nocy. Miała coś. Imprezę."

"Imprezę?" zapytał Tony.

"Jakiś rodzaj prywatnego klubu. Nie wiem, może tańce. Próbowałem ją namówić, żeby została na noc. Robiłem to czasem, gdy miałem gotówkę, ale ona miała już to inne w planach. I to była spora gotówka. Chyba jej - jej, uh, kierownik nie wiedział o tym."

Ręka Marie zacisnęła się na podłokietniku jej krzesła.

"Zaginęła od tygodnia," powiedziała, "miałeś informacje, które mogłyby nam pomóc w jej odnalezieniu, i dopiero teraz decydujesz się nimi podzielić?".

Eddie wykręcił twarz. "Słuchaj, jedyne co mam to adres. Nie podała mi go dokładnie, nie w tak wielu słowach. Martwiłem się o nią, więc..."

"Prześladowałeś ją," powiedział Tony.

"Martwiłem się. Ale ci ludzie - to nie jest jakiś tani salon masażu, gdzie dostajesz masaż ze swoim masażem, w porządku? To są poważni ludzie. Połączeni."

"Connected?"

"Powiązani. Z rodzaju ludzi, których nie szczujesz, chyba że chcesz dobrze przyjrzeć się dnu Hudson. Tak w każdym razie mówiła Baby Blue. Bała się. Tylko nie na tyle, żeby odmówić przyjęcia pieniędzy".

"Te imprezy", powiedziała Marie. "Gdzie?"

Eddie wziął głęboki oddech, wstrzymał go, po czym wypuścił w zrezygnowanym westchnieniu. Zdezorientowany, otworzył szufladę biurka i wyciągnął zmiętą kartkę papieru.

"W pobliżu Monticello. Dom przy NY-17, środek niczego. Wystarczająco dobry? Skończyliśmy tutaj?"

Marie stanęła, wyrwała papier z jego palców i podniosła fotografię. Trzymała zdjęcie przy jego twarzy, rzucając mu jedno długie, ostatnie spojrzenie.

"Lepiej mieć nadzieję, że ona tam jest, żywa, Eddie. W przeciwnym razie? Znowu mnie zobaczysz."

* * *

Na zewnątrz w samochodzie, Tony bębnił palcami po kierownicy.

"Wiesz, że czeka nas dwugodzinna jazda tam, dwugodzinna jazda z powrotem, prawda?"

Marie zapięła pas bezpieczeństwa.

"Możemy przekazać tę wskazówkę dalej," powiedział. "Niech miejscowi to sprawdzą. Nie musimy sami wykonywać całej pracy."

Marie otworzyła swój portfel. Trzy pomięte fotografie leżały obok pożółkłej karty bibliotecznej i kilku drobnych banknotów. Wyjęła fotografie - zdjęcia głowy, młode, ładne - i trzymała je po kolei.

"Vicky Wagner. Zniknęła. Dwa tygodnie później znaleziono ją zarżniętą w śmietniku. Lottie Holmes. Zniknęła. Dwa tygodnie później, znaleziona zarżnięta w śmietniku. Letisha..."

"Rozumiem," powiedział Tony.

Marie trzymała w górze zdjęcie Baby Blue.

"Kończy jej się czas. Nie obchodzi mnie to, co mówią urzędnicy, Tony. Mamy seryjnego mordercę, który żeruje na pracownikach seksualnych. Ty to wiesz, ja to wiem i nikogo to nie obchodzi. Więc nie, nie przekażemy wskazówki dalej. Nie ufam miejscowym, że zrobią to gówno. Ta kobieta liczy na nas, a ja jej nie zawiodę."

Silnik sedana zagrzmiał do życia, dudniąc pod pomrukiem radia. Tony wrzucił bieg do napędu i włączył się do ruchu.

"Nie możesz uratować ich wszystkich, wiesz".

Marie złożyła ręce i wpatrywała się prosto przed siebie.

"Trzeba spróbować", powiedziała mu.

Jechali na północ, potem na północny zachód, odrywając się od zakrętu rzeki i zostawiając za plecami miejskie rozlewiska. Jechali w cieniu Catskills obok letnich domów i wiosek, starych miasteczek wypoczynkowych trzymających się życia, kawałków rdzy zagnieżdżonych w rozkwicie wiosny. Minęli ledwo zaznaczony zjazd i polną drogę dojazdową, słońce przefiltrowało się przez konary wełnistych cyklin.

Dom na końcu drogi stał samotnie. Przechylał się w tę i z powrotem, łuki drugiego piętra uginały się pod ciężarem pogody i czasu. Skrawki kościstobiałej farby przylegały do zmurszałego drewna jak wspomnienia z lepszej epoki, a większość sidingów miała kolor popiołu z papierosa. Niektóre okna były wybite, rozbite przez kamienie, inne pokryte kurzem.

"O tak, to miejsce jest centrum imprezowym", powiedział Tony. "Myślę, że nasz kumpel Eddie mógł być prawdopodobnie pełen gówna. Jak chcesz to rozegrać?"

Marie wpatrywała się w drzwi wejściowe, zastanawiając się nad tym. "Żadnych samochodów przed domem. Zobaczmy, czy ktoś jest w domu. Jeśli nie, możemy zerknąć przez okna, zobaczyć czy zauważymy coś interesującego."

Podciągnęli podjazd. Gdy wyszli z samochodu, za jednym z okien na drugim piętrze ukazała się ściągnięta, przestraszona twarz. Marie uniosła swoją odznakę i uśmiechnęła się.

"Dzień dobry! NYPD. Czy moglibyśmy poświęcić pani chwilę czasu?".

Drzwi wejściowe zamachnęły się. Stojący za nimi mężczyzna, żylastowłosy siedmiostopowy olbrzym w brudnym kombinezonie, potknął się na ganek i zmrużył oczy w świetle słońca.

Wyrównał trzymaną w rękach strzelbę, celując w detektywów, i pociągnął za spust.




Dwa (1)

----------

Dwa

----------

Marie opadła nisko za drzwiami, gdy strzelba ryknęła. Śrut wbił się w maskę sedana i rozbił przednią szybę. W mgnieniu oka wyciągnęła pistolet, jej trening wziął górę, sięgnęła za drzwi samochodu, by oddać kilka dzikich strzałów. Tony położył się nisko na przednim siedzeniu i krzyknął do radia.

"Dziesięć-trzynaście, jesteśmy pod ostrzałem. Powtarzam, jesteśmy pod ostrzałem..."

Strzelba zabrzęczała, a on szarpnął twarzą w dół, przyszpilony pod nagłym deszczem rozbitego szkła. Następny strzał trafił w drzwi Marie, rozbijając metal i sprawiając, że śrut tańczył na suchym brudzie centymetr od nich. Rozbiło się więcej szkła - tym razem nie w samochodzie, ale w jednym z okien domu - a dudniący trzask rewolweru dołączył do walki, gdy ktoś na drugim piętrze otworzył ogień.

Marie spojrzała na Tony'ego, oboje skulili się nisko. "Czekaj na to", powiedziała przez zaciśnięte zęby.

Strzały przeleciały przez zderzak, obryzgały grill, a lewa opona wybuchła z sykiem martwego powietrza. Sedan osunął się na trzy koła, a Marie i Tony wyszli z ukrycia jako jeden, wyładowując na olbrzymie, celując w środek masy. Strzelba roztrzaskała się o ganek, a on sam zataczał się do tyłu, gdy strzały wbijały się w jego naznaczony brudem kombinezon. Upadając, złapał się krawędzi otwartych drzwi, pozostawiając na zmurszałym drewnie ślady krwi.

Marie ponownie się uchyliła, gdy kolejny nabój rozległ się nad jej głową. Drugi strzelec był w środku domu. Wyskoczyła z pustego magazynka, przeładowując szybko, palcami kierowanymi przez pamięć mięśniową.

"Osłaniaj mnie", powiedziała. "Robię bieg dla niego. Zobaczę, czy znajdę tylne wejście i zaatakuję go z drugiej strony."

Oczy Tony'ego wybrzuszyły się na nią od strony kierowcy samochodu. Kolejna kula wwierciła się w jego drzwi i zagrzechotała poturbowanym sedanem.

"Czyś ty zwariował? Czekaj na wsparcie!"

"Jesteśmy w środku niczego", powiedziała. "To są chłopaki, Tony. Ona może być tam w tej chwili, a ja nie dam temu dupkowi szansy, żeby zaczął zabijać zakładników."

Rzucił jedno spojrzenie w jej oczy i wypuścił z siebie pełne ekscytacji westchnienie.

"Dobrze", powiedział. "Wywołaj to".

"Na trzy."

Pod koniec cichego trzykrotnego liczenia, Tony wyskoczył zza drzwi samochodu i położył bąblujący strumień ognia. Snajper padł, przygwożdżony, ślepy na kilka cennych sekund. Marie wyrwała się z ukrycia i przemknęła przez trawnik. Serce jej waliło, a wzrok był wąski jak tunel metra, otoczony ścianami ciemności. Wszystko było odcieniami szarości z prędkością silnika odrzutowego. Tam były tylne drzwi. Spróchniałe drewno zadrżało pod jej butem. Zardzewiały zamek pękł jak kawałek orzechowego kruszywa. Weszła do środka, trzymając broń w obu rękach. Zakurzony liliowy dywanik groził, że wysunie się spod jej stóp, ale dotarła do schodów i pokonała je po dwa na raz. Kaganiec jej pistoletu omiatał puste otwory drzwiowe. Słyszała strzelca przed sobą, wystrzały odbijające się echem, słabe, wszystko brzmiało, jakby zanurzyła się sto stóp pod wodą.

Stary, uszczypliwy mężczyzna kucał obok rozbitego okna, oddając strzały do Tony'ego i samochodu, plecami do niej. Pudełka z amunicją leżały rozrzucone na podłodze z gołego drewna obok kilku karabinów, wystarczająca siła ognia, by odeprzeć małe oblężenie. Marie wycelowała w niego i ryknęła: "Policja, rzuć tę pieprzoną broń. Rzuć ją natychmiast!"

Obrócił się, zaskoczony - nie, pomyślała, przerażony - i opadła mu szczęka. Rewolwer, mocno trzymany w ręku, drgnął u jego boku.

"Had t'do it," he drawled, his lips puffy and cracked.

"Rzuć broń".

"King comes a-callin', gotta dance. Muszę tańczyć do melodii, którą gra."

Marie trzymała go w zasięgu wzroku. "Rzuć. Broń. Teraz."

Jego usta wykrzywiły się w złamanym uśmiechu.

"Wracam do domu."

Przyłożył rewolwer do głowy, nacisnął spust i rozwalił swój mózg po brudnym oknie.

Marie stała tam, milcząc, wpatrując się, jak jego zwłoki upadają na podłogę. Była zamrożona w czasie, w jednej niekończącej się chwili, patrząc, jak strużki karmazynu toczą się w zwolnionym tempie po pękniętej szybie i zbierają się na parapecie. Wtedy głębokie dudnienie, gdzieś pod jej stopami, przeszyło ciszę i wprawiło ją w ruch. Brzmiało to jak maszyna większa od domu, jakiś wielki silnik, włączony, a potem szybko wyłączony. Polowała na ten dźwięk.

Schody piwnicy wychyliły się w ciemność. Ruszyła w dół, płynnie, szybko, broń gotowa. Zatrzymała się u stóp stopni.

Piwnica była wypełniona ludźmi. W sumie może dwudziestu, trzydziestu. Cienie, stojące idealnie nieruchomo w ciemności wokół szpitalnego gurtu na środku pomieszczenia.

Palec Marie spoczął na spuście, jej druga ręka sięgnęła, by włączyć światła.

"Stój! Nikt się nie rusza, albo-"

Nad głowami migotały, jarzeniówki wyskakiwały i brzęczały do życia, obmywając ciemność.

Pokój był pusty.

Widziała ich. Wiedziała, że ich widziała. Ale kiedy szła po popękanej betonowej podłodze, światła szumiały nad jej głową, była sama. Sama, z wyjątkiem plątaniny kartonowych pudeł przyciśniętych do jednej zimnej ceglanej ściany i martwego mężczyzny na noszach.

Był nagi. Blady. I otwarty jak książka. Taca z narzędziami do autopsji stała obok noszy, ostrza, suwmiarki i śruby do łamania żeber pokryte zastygłą krwią. Rozszarpali go od gardła do brzucha. Skóra odkleiła się od złamanych żeber. Jego organy wewnętrzne zostały pocięte i pokrojone, ułożone na nowo jak puzzle z ciała. Z siniaków na nadgarstkach i kostkach wynikało, że żył, gdy to robili.

Marie wzięła jego rękę, obracając ją, wyczuwając w nadgarstku puls, tak dla pewności. Miał tam tatuaż, mniej więcej wielkości srebrnego dolara, jakiś glif, poszarpany, spiralny i dziwny. Nacisnęła na niego opuszkami palców.

Oczy martwego człowieka otworzyły się i chwycił jej dłoń żelaznym uściskiem.

"Marie," wykrztusił. Jego szkliste, bladoniebieskie oczy skupiły się na niej. "Piekło cię obserwuje".

Załamał się. Jego oczy się zamknęły. Jego ręka zwiotczała, ramię zwisało z krawędzi noszy.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Złam klątwę"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści