Schwytany przez demony

1. Melisande (1)

1

==========

Melisande

==========

Było gorąco. O wiele za gorąco, a wszystko bolało jak cholera.

Moje kości krzyczały, gdy popchnęłam się na kolana. Ciemny piasek przesunął się pode mną, grożąc ponownym przewróceniem się. Zacisnąłem bolącą prawą rękę i otworzyłem ją ponownie, badając uszkodzenia. Moja dłoń wciąż była czerwona od powoli zanikającego oparzenia, znak rozpoznawczy mojego przewinienia. Mojego grzechu.

Mojej jedynej zbrodni przeciwko Niebu.

Co oznaczało, że ten zmarnowany krajobraz wokół mnie był Piekłem.

Oddech mi się zatrzymał, gdy zobaczyłem krater wznoszący się wokół mnie, krwistoczerwone niebo, kawałki roztopionego szkła pod moimi kolanami. Byłem meteorem, który to spowodował, mój upadek z łaski płonął wystarczająco jasno, by stopić piasek pode mną.

Połamane kawałki metalu lśniły wśród plam szkła, kilka zakrzywionych kawałków zapadło się w piasek. Dotknąłem ich drżącymi palcami.

Rozbite kawałki mojej złamanej aureoli lśniły świętym światłem zaledwie... kilka minut temu? Godziny? Lata? Jak długo trwało spadanie przez światy, aż dotarło się do końca wszystkiego?

Kawałki były wypalone i wypaczone, ledwo rozpoznawalne jako niegdyś anielska rzecz.

W oku mojego umysłu pojawiło się kilka dumnych twarzy, archaniołów odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. Moje usta cofnęły się nad zębami w cichym chrapnięciu, gdy wyobraziłem sobie, jak zanurzam w ich gardłach połamane, ale wciąż ostre resztki mojej aureoli... ale przede wszystkim chciałem, by ich przywódca cierpiał.

Coś miękkiego przeleciało obok krawędzi mojej aureoli. Podniosłem to, ignorując ból strzelający w górę mojego ramienia, i zdałem sobie sprawę, że było to spieczone czarne pióro złapane między moje ściśnięte palce.

"Nie..." Mój głos był suchym, spękanym szeptem, złamanym od krzyku, gdy upadałem. "Nie, nie, nie."

Puściłem pióro, a palący, kradnący oddech wiatr oderwał je, wysyłając je w niebo jak odrobinę popiołu, tylko kolejny kawałek odpadu, którego domagało się Piekło.

Ostre odłamki mojej aureoli wgryzły mi się w dłonie, gdy zbierałem co się dało z ich resztek.

Podniosłem się na nogi, chwiejące się pode mną kolana, czując jak moje kości są wypchane tłuczonym szkłem, i rozpostarłem skrzydła do lotu.

Agonia rozdarła się przez moje mięśnie pleców. Kolejne spieczone pióro oderwało się, a za nim kolejne. Wiatr zmiótł je z pola widzenia nad krawędzią krateru.

Moje niegdyś śnieżne skrzydła były czarniejsze niż bezgwiezdna noc, a pasmo wronich skrzydeł rozciągało się od moich pleców.

Przełknęłam gorzki smak, kiedy żołądek mi się skręcał.

Jego twarz wypaliła się w moim umyśle. Usta wykrzywione w żalu, litość i wściekłość rozpalone w złotych oczach... i odrobina przyjemności, gdy posadził dłoń na moim sercu i pchnął.

Pieprzony Gabriel.

W swojej wściekłości zdałem sobie sprawę, że ograniczenia mojego anielskiego chóru zniknęły. Nie byli już moimi właścicielami. Moje myśli nie były już filtrowane przed słowami lub pomysłami, które mogłyby doprowadzić mnie do grzechu.

Byłem wolny, by myśleć i mówić to, co chciałem.

"Pierdol się", zgrzytnąłem na niebo, przepełniony radością, że moje usta mogły nawet uformować to słowo. Chciałem to powtórzyć tysiąc razy tylko dlatego, że mogłem. Moje skrzydła opadły od bólu trzymania ich w górze i wlokły się w piasku, gdy wspinałem się na czworakach po stronie krateru. "Pieprzyć was! FUCK YOU ALL!"

Moje krzyki przerodziły się w zwierzęce wycie. Wyczołgałem się z krateru używając strzaskanych kawałków mojej aureoli jako podpórek, krzycząc przez całą drogę, obiecując każdą krwawą zemstę, jaką mogłem wymyślić na skurwysynie, który zrzucił mnie na dół.

Przeciągnąłem się przez krawędź i zatrzymałem się, łapiąc oddech w niekończącym się upale.

W oddali rozciągało się miasto, tak szerokie i głębokie, że wyglądało jak dziura wykopana w ziemi od horyzontu do horyzontu, tytaniczna misa, która zajmowała większość czarnej, piaszczystej pustyni przede mną. Wieże o spiralach wznosiły się na krawędzi, niemal zasłaniając widok na poziomy miasta, które schodziły w otchłań.

To było miasto Dis. Miasto grzechu, serce Piekła.

Wpatrywałem się w nie tak mocno, obserwując jak światła mrugają i gasną, że nie usłyszałem miękkiego stukotu kopyt na piasku.

"Z taką gębą, ktoś cię wyrucha".

Zeskrobałem się do tyłu, prawie wpadając z powrotem do krateru na dźwięk głębokiego głosu.

Czerwony koń pokryty smugami białej farby wojennej patrzył na mnie, wydając z nozdrzy czarną mgłę.

Przez szaloną chwilę myślałem, że koń przemówił, że uderzenie upadku i żar Piekła złamały mój umysł, ale koń obrócił się i wysłał w górę pióropusz piasku, ujawniając swojego jeźdźca.

Demon. Arcydemon, chyba że nie trafiłem. Nigdy wcześniej nie miałem zaszczytu ani przyjemności zmierzyć się z takim na polu bitwy.

Był ukryty pod błyszczącym, atramentowym pancerzem, twarz zakrywała dopasowana metalowa maska w kształcie krzyczącej twarzy człowieka. Rozwarstwiona dziura w ustach odsłaniała pełne wargi i kwadratowy podbródek. Ciernie wznosiły się z jego pauldronów niczym ciemna aureola, a szponiaste rękawice przytrzymywały końskie lejce. Głęboka czerwona peleryna zwisała z jego ramion, łapiąc wiatr jak smuga krwi za nim.

"Podejdź bliżej i zobacz, co się stanie" - wysyczałam, podnosząc się na nogi. Moje palce zacisnęły się wokół kawałków aureoli. Były gównianą bronią, ale upadłem bez mojego miecza, a one zrobiłyby to, gdyby musiały. Moja bezkształtna tunika dała mi więcej do myślenia niż brak broni; była zwęglona na brzegach, poplamiona na szaro i zupełnie bezbronna.

Czułem ciężar oczu za maską, które łakomie oglądały mnie od stóp do głów.

Arcydemon wyciągnął rękę, oferując mi tę szponiastą rękawicę niczym koło ratunkowe. "Możemy to zrobić w łatwy lub trudny sposób. Połowa Dis będzie tutaj szukać cię wkrótce, ale nie będzie ich interesować nic poza smakiem twoich kości. Twój wybór, aniele."

Ostatnie słowo wysyczał. Nie dało się ukryć, czym jestem, nie z tymi bluźnierczymi czarnymi skrzydłami wyrastającymi z moich pleców, a tu, w podziemiach, wszystko będzie chciało mieć kawałek mnie.

Miałem przejebane, jak najbardziej. I to było wspaniałe uczucie, że mogłem nawet pomyśleć to słowo bez gromu niebiańskiej agonii rozrywającej mój mózg.




1. Melisande (2)

"Będziesz musiał mnie najpierw zabić" - oświadczyłem, przywołując odwagę, której nie czułem. Byłem załamany upadkiem, daleko poza zdolnością do przyjęcia arcydemona. "Demon."

Ku mojemu zaskoczeniu roześmiał się, dźwięk falujący zza maski. Następnie sięgnął w górę i odkleił ją od siebie.

Zjebany nie był wystarczająco mocnym słowem na moją sytuację. Przerażenie promieniowało przeze mnie i stwierdziłem, że sięgam po miecz, którego nie było.

Wszystkie anioły znały twarz tego arcydemona. Była piękna jak tylko grzech może być, łuki brwiowe nad akwamarynowymi oczami, mocny nos, ślady pazurów przecinające jego szeroką szczękę. Ciemne włosy rozsypywały się po jego ramionach.

Belial, Książę Gniewu. Wojownik Szatana.

"Byłoby mi miło", powiedział z szerokim uśmiechem. "Biegnij, aniołku. Leć, jeśli potrafisz."

Rozłożyłem skrzydła z desperacją, ale moje ciało było w agonii. Jedyne wyjście było przez niego. Krawędzie aureoli szczypały moje dłonie, gdy przygotowywałam się do zabicia go lub zginięcia próbując.

Belial popędził swojego konia, który ruszył do przodu, a grzmiące kopyta biły coraz głośniej i głośniej, aż ryk wypełnił moje uszy.

Uchyliłem się, gdy jego szponiasta rękawica sięgnęła po mnie i wymierzyła cięcie, celując w końskie ścięgna. Poszarpana krawędź aureoli chybiła o milę, moje odruchy spowolnił ból.

Belial zaśmiał się, koń wojenny ponownie zatoczył koło. Drobny strumień piasku musnął moją twarz, a ja pchnąłem na oślep, mając nadzieję, że przed śmiercią uda mi się przynajmniej pobrać krew.

Szpon chwycił mnie za kark i podciągnął do góry. Rzuciłam się cieleśnie na jego kolana, piasek sypał się ze skrzydeł jak pył, a Książę Gniewu z łatwością wyrwał mi z rąk kawałki aureoli i odrzucił na bok. Koń wojenny parsknął, jakby nie pochwalał tego, że tak łatwo dałem się złapać.

Tylko czekaj, aż przestanę być w dole, koniu. Jesteś następny na mojej liście.

"Powiedziałbym, że dobrze walczyłeś, ale to byłoby kłamstwo." Belial zbadał ostatni kawałek mojej rozbitej aureoli i przerzucił ją przez ramię.

Uderzyłem łokciem w jego twarz i zagryzłem krzyk bólu i wściekłości, gdy jeden z kolców na jego zbroi złapał moją skórę i wbił się prosto w kość. Mój Boże, byłam taka słaba...

Mój Boże. Myślałam o imieniu Stwórcy nadaremno, ale żaden święty ogień nie buchnął mi z Nieba.

Jeśli trzymałem się ostatnich strzępów nadziei, że to wszystko było błędem, że Niebo chce odzyskać swoje dziecko, to teraz już jej nie było.

Byłam zdana na siebie. Nawet anielskie ograniczenia nie dbały o to, co myślałam lub mówiłam. Odcięli mnie całkowicie.

Moja złość wymazała agonię tej realizacji. Jeśli mogłem powiedzieć "kurwa" i "Bóg", mogłem powiedzieć wszystko inne, słowa, które nie przeszły przez moje usta od czasu, gdy zrzuciłem ze siebie śmiertelne ciało w ostatniej wojnie o ludzkość.

"Pierdol się, ty dupowaty zasrańcu demona. Nie miałbyś jaj, żeby się ze mną zmierzyć, gdybym właśnie nie upadł."

Belial był zupełnym przeciwieństwem dupka, ale nie musiał tego wiedzieć. Poszedłbym do grobu utrzymując, że miał twarz obrzydliwca. Coś tak złego nie powinno być tak piękne.

"Czy po raz pierwszy mówisz "kurwa"? Tak jest, prawda?"

Wydawał się zupełnie nieporuszony moją postawą, ale ponieważ to ja byłem tym przewieszonym przez jego kolana jak nagroda wojenna, pozbawiony broni i złamany, nie było to aż tak zaskakujące. "Oczywiście, że nie jest."

"Ach, rozumiem." Ponownie pobudził konia wojennego, kierując go w stronę wielkiej misy Dis, a kołyszący ruch szerokiego grzbietu konia w połączeniu z twardością zbroi Beliala wbijającej się w mój żołądek sprawił, że poczułem chorobę morską. "Byłeś jednym z ludzi, wyniesionym do łask przez desperację aniołów walczących w przegranej wojnie. Jak miałeś na imię w tamtych czasach?"

Milczałem. Nie tylko dlatego, że nie zasługiwał na odpowiedź, ale dlatego, że nie pamiętałem. Jedyne imię, jakie znałam, to to, które przydzieliły mi archanioły, gdy dołączyłam do chóru.

Poza tym podobał mi się pomysł, by jak najbardziej uszeregować arcydemona, zanim mnie zabije. Nie zamierzałam odpowiadać na żadne z tych pytań.

"Rozbijałem twardsze skorupy niż twoja, aniele. Co więc cię zabiło? Czy był to grad krwi i ognia? Gwiazda Wormwood? A może... byłeś jednym z zabitych przez Jeźdźców?".

Nie było sposobu, by powstrzymać moje ciało przed zaciśnięciem się na sam dźwięk tego strasznego imienia.

Byłem tam na Ziemi przez trąby i plagi Apokalipsy, aż do dnia, w którym jeździec na białym koniu przejechał przez ostatnie stanowisko naszej dywizji piechoty dla ludzkości, Fort Omega, i obrócił nas przeciwko sobie.

Nie był to dzień, który lubiłem wspominać, ale był to najczystszy z moich ludzkich wspomnień jako mój ostatni.

"To nie jest twoja sprawa. Zabij mnie, jeśli masz zamiar. Cuchniesz i skończyłem z grami z tobą". Tak naprawdę wcale nie pachniał źle. Spodziewałem się, że tak blisko będzie pachniał krwią i rozkładem, ale zamiast tego jego zbroja była zabarwiona bogatym, dymnym zapachem ogniska.

Belial znów się roześmiał. Miał gardłowy śmiech, taki, który był pełen szczerej radości. "W piekle gry nigdy się nie kończą".

Patrzyłem jak piasek przepływa pod nami, a Belial przesunął się, przytrzymując mnie jedną rękawicą. Chwilę później coś ciężkiego obciągnęło się nade mną, gęste od tego upajającego zapachu ogniska i tak miękkie jak aksamit.

Czerwona tkanina zebrała się wokół mojego ramienia i ramion. Przykrył mnie swoją peleryną, przysłaniając moje poczerniałe skrzydła. Zaśmiałam się na myśl, że mógłby próbować zrobić mi coś dobrego; demony nigdy nie były miłe.

Były do tego niezdolne.

"Spójrz, aniele. To jest Dis. Twój nowy dom i ostatnie miejsce, które kiedykolwiek zobaczysz."

Ze ściśniętym żołądkiem podniosłem głowę i oparłem ręce na nodze Beliala, popychając się do góry. On zlitował się nad moimi zmaganiami i chwycił w garść płaszcz i tunikę, podciągając mnie do góry i sadzając na swoich kolanach akurat w momencie, gdy kopyta konia zgrzytnęły o coś twardego. Kilku innych jeźdźców ruszyło obok nas w głąb pustkowia, skupionych na kraterze, jaki pozostawił po sobie mój upadek.

Za późno dla nich i za późno dla mnie. Zrozumiałem, że płaszcz wcale nie był uprzejmością; nie chciał, by demoniczni jeźdźcy zobaczyli, że już zdobył ich nagrodę.




1. Melisande (3)

Zewnętrzna krawędź Dis została wyrzeźbiona z obsydianu, który wchłaniał północne słońce, nie odbijając niczego z powrotem. Wokół nas wznosiły się iglice Piekła, a pomiędzy nimi rozsiane były mniejsze, ludzkie budynki. Zostały one skradzione z każdego miejsca i czasu w historii ludzkości: błyszczące szklane drapacze chmur były otoczone domkami, greckie kolumny szły ramię w ramię z piramidami i ceglanymi kamienicami rewolucji przemysłowej.

Wszystkie były powiązane obsydianem w niemożliwą geometrię, ciemność pełzała przez każdy nowy dodatek, aż groziła połknięciem go w całości. Całe miasto z czarnego szkła, schodzące coraz głębiej w otchłań, jedna idealna połowa rozświetlona szkarłatnym słońcem, druga skryta w niekończącej się nocy.

Bez zastanowienia zawinąłem palce w płaszcz i naciągnąłem go mocniej wokół siebie, jakby to miało mnie osłonić przed tym, co nadchodziło.

Bo architektura Dis była daleka od najgorszego. Wokół niej, jak mrówki po kopcu, rozrastała się cywilizacja.

Demony wszystkich odcieni i pasków przechadzały się wśród ludzkich odcieni zmarłych, zebranych w milczące, szare kępy. Strach mnie ogarnął, gdy koń Beliala wbił się w tę masę życia, a dźwięk rozbił się o mnie falą.

Demony i cienie niemalże rzuciły się z drogi, gdy koń wojenny Beliala przejechał, stąpając po masywnym przejściu. Kilka demonów, ociekających żelaznymi kolcami i lśniących bliznami, padło na kolana, aż w końcu zostawiliśmy je za sobą, by pochłonął je tłum.

Zaprowadził mnie dalej w głąb Dis, każdy zgrzyt końskich kopyt był dla mnie jak kolano śmierci.

Chaos Limbo ustąpił miejsca gładkiej dekadencji Żądzy, a w Łakomstwie moje usta nabrały wody od pysznych zapachów unoszących się w powietrzu.

Monety brukowały ulice w Chciwości, miecze wisiały z każdej świątyni w Gniewie, a złote bożki lśniły w Herezji. Moje usta smakowały jak miedź, gdy zeszliśmy na kolejny poziom, do Kręgu, który Belial nazwał domem: Gniew.

Staliśmy na szerokiej półce z obsydianu, a ja mrużyłem oczy przez masywną przepaść na drugą stronę Kręgu, ciemną stronę oświetloną migoczącymi światłami. Mógłbym chodzić całymi dniami, a i tak nie dotarłbym na drugą stronę.

"To jest moja świątynia", Belial oddychał mi do ucha. Zadrżałem, moje palce groziły wybiciem dziur w płaszczu od tego, jak mocno go trzymałem. "Mój krąg. Moje królestwo. Jestem właścicielem każdego kamienia, każdego ostrza, każdej kropli krwi przelanej w tym miejscu. Moje słowo jest prawem. A teraz powiedz mi, żebym się znowu pieprzył i zobacz, co się z tobą stanie".

Chwycił moją szczękę tą żelazną ręką, pazury tylko wgłębiały się w mój policzek, gdy obrócił moją głowę i zmusił mnie do spojrzenia na niego. Nasze twarze były tak blisko, że mogłam policzyć każdą ciemną rzęsę, wyłowić drobne jasne plamki żółci w jego akwamarynowych oczach jak gwiazdy na niebie.

Jego ręka zacisnęła się, a oczy opadły na moje usta, oczekując odpowiedzi.

"Pieprz się", wyszeptałem.

Belial zamarł, tak nieruchomo, że zastanawiałem się, czy po prostu oderwie mi teraz głowę i rzuci ją w przepaść. Wtedy okrutny grymas rozszczepił jego piękne rysy.

"Będziesz przed końcem, aniołku". Pocałował mnie, zanim zdążyłam oderwać twarz, wiążąc te słowa w obietnicę. Jego miękki język przeleciał między moimi wargami, wyciągając ze mnie sapanie, gdy zakazany żar pożądania wybuchł we mnie do życia.

Nie powinnam była tego czuć. Te doznania miały być dla mnie martwe, wypalone przez nieprzekupne światło boskości. A tym bardziej od demona.

Byłem dobrze i prawdziwie potępiony.




2. Melisande (1)

2

==========

Melisande

==========

Wgryzłam się paznokciami w stal jego rękawicy, odepchnęłam jego twarz i splunęłam, próbując i nie dając rady pozbyć się jego smaku z ust.

"Wolałabym być martwa" - prychnęłam, ale jego uśmiech był niezmącony.

"Już niedługo będziesz miał na to szansę". Belial popychał konia wojennego wzdłuż cusp of the Seventh Circle, podążając za inkrustowanymi żelazem kamieniami drogi. Wojownicy, piekielne demony i ludzkie cienie, obserwowali przejazd swojego Mistrza. Każde oko skupiło się na mnie, gdy tylko zorientowali się, że niesie brzemię, i zaczęli podążać strumieniem tam, dokąd zmierzaliśmy.

Moje serce zadudniło, gdy przed nami ukazały się iglice masywnego, czarnego budynku. Brama wystarczająco duża, by wpuścić lewiatana stała otwarta, a mieszkańcy Kręgu wlewali się do środka, wypełniając ogromny amfiteatr.

Instynktownie wiedziałem, że to właśnie tutaj będę miał swój ostatni raz.

"Oferuję ci szansę, aniele". Drugie ramię, które Belial miał owinięte wokół mojej talii, zacisnęło się. "Będziesz walczyć na mojej arenie. Jeśli przegrasz, staniesz się przynętą dla moich piekielnych ogarów. Dawno nie mieliśmy dobrego pojedynku psów."

Moje usta znów się wykrzywiły. Piekielne ogary były uosobieniem złośliwości, cały głód i brak świadomej myśli.

Bycie ich przynętą byłoby męczącą śmiercią.

"Jeśli wygrasz, będziesz żył, by walczyć kolejnego dnia. Będziesz należał do mnie, ciałem i duszą, ale będziesz miał szansę zasłużyć na swoją wolność."

Chciałem zepchnąć go z tego cholernego konia przez bok Koła i zobaczyć, ile czasu zajęło mu rozpryśnięcie się na tronie Szatana, tak daleko poniżej, że był niewidoczny. "Nie brzmi to jak duży interes".

"Nie daję ci wyboru. Wygrywasz i żyjesz, albo przegrywasz i umierasz. Takie są warunki." Zadrżałam, gdy ponownie schylił głowę, mówiąc do mojego ucha. Jego usta poruszyły moje włosy. "Mam nadzieję, że wybierzesz życie, aniołku. Minęło już tyle czasu, odkąd ktoś miał wystarczająco silne życzenie śmierci, by powiedzieć mi, żebym się pieprzył."

Nieważne jak młodo czy pięknie wyglądał, nie mogłam zapomnieć, że był starożytny. Demon nie wznosił się na Księcia Kręgu, chyba że był w stanie udowodnić to krwią.

Żyłem teraz tylko dlatego, że uważał mnie za zabawnego. Gdyby chciał, mógłby wdeptać mnie w piasek na pustkowiu, aż moje szczątki byłyby nie do odróżnienia od każdej innej martwej rzeczy.

Na szczęście - a może niestety - byłem pełen ognia zemsty i zdeterminowany do życia, więc jego rozbawienie raczej nie miało się skończyć w najbliższym czasie.

"Nie martw się, mój książę" - warknęłam szyderczo, zgrzytając zębami, gdy przechodziliśmy pod bramą. Malutkie czerwonoskóre demony z wczepionymi ogonami trzymały kilka dyndających flag, deklarując, że ich pan wrócił do domu. "Jeśli będę żył, upewnię się, że mówię ci o tym każdego dnia. Ewentualnie co pięć minut, żeby mieć pewność, że nie zapomnisz".

"Taki jest duch."

Wszystko inne, co chciałem powiedzieć, zostało zagłuszone przez ryk, który podniósł się z widzów. Koń wojenny kłusował po podłodze obsydianowej areny, kopyta uderzały w iskry, gdy przechodził. Nie mogłem się powstrzymać od wpatrywania się szerokimi oczami w tysiące ludzi, zaskoczonych samą liczbą i ich szaleńczymi krzykami.

Kilka stokrotek wznosiło się nad podłogą areny, dając widok z bliska na rozlew krwi, ale tylko jedna była udrapowana kośćmi, kłami i rogami jak tron pogańskiego boga-króla.

Szczupła, szkarłatnowłosa kobieta była przykuta u podstawy. Siedziała na kości udowej istoty, która nigdy nie chodziła po ziemi, a księżycowo blada porcelanowa maska zakrywała jej twarz. Żelazne mankiety zwisały z jej szyi i nadgarstków, łańcuchy znikały pod plątaniną kości.

Czułem na sobie jej oczy, choć nie mogłem ich zobaczyć.

Belial zatrzymał konia przed podestem i zsiadł z niego. Oblizałam suche wargi, gdy pociągnął mnie w dół. Obsydianowa podłoga była ciepła pod moimi bosymi stopami i prawie się skrzywiłam, gdy zrobiłam pierwszy krok po kościanych schodach obok niego, z rękawicą Beliala owiniętą wokół mojego łokcia.

Nawet gdybym teraz się wyrwał, nie było gdzie uciekać.

Kości zginały się i skrzypiały pod naszymi krokami, a spojrzenie zamaskowanej kobiety śledziło mnie, gdy przechodziłem. W połowie spodziewałem się, że rzuci się na mnie, z tym jak jej paznokcie były zakręcone w kolanach, jakby czekała na swój moment, by uderzyć.

Dotarliśmy na szczyt - odwróciła głowę. Belial stanął przed areną, spoglądając na swój lud z błyskiem czystego szczęścia w oczach.

"Czy obiecałem wam świeże mięso?"

Jego głos rozbrzmiał przez arenę, magicznie wzmocniony tak, że jego basowe dudnienie odbijało się echem w moich kościach. Moje palce u nóg skręcały się o podłogę, gdy wibracje falowały przeze mnie.

Tłum krzyknął z powrotem twierdząco. Miło wiedzieć, że teraz byłem tylko mięsem.

Belial rozłożył szeroko ręce jak showman. Był w swoim żywiole, rozkoszując się krzykami i żądzą krwi tłumu.

"Mam dla ciebie coś specjalnego." Spokój w jego głosie był bardziej przerażający niż gdyby warknął. "Takiego, jakiego nigdy nie widzieliście na tym piętrze i być może już nigdy nie zobaczycie".

Mała demoniczna dziewczynka siedziała na ramionach swojego ojca, zaledwie piętnaście stóp pode mną. Jej żywe, żółte oczy wpatrywały się we mnie ciekawie, a w ręku trzymała maleńki, kościany miecz, którym potrząsała nad głową.

Oderwałem wzrok, drżąc.

Głos Beliala stał się głośniejszy, nutka manii urastająca do pełnego wybuchu. "Zamknijcie drzwi i podnieście miecze! Zobaczmy, jak łatwo rozlewa się święta krew!".

Lewiatanowe drzwi areny skrzypnęły, kołysząc się do wewnątrz, aż nabrały prędkości i zatrzasnęły się z grzechoczącym bum. Kościana platforma zadrżała, zarówno od pogłosu, jak i od zapału tłumu.

Spojrzałem na światła areny, błyszczące od dziesięciu tysięcy mieczy, uniesionych nad głową w fali. Mała dziewczynka trzęsła się w szale, usta otwierały się w krzyku, który ginął w hałasie.

Zdrętwiałam, gdy Belial pchnął mnie przed sobą. To było jak przechodzenie przez straszny sen o gorączce, z którego w każdej chwili mogę się obudzić.




2. Melisande (2)

"Oto twoje świeże mięso! Spadła z nieba, ale obiecuję ci, że nie jest święta!"

Belial zerwał pelerynę, którą mi podarował, odsłaniając moje czarne skrzydła, potargane resztki mojej zmiany.

Nad areną zapadła surrealistyczna chwila ciszy, krzyki zamierały w gardłach. Po nieustannym ryku czułem, że moje uszy pękają od czystego braku dźwięku.

Kiedy umarłem, myślałem, że nie ma takiego uczucia, które mogłoby być bardziej przenikliwe niż święte światło Nieba przeszywające duszę i zmywające wszystkie jej grzechy.

Myliłem się. Oczy demonów paliły moją skórę, rozpalały mnie nienawiścią i gniewem. Wpatrywały się we mnie z chciwością, żądzą, gniewem. Było ich tak wiele.

Belial wcisnął mi coś do ręki i popchnął. Zataczałem się po schodach na pustą teraz podłogę areny. Byłem tylko ja w tym, co wydawało się niekończącym się kręgiem ciemności.

Podniosłem rękę, która czuła się jak cegła z ołowiu przyczepiona do mojego nadgarstka, i zobaczyłem, że dał mi miecz. Był to stary, zardzewiały metal, ale jego czubek wciąż był ostry.

Grzechot łańcuchów ostrzegł mnie, że przykuta kobieta poruszyła się. Rzuciłem się do przodu na środek areny, obracając się, by zobaczyć, jak jej żelazne paznokcie chowają się w kolanach.

Ale to nie z nią przyszło mi dziś walczyć.

Podest po mojej lewej stronie był ciemny, a krzesło na szczycie spowite żywym cieniem. Ledwo wyczuwałem ruchy postaci w jego wnętrzu, ale to nie byli obserwatorzy, których powinienem się obawiać.

U podstawy areny otworzyła się metalowa brama, ukryta w cieniu podestu. Kobieta wypełzła na czworakach, skrzecząc jak jaszczurka po podłodze areny.

Dotarła do środka, zaledwie kilka stóp ode mnie, i podniosła się na nogi, unosząc nad głową własny miecz. Warkocz najeżony kolcami zwisał jej z tyłu kolan, powiewając dookoła, gdy nasiąkała skandującym tłumem.

Zdałem sobie sprawę, że wykrzykują imię. Jej imię, ze sposobu w jaki na nich patrzyła. "SNAKE BITE! SNAKE BITE!"

Parsknąłem. Snake Bite, naprawdę?

Zwinąłem ramiona i wytrząsnąłem się, nagle odnowiony przypływem celu.

Nie było, kurwa, mowy, żebym zginął w Siódmym Kręgu przez idiotę o imieniu Snake Bite. Wygranie tego pojedynku było teraz kwestią zasad.

Na dźwięk mojego parsknięcia, Snake Bite obróciła się na pięcie. Jej imię nabrało sensu, gdy otworzyła usta w bezsłownym krzyku.

Wnętrzności, które powinny być różowe, były szarobiałe, a jej długie, półprzezroczyste zęby wyciekały płynem ze swoich pustych czubków. Szczelinowe źrenice rozbłysły i cofnęły się, gdy mnie badała.

Podniosłem miecz, czując agonię i wyczerpanie po upadku, ale wyobraziłem sobie archaniołów, by podsycić mój wewnętrzny piec gniewu. Jeśli zabiję Snake Bite'a, istniała maleńka cząstka szansy, że będę żył wystarczająco długo, by wywalczyć sobie drogę stąd i całkowicie unicestwić ich świat.

To brzmiało o wiele lepiej niż położyć się i umrzeć tak, jak oczekiwał tego Gabriel.

"Będę trzymał twoje skrzydła na mojej ścianie jako przypomnienie," syczał Snake Bite. "Że nawet anioł nie może równać się z Serpentine Sisters".

Zarządzałem napiętym uśmiechem, nie zawracając sobie głowy strącaniem zbłąkanego kosmyka włosów z oczu, nawet jeśli z kolorem było coś nie tak. Byłam już tak blisko załamania. Każdy szarpnięty ruch byłby moim zgubieniem, jeśli nie byłbym ostrożny.

"To cenne." Powstrzymałem syk bólu, gdy mocniej chwyciłem miecz. Moja poparzona dłoń czuła się jakby była nabita igłami. "Może zachowam twoje kły jako przypomnienie, że miałem szczęście nie skończyć z takim imieniem jak Snake Bite".

Ostrożnie okrążyliśmy się nawzajem. Rzuciłem okiem na Beliala siedzącego na swoim tronie z kości, z łokciami wspartymi na udach i obserwującego z intensywnym zainteresowaniem. Porzucił wszystkie popisy, by sprawdzić, jak spisuje się jego najnowszy nabytek.

Na Beliala przyjdzie czas później. W tej chwili każdy mięsień w moim ciele drżał w oczekiwaniu na uderzenie Snake Bite.

Znów podrzuciła swój warkocz, popisując się przed tłumem, i rzuciła się do ataku z szybkością swojej imienniczki.

Ostrze pocałowało moje nagie udo, otwierając na skórze linię białego ognia. Gorąca strużka krwi oblała moją nogę, zbierając się na obsydianowej podłodze. Prawie poślizgnęłam się na mokrej powierzchni, gdy się cofnęłam, przeklinając swój powolny refleks.

"Jakieś inne sprytne obelgi, aniołku?" Uśmiechnęła się do mnie, co wyglądało groteskowo wokół zębów w jej ustach, i ustawiła swój miecz pod kątem, by złapać światło. Koralik mojej krwi potoczył się po ostrzu.

Nie zadałem sobie trudu, by potrząsnąć głową. Nie była warta tej energii.

Uderzyła ponownie, a ja blokowałem mechanicznie, każdy cios szarpał mnie do kości. Snake Bite była cienka jak bicz, ale była silniejsza niż wyglądała i dwa razy szybsza niż sądziłem.

Jedyne co miałem po swojej stronie to desperacja.

Po dziesięciu minutach dyszałem, a moje skrzydła opadały ze zmęczenia. Ryk tłumu zszedł na dalszy plan, był jak szum oceanu, podczas gdy moje serce biło w uszach. Krew kapała mi do oka z rozcięcia, które otworzyła na moim czole.

Skandowali jej imię, błagając o zabicie. Mówiąc jej, żeby podcięła mi skrzydła z mojego trupa.

Nad moim martwym ciałem.

Snake Bite wyglądała na bardziej zirytowaną niż cokolwiek innego. W końcu syknęła, jej źrenice znów się rozszerzyły. "Zakończmy to. Nudzisz mnie."

Kątem oka zauważyłem, że Belial pochylił się do przodu, jego długie ciemne włosy obramowały jego intencjonalną twarz.

"Skończ więc z tym. Czekałem, aż potraktujesz to poważnie". Moje uda drżały z wysiłku, gdy znów krążyliśmy, zacieśniając pętlę, aż znalazła się w zasięgu ręki.

Uderzyła pierwsza, ale zamiast ostrza, jej pięść rozbiła się do przodu na mojej twarzy. Uchyliłem głowę w ostatniej chwili i jej pięść musnęła mój policzek, ale była wystarczająco twarda, by mnie pogruchotać. Moje ostrze rzuciło się w górę, zamierzając ją wypatroszyć, ale Snake Bite był szybki jak zawsze i zrobił unik.

Jej kolano uderzyło w mój brzuch. Dławiłem się bólem, który promieniował na zewnątrz, a moje zużyte kończyny próbowały zwinąć się wokół miejsca uderzenia. Snake Bite podniosła swoje ostrze, zamierzając sprowadzić je na moją głowę.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Schwytany przez demony"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści