Pod osłoną ciemności

Jeden

One

Gdy nad wzgórzami na zachód od jeziora Como nastał ciepły i jasny świt, Sarah Zinsi zebrała w sobie resztki odwagi, wyszła z chaty, w której ukrywała się od tygodni, i powędrowała przez las do naturalnego źródła. W bulgoczącym basenie rozebrała się i zaczęła się kąpać, rozkoszując się chłodem wody i starając się nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby niemiecki patrol natknął się na nią w tym stanie. Mało prawdopodobne, pomyślała. Rampa z kamienia była nieużywana od dziesięcioleci; podszycie tak daleko na wzgórzach było gęste i dzikie, a to, co pozostało ze ścieżek, nie zostało przetarte. Jej kochanek, Luca Benedetto, obiecał, że będzie tu bezpieczna, a on znał te wzgórza lepiej niż ktokolwiek inny. Mimo to, gdy klęczała przy źródle i myła się, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest bezbronna jak małe leśne stworzenie, na które polują jastrzębie i sowy. W tym czasie - latem 1943 roku - nazistowscy okupanci spuścili całun strachu na Włochy od Alp na północy po plaże Sycylii na południu. Dla mężczyzn i chrześcijan było to wystarczająco złe, o wiele gorsze dla kobiet i Żydów.

W trakcie kąpieli usłyszała szelest liści, trzask gałązki, coś, co brzmiało jak kroki. Zupełnie znieruchomiała, nagle świadoma każdego centymetra kwadratowego nagiej skóry. Nie mogła się zmusić, żeby się odwrócić i spojrzeć. Czekała, ledwo oddychając, minutę, dwie minuty, zastygła w miejscu, aż wśród otaczających ją drzew znów pojawi się tylko płaszcz górskiej ciszy. Un animale, powiedziała sobie. Un cinghiale. Dzik żerujący na truflach.

Wznowiła kąpiel, czyszcząc brud i pot ze stóp, nóg i brzucha, używając skrawka żółtego mydła i jednego ze starych ręczników, które przyniósł jej Luca. Pochyliła się i chlapnęła wodą na piersi i twarz, umyła długie kasztanowe włosy najlepiej jak potrafiła. Przyjdzie do niej dziś lub wieczorem; miała na co czekać. Miała dla niego wiadomość. Zastanawiała się, jak ją przyjmie.



Dwa

Dwa

Gorący dzień, nawet jak na Rzym. W Villa Torlonia, obok marmurowych kolumn i pod błyszczącym żyrandolem, Benito Mussolini jadł obiad na mleku i owocach ze swoją żoną Rachele. Il Duce marszczył się i marudził przy posiłku - mdłe jedzenie było wszystkim, na co pozwalali mu lekarze - i walczył z armią irytujących myśli, serią żalów, które atakowały go z każdej strony. Próbował skoncentrować się na jedzeniu, ignorować skurcze i spazmy w jelitach, ale żal nie ustępował, przychodząc na niego raz po raz, jak atakujące bataliony, w falach. Wydawało mu się, że zbyt długo był żonaty, zbyt długo sprawował władzę, że lata temu powinien był uciec do Szwajcarii lub Austrii z Clarettą Petacci, swoją młodą kochanką, i wieść tam spokojne życie, życie godne poświęceń, jakie poniósł dla faszyzmu i swojego kraju. Powinien jeździć konno, grać w tenisa, pisać swoje wspomnienia, latać samolotem przez Alpy do tego czy innego ośrodka narciarskiego, być idolem, bohaterem, współczesnym rzymskim bogiem.

Zamiast tego tkwił w tym rządowym pałacu, w tym małżeństwie, a naród, który zszył wyłącznie siłą własnej woli, rozpadał się. Zamrugał cztery razy, szybko, i spojrzał na elegancko zastawiony stół. Twarz Rachele - prosty nos i szeroko rozstawione oczy, twarz niegdyś atrakcyjna, ale teraz pomarszczona i zużyta przez czas - była ściśnięta w niespokojną maskę. W trakcie południowego posiłku powtarzała w kółko to samo: "Non andare. Non andare. Non andare, Benito!" Nie idź. Nie idź. Nie idź, Benito! A teraz, gdy patrzył, próbując zmusić ją do milczenia, ona praktycznie zawodziła: "Nie ufam temu królowi, Benito. Nigdy mu nie ufałam. Nigdy go nie lubiłam. Ostatniej nocy miałam sen, że wyjął karabin maszynowy i cię zastrzelił. Tutaj." Wskazała na własną klatkę piersiową. "Nie odchodź, Benito. Proszę!"

Ale Vittorio Emanuele III - żałośnie mały i beznadziejnie łagodny królewski - nie wzbudzał strachu w Mussolinim. Jeszcze dwa tygodnie temu król zapewniał go o swojej lojalności i przyjaźni, a na tych regularnych niedzielnych spotkaniach był niezawodnie uległy, miękko mówiący i słaby. Półczłowiek.

Il Duce zwrócił wzrok na okna od podłogi do sufitu i na rozgrzane do białości popołudnie. Strach był dla niego obcym uczuciem. Od tygodni słyszał ostrzeżenia o narastającym niezadowoleniu w części państwa włoskiego. Regularnie jak wschód słońca Rachele donosiła o pogłoskach o zamachu stanu. Jego córka, hrabina Edda Ciano, mówiła, że jej dobrze sytuowani przyjaciele mówią o rewolucji i że nawet jej mąż, Galeazzo, skarżył się, że Mussolini doprowadza naród do ruiny. Niemal każdego dnia doradcy twierdzili, że ta czy inna grupa - liberałowie, zdrajcy, socjaliści, komuniści, jego własni zwolennicy - spiskują, by go zastąpić. Mussolini wzruszył ramionami, tłumiąc chęć do śmiechu. Przeżył walkę w okopach I wojny światowej, dekady zaciekłych walk politycznych, trzy próby zamachów. Nikt z tych ludzi nie mógł go tknąć.

To prawda, że ostatnio sprawy nie układały się najlepiej: w fabrykach na północy wybuchły strajki, a w górach pojawiły się pogłoski o partyzantach; trzy noce temu Wielka Rada Faszystowska, pełna wątpiących i zdradzających (w tym jego własny zięć!), zebrała się po raz pierwszy od lat i niewielką większością głosów przegłosowała wotum nieufności wobec swojego przywódcy. Nieufność! Na jakiej podstawie? Tak, alianci przeprowadzili desant na południowej Sycylii i poczynili tam skromne postępy; tak, Hitler wysyłał coraz więcej wojska i uzbrojenia, aby zabezpieczyć półwysep, ponieważ Włosi, jak sądził, nie mieli w sobie ani krztyny walki. Od tygodni Führer naciskał na niego, by pozwolił Niemcom kontrolować wszystkie działania wojskowe we Włoszech, na co Mussolini nigdy by się nie zgodził.

Brak zaufania! Żaden z nich, nawet Rachele, nie zdawał się rozumieć, że przywódca narodu włoskiego wciąż ma w sobie ogromne pokłady walki, wciąż potrafi oczarować lub zastraszyć króla i wciąż jest pewny, że alianci - gorsi żołnierze prowadzeni przez szaleńców - wkrótce zostaną zagonieni z powrotem do morza. Jego Claretta widziała to, czego nie widziała Rachele: był jednym z wielkich ludzi w historii, założycielem faszyzmu, nowego sposobu życia - a historia pokazała raz po raz, że wielcy ludzie zawsze stawiali czoła wielkim trudnościom.

Przełknął ostatni łyk wody, przetarł jedwabną serwetkę po ustach i gwałtownie wstał od stołu. Rachele również wstała i podeszła do niego. Zasygnalizował czekającemu Boratto, żeby podjechał samochodem; pozwolił Rachele sięgnąć i pocałować go w okolice ust. Wyprostował ramiona, przeszedł po błyszczących kafelkach, wyszedł przez drzwi, minął imponujące kolumny, zszedł po szerokich frontowych schodach. Jeszcze kilka sekund, ostatnia runda tego "Nie idź, Benito! Nie jedź, proszę!" wyśpiewywanego od drzwi jak pieśń żałobna, i siedział już z tyłu samochodu, niewygodnie ubrany w niebieski garnitur biznesowy (założony tylko po to, żeby nie zastraszyć króla!), zamiast swojego zwyczajowego munduru wojskowego. Gdy samochód zaczął ruszać, podniósł rękę na Rachele, a potem odwrócił twarz i wpatrywał się w palmy i bujne ogrody, którymi wyłożony był podjazd. Czuł krople potu na karku - czysty upał tego dnia. Wszystko będzie dobrze. Po tej wizycie u króla - krótkiej, formalnej, nie będącej niczym więcej niż zwykłą wymianą poglądów - życie wróci do normy. Kazałby Boratto zabrać się do Palazzo Venezia; usiadłby za biurkiem w sali map, podjąłby decyzje, wydałby rozkazy, wezwałby Clarettę do siebie na jakąś godzinę, zacząłby naprawiać szkody wyrządzone przez Radę. Miał informacje o każdym z jej członków - tajna kochanka, nielegalne konto w banku szwajcarskim, nałóg, odrobina kradzieży z kasy państwowej. Wystarczyło wykręcenie ręki, groźba, słowo lub dwa podczas serii prywatnych spotkań i absurdalne wotum nieufności z pewnością zostałoby cofnięte.

Mimo to, gdy opuścili teren Torlonii i sunęli wzdłuż niemal pustej Via Salaria, obok połamanych kolumn Forum, obok Koloseum - pomników wielkości imperium - a następnie obok spokojnych fasad apartamentów i kościołów, fuzja żalu i wątpliwości wybuchła ponownie. Przez chwilę wydawało mu się, że może być najbardziej znienawidzonym człowiekiem w całych Włoszech. Jeszcze dwa lata wcześniej stał na balkonie Palazzo z wypiętą piersią, błyszczącymi medalami, a sto tysięcy jego rodaków krzyczało, wiwatowało, wznosiło rzymski salut. Co poszło nie tak w tym krótkim czasie? Jaki demon pecha zawładnął nim? Jak mógł się od niego uwolnić?



Trzy

Trzy

Dla Federico Maniscalco, arcybiskupa Mediolanu, Watykan zawsze miał w sobie coś kojącego. Był to dom jego duchowego serca, siedziba jego wiary, cały mały naród poświęcony modlitwie i dobrym uczynkom.

Teraz jednak, gdy przechadzał się po ogrodach i mijał Papieską Akademię Nauk w drodze na spotkanie, które sprawiło, że pot wystąpił na dłoniach obu rąk, zdał sobie sprawę, że wojna skomplikowała jego uczucia, nawet w stosunku do tego świętego miejsca. Od czasu sojuszu Mussoliniego z Hitlerem papież Pius XII uparcie trzymał się postawy ścisłej neutralności. Z jednej strony polityka ta utrudniała nazistom - silnym i coraz bardziej obecnym na półwyspie - rozważanie zajęcia Watykanu (posunięcie, które nie pomogłoby im zbytnio pod względem militarnym, a dodatkowo oburzyłoby wielu włoskich katolików). Z drugiej strony, postawa papieża nie zrobiła nic, aby pomóc milionom - głównie Żydom, ale także wielu chrześcijanom - którzy byli dręczeni, łapani i być może zabijani w całej Europie. W głębi serca Maniscalco uważał postawę papieża za mniej niż chrystusową, za moralną porażkę, choć oczywiście nigdy nie mógłby powiedzieć tego z ambony.

Jednak w rozległej sieci zakonnic, księży i mnichów Kościoła było wielu takich jak on, którzy zdecydowali, że pojednanie nie jest opcją do przyjęcia. Ta sekretna działalność była grzechem, być może złamaniem ślubu posłuszeństwa. Istniało też fizyczne niebezpieczeństwo: poza tymi murami szaty duchownych nie chroniły przed nazistowskimi okrucieństwami i faszystowską nienawiścią.

Na początku to śmierć Giacomo Matteottiego uświadomiła mu, że umysł Mussoliniego jest zły. Matteotti, odważny, otwarty i popularny przeciwnik reżimu, został porwany z ulic Rzymu i pobity na śmierć przez squadristi Mussoliniego, a bandyci wrzucili jego ciało do rowu na obrzeżach miasta.

Poprzez podziemne kanały, poprzez drobne komentarze wśród przyjaciół, ten skandal połączył arcybiskupa Maniscalco z człowiekiem, z którym miał się spotkać, pół-Amerykaninem, który nazywał się Giovanni. W miarę upływu miesięcy, gdy ich przyjaźń i wzajemne zaufanie pogłębiały się, ten tak zwany Giovanni zwerbował go do nowej sprawy, tajnej walki z il Duce i jego nazistowskimi przyjaciółmi. Teraz ten szczupły, łagodny arcybiskup głosił patriotyzm z ambony i prowadził stajnię bojowników podziemnego ruchu oporu. Poprzez różnych kurierów Giovanni wysyłał mu pieniądze i zaopatrzenie, a on przekazywał je partyzantom. Ufam temu człowiekowi bezgranicznie, powiedział sobie Maniscalco, wchodząc do małej trattorii, gdzie umówili się na spotkanie. Ufam mu bardziej niż komukolwiek innemu w moim życiu w tej chwili. Modlę się, żeby nie okazało się to błędem.

Gdy już się przywitali i zajęli miejsca, Giovanni powiedział zbyt głośno: "Zaprosiłem kogoś jeszcze do nas" i rozejrzał się, jakby miał na myśli dołączenie do nas przy obiedzie.

Ale arcybiskup wiedział, że wcale nie o to mu chodziło.




Cztery

Cztery

W tę samą upalną lipcową niedzielę w Mediolanie, sześćset kilometrów na północ, piętnaście ciał - wszystkich włoskich partyzantów - leżało w groteskowych pozach na gorącym bruku otwartego placu zwanego Piazzale Loreto. Po obu stronach tego makabrycznego widowiska - gnijące ciało, połamane kości, kałuża krwi - stali nazistowscy żołnierze w butach i zakrytych hełmach, z wyprostowanymi kręgosłupami, szarymi oczami skanującymi tłum. Niecałe pięć metrów przed nimi, w odległości wymuszonej wahaniami karabinów, siedziały rodziny zabitych bojowników. Głównie matki i żony, kilku starców i kilkoro płaczących dzieci. Ciała leżały tam od dwóch gorących dni i dwóch ciepłych nocy, a zgromadzeni żałobnicy z trudem znosili ten nędzny zapach. Od czasu do czasu któraś z kobiet zanosiła się łzami, ale niemieccy okupanci mieli swoje rozkazy: mieli czekać, aż smród stanie się przytłaczający, aż po ciałach zaczną pełzać muchy, i dopiero wtedy pozwolić rodzinom odebrać i pochować swoich zmarłych. Był to rozkaz, który miał ich prześladować, decyzja, którą Włosi będą pamiętać przez następne pokolenia, wraz z nazwą tego skromnego placu.

Bezpiecznie za pierwszymi rzędami członków rodziny, paląc papierosa z nerwową nonszalancją i paląc zakodowaną notatkę w kieszeni marynarki, dwudziestoletni Luca Benedetto stał i wpatrywał się. Mając tylko jedno sprawne oko i jedną silną rękę, został uznany za niezdolnego do służby wojskowej. Wielka ulga, owszem, ale jakże pragnął walczyć! Nienawidził Mussoliniego od dawna, zanim il Duce zawarł sojusz z Hitlerem, a jeszcze bardziej nienawidził Niemców - którzy wysłali jego ojca na front rosyjski. Ludzie mówili, że w tym kraju były już setki tysięcy nazistowskich żołnierzy, a z dnia na dzień przybywało ich coraz więcej przez północną granicę. Jego jedynym pragnieniem, jego jedyną pracą, było uprzykrzenie im życia.

Czuł, że jest obserwowany - mężczyzna w filcowym kapeluszu stał po jego lewej stronie i nieco z tyłu - ale po pierwszym spojrzeniu nie odwrócił głowy. Będąc w Mediolanie na tajnym spotkaniu, usłyszał o odwetowych mordach na Piazzale Loreto i postanowił sam zobaczyć ten horror. To był rodzaj decyzji - spontanicznej, ryzykownej - która doprowadzała jego tak zwanych zwierzchników do wybuchów gniewu i wściekłości, powód, lub jeden z powodów, dla których nie dawali mu większych zadań. Ale niemiecka zdrada była bardziej osobista dla niego niż dla nich. Miał stracić trzy osoby, które kochał najbardziej na tej ziemi - swoją piękną Sarę, matkę i ojca - i dlatego czekał tam, utrwalając w pamięci przerażający widok: wypatroszonych bohaterów pozbawionych zębów i oblepionych muchami, zadowolonych nazistów z uśmieszkami ukazującymi się w kącikach ust. W tkaninę swojego mózgu chciał mocno wpleść tę wizję. Chciał nigdy nie zapomnieć tego, co słyszał i widział także w innych miejscach - opowieści o zgwałconych włoskich dziewczynach, twarzach przerażonych Żydów, których pozbawiono pracy i majątku i kazano im czołgać się po ulicach jak psom. Mocno zaciągnął się ostatnim papierosem, po czym przekręcił się na bok i splunął. Złożył cichą przysięgę, że Piazzale Loreto, ten zwykły plac kilometr na północny wschód od centrum Mediolanu, zostanie kiedyś zapamiętany w podręcznikach historii. Zostanie zapamiętany. Si, certo. Ale nie tylko za to.



Pięć

Pięć

Ze swojego miejsca przy głębokim, zardzewiałym zlewie w kuchni domu na wzgórzu nad jeziorem Como, matka Luca, Maria Osolla Benedetto, przejechała nożem po twardej skórce trzydniowego chleba, ostatniego z ich tygodniowych zapasów. Okna były otwarte w ten ciepły poranek, a lekka bryza niosła wulgarne śmiechy z oddalonego o sto metrów domu, w którym kiedyś mieszkała rodzina Rosso, pięknego kamiennego pudełka z dachem pokrytym czerwoną dachówką i wspaniałym widokiem na jezioro i wschodnie góry. Za grzech odmowy wydania go grupie oficerów SS, Rafaelo Rosso i jego żona Antonetta zostali pobici na śmierć na podwórzu tego domu, a ich ciała porzucono tam jak zabite owce. Teraz w sypialniach mieszkali oficerowie SS z ich kobietami i piciem. Do późna w nocy było ich słychać.

Maria gardziła Niemcami za to, że zabrali jej męża, by toczyć swoją głupią wojnę w Rosji. Nienawidziła ostrych akordów ich języka, nienawidziła sposobu, w jaki pieścili miejscowe dziewczęta do woli i przekonywali niektóre z nich - nieliczne - do wchodzenia nocą do tego domu w zamian za jedzenie dla siebie i swoich głodnych dzieci, lub poczucie bezpieczeństwa, lub z jakiejś pokrętnej lojalności wobec il Duce i sposobu życia, sposobu myślenia, który na długo przed pojawieniem się Niemców wydawał się tak obcy jej, Sabatino i Luce. Była na tyle stara, że znała Włochy przed faszyzmem. Były problemy, tak - społeczne, ekonomiczne, polityczne - ale była też godność i zdrowy rozsądek w ich życiu. Teraz tego nie ma.

Kiedy przestało być wesoło, nasłuchiwała każdego dźwięku, każdego ruchu nad głową. Na jej pozbawionym okien poddaszu mieszkała Rebecca Zinsi, Żydówka, matka kochanki jej syna i jej najbliższa przyjaciółka od drugiej klasy szkoły podstawowej. Maria wiedziała, że kiedyś po zmroku będzie musiała stuknąć w małą klapę w suficie korytarza, podać trochę jedzenia i wziąć wiadro z chlupotem Rebeki. Bała się, oczywiście, każdej godziny każdego dnia, więc odkryła, że lepiej nie myśleć o tym, jak bardzo Rebeka musi być głodna, jakim powietrzem będzie oddychać, ukryta za ścianą z surowych desek i tynku, śpiąc tam, kucając lub stojąc sztywno podczas długich, palących dni. Lepiej nie myśleć o córce Rebeki, Sarze, miejscowej piękności, która zniknęła miesiące temu i od tamtej pory nikt o niej nie słyszał. Luca obiecał, że się nią zajmie, ale nie chciał powiedzieć gdzie i jak.

Wojna sprawiła, że jej syn - zawsze tak radosny i pełen życia - stał się zamkniętym w sobie, intensywnym młodym człowiekiem. Podejrzewała, że pomaga partyzantom, górskim bojownikom, małym grupom mężczyzn i kobiet, młodym i nie tak młodym, o których ostatnio mówi się, że sabotują ruchy niemieckich oddziałów i sprzęt. To miało sens, bo Luca znał wzgórza tak, jak ona znała swoją kuchnię, jak znała dotyk rąk męża. Ale on nigdy o tym nie mówił. Jakże smutno było jej i Sabatino, kiedy Luca urodził się z jednym okiem pozbawionym wzroku i osłabioną lewą ręką. Jakie to było dla niego udręczenie jako chłopca. A teraz, jak się wydaje, błogosławieństwo. Armia nigdy by go nie zabrała. Błogosławieństwo w przebraniu.

Usłyszała dźwięk nad sobą, skrzypienie desek, gdy Rebecca zmieniła pozycję - i szybko spojrzała przez okno na dom Rosso. Nie było tam żadnego ruchu. Teraz nie ma śmiechu.

Opierając się słabo na kuli wiary, wzniosła modlitwę do Matki Boskiej. Aby jej mąż i syn mogli przetrwać wojnę. Że złe czasy wkrótce miną. Że Niemcy odejdą. Że ktoś - Amerykanie, Brytyjczycy, nawet Rosjanie - może przyjść i uratować ich od szaleństwa Mussoliniego i bezlitosnego SS. Jak bardzo może być jeszcze gorzej? zastanawiała się. Jak długo jeszcze będzie w stanie utrzymać swojego gościa przy życiu dzięki skromnej ilości jedzenia, które mogła kupić w Mezzegrze za przydziałowe kupony, wyhodować w kamienistej glebie na swoim podwórku lub przyjąć od miejscowego księdza? Słyszała, że w miastach wzdłuż jeziora przeprowadza się teraz rewizje domów. Ile czasu minie, zanim mężczyźni po drugiej stronie pustej działki nabiorą podejrzeń i przyjdą sprawdzić jej strych?




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Pod osłoną ciemności"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści