Mały Ognisty Ptak

Prolog (1)

Prolog

Zapach surowego mięsa, zabarwiony zgnilizną, owinął się wokół Serefiny, wypełniając jej nozdrza i budząc wspomnienie, o którym prędzej by zapomniała.

Przynajmniej poczekał z konfrontacją do zamknięcia, kiedy była ostatnią osobą, która została w tym miejscu. Ręce trzęsły jej się nawet wtedy, gdy zwalniała w prozaicznym zadaniu sprzątania jednego z garstki stołów pokrytych linoleum w małej, wiejskiej knajpce w Kansas, w której pracowała. Gdzie udawała, że jest tylko kolejnym człowiekiem, a nie tym, kim i czym naprawdę była.

Nagroda, której szukało każde stworzenie.

Legenda głosiła, że człowiek, który schwytał feniksa, będzie błogosławiony. Nie można było zrobić nic złego. Każdy wybór był słuszny. Każde działanie prowadziło do większego szczęścia. Ale legenda się myliła. Mężczyzna musiał zdobyć serce feniksa.

Mężczyzna, który po nią przyszedł, nigdy nie zdobyłby jej serca. Wiedziała, kto stał bezpośrednio za nią, wnosząc ze sobą ten paskudny zapach do środka, gdzie zjełczałe opary mieszały się z tłuszczem, który wisiał ciężko w powietrzu.

Pytheios.

Gnijący król klanu Czerwonego Smoka. Człowiek, który niegdyś łudził się, że zdoła poślubić Serefinę i przejąć tron jej rodziców. Ale ona wybrała innego, innego króla klanu i za jej grzechy Pytheios go zamordował.

Zilant. Jej przeznaczonego partnera i jedyną prawdziwą miłość.

Więc uciekła.

Zniknęła.

Pytheios polował na nią od tamtej pory, potrzebując jej u swego boku, by uprawomocnić swoje panowanie jako Najwyższy Król. Na szczęście nie miał pojęcia o sekrecie, który zabrała ze sobą tej pamiętnej nocy wieki temu, kiedy uciekła, w ciąży i przerażona. I tak samotnie. Sekret ukryty nie dalej jak 10 mil stąd. Sekret, którego strzegła przez całe życie.

Pytheios nigdy nie znalazłby jej córek.

"Nie sądziłaś chyba, że możesz pozostać w ukryciu na zawsze, prawda?" dudnił za nią zwęglony głos Pytheiosa. Przemądrzały drań.

Skóra na karku Serefiny wpełzła na samą jego obecność. Nie zastanawiała się, jak w końcu ją wytropił. Pięć wieków ukrywania się przed nim było o pięć więcej, niż spodziewała się dostać.

Teraz jej córki muszą znaleźć własną drogę bez niej, która je poprowadzi. Chronić je. Nauczyć je. Proszę, pozwól mi przygotować je wystarczająco.

Serefina nie próbowała zastanawiać się, jak uchronić się przed atakiem, który wiedziała, że nadchodzi. Zanim Pytheios ich zabił, jej rodzice byli żywym dowodem na to, że smoczy król, który połączył się z feniksem, zostanie Najwyższym Królem i będzie rządził mądrze i dobrze, doprowadzając do ery dobrobytu.

Czerwony Klan rządził wszystkimi smoczymi zmiennokształtnymi podczas rządów jej rodziców. Pięciu innych smoczych królów nie miałoby wyboru, jak tylko pokłonić się Pytheiosowi, gdyby sprowadził ją z powrotem jako swoją zdobycz.

Ale on nie był przeznaczony do bycia jej partnerem. Jej ogień pochłonąłby go, tak jak każdego innego zmiennokształtnego smoka poza Zilantem, czy jej się to podobało czy nie. Znak Zilanta nie pojawił się jeszcze na jej szyi, ale to oznaczało tylko tyle, że nie umarła ze swoim towarzyszem. Żaden inny mężczyzna nie mógł jej mieć.

Pytheios i tak mógłby spróbować, a przynajmniej ją zabrać. Uwięzić ją. Wykorzystać ją.

Więc tak. Nie było wątpliwości w jej umyśle; dziś był ostatni dzień jej życia. Ale czy mogła ocalić ogień w sobie i magię, która się z nim wiązała, by wykonać ostatni desperacki czyn, by ochronić swoje córki, zanim nadejdzie ostateczny cios?

Kwaśna żółć paliła jej gardło, gdy podnosiła się z dołu żołądka. Zmusiła się do tego. To nie był czas na wpuszczenie strachu do jej serca. Strach mógł poczekać na te ostatnie cenne sekundy życia, kiedy będzie walczyła, aż nie będzie mogła się ruszyć, kiedy zrobi wszystko, co w jej mocy. Może nawet nie wtedy.

Nie chodzi o strach o siebie. Strach o cztery cenne kobiety, które zostawi za sobą.

Jeśli nie dla nich, śmierć byłaby mile widzianą ulgą. Wtedy mogłaby wreszcie dołączyć do Zilanta w zaświatach, gdzie on na nią czekał.

Serefina zamknęła oczy, sięgając po moc, która drzemała w niej przez zbyt wiele lat, podsycając piekło, płomienie lizały jej wnętrze z przyjemnym ciepłem, o którym prawie zapomniała.

"Odwróć się" - rozkazał stojący za nią potwór. "Teraz."

Frustracja wyłożyła się na brzegach słów Pytheiosa, a ona się uśmiechnęła. Nawet teraz mogła mu się przeciwstawić. Ta myśl przyniosła jej niewielką pociechę.

Powoli, jakby uważając, by nie spłoszyć dzikiego zwierzęcia, obróciła się. I zamrugała. Lata nie były łaskawe dla jej wroga. Kiedy widziała go po raz ostatni, jego ciało zaczęło już gnić, wszedł w wiek, w którym ciało niezaspokojonego smoka rozpada się, stając się podatne na choroby, pogorszenie stanu zdrowia lub szaleństwo. Czasami wszystkie z powyższych. W przypadku Pytheiosa, choroba zabrała jego ciało w postaci rozkładu skóry.

Mięso zwisało z jego kości, jakby grawitacja ciągnęła go tak długo, że tkanka straciła elastyczność. Jego oczy zapadły się w głąb głowy, czerwonobrązowe tęczówki, znak rozpoznawczy czerwonego smoka, teraz mleczne i wyblakłe z wiekiem. Nawet królewski znak, symbol domu Pytheiosa, wydawał się wyblakły w miejscu, w którym znaczył ciało na jego dłoni między kciukiem a palcem wskazującym.

Jak to możliwe, że jeszcze żył?

Mimo jego podupadłego wyglądu wiedziała, że nigdy nie pokona go fizycznie. Byłaby skłonna założyć się, że nie walczył już samodzielnie, a prawdopodobnie nie walczył od jakiegoś czasu, co mogło sprawić, że był wolniejszy, łatwiejszy do zaskoczenia.

Serefina podniosła podbródek, gotowa kupić sobie czas. "Wyglądasz jak gówno."

Jego usta cofnęły się w czymś, co, jak zgadywała, miało być uśmiechem. "Jakże bardzo...amerykańsko. Jesteś tak samo urocza jak zawsze." Wąchał powietrze. "A ty pachniesz jak ambrozja".

Znów musiała powstrzymać żółć, która groziła wypluciem z niej. Serefina skupiła ogień wewnątrz siebie, zbierając moc, która falowała pod jej skórą. Jeśli jeszcze nie świeciła widocznie, to lada chwila to nastąpi. Niewielką ilość energii skierowała w jedną myśl, którą wysłała do swoich córek.

Nadszedł czas.

One wiedziały, co oznaczają te słowa. Wiedziały, co muszą zrobić. Od dnia ich narodzin - dnia radości pożeranej przez tak głęboką rozpacz, że ledwo była w stanie wypchnąć swoje dzieci z ciała - Serafina przygotowywała je na tę ewentualność.



Prolog (2)

Pytheios, wciąż tak arogancki, że jeszcze jej nie skrępował, kontynuował swoje żądania. "Czas dać mi to, czego odmówiłaś mi ponad pięćset lat temu".

"Moim obowiązkiem był Zilant, mój przeznaczony towarzysz" - splunęła. "Nigdy nie będziesz moim królem".

Szyja Pytheiosa pracowała, jakby połykał z powrotem swoją wściekłość, kolumna jego gardła poruszała się, jakby wąż był uwięziony wewnątrz. "Nie potrzebuję już twojej uległości ani twojego ciała".

Lodowaty odłamek terroru przeszył jej serce na te słowa i szyderczy uśmieszek wykrzywiający jego wargi. Co on miał na myśli?

"Wezmę twoją moc i twoje życie".

Zabrać jej moc? Mógłby? Nigdy nie słyszała o czymś takim, ale jego groźba nadawała pilny charakter jej kolejnym krokom.

"Umrę, zanim oddam ci choćby uncję mojej mocy" - warknęła. Zaciskając dłonie, Serefina rozłożyła szeroko ramiona. Jej skóra ożyła w tańczących płomieniach, a wzrok zmienił się na rozświetlony czerwoną poświatą.

Zanim zdążyła użyć swojego najsilniejszego daru - umiejętności przenoszenia swojego ciała w dowolne miejsce za pomocą jednej myśli - Pytheios skoczył do przodu i owinął dłonie wokół jej gardła. Ścisnął wystarczająco mocno, by odciąć tlen, ale nie na tyle, by zabić. Jako smok, jej ogień nie wyrządzał mu krzywdy... nie mógł wyrządzić, chyba że próbował zmusić ją do spółkowania.

Serefina nie chciała ryzykować teleportowania go ze sobą. Musiała dotrzeć do swoich córek przed nim - sama. Ale nauczyła się kilku sztuczek przez te wieki, kiedy się ukrywała. Równocześnie podniosła ręce, by uderzyć w tył jego kciuków, wyrywając mu uścisk z szyi, a jednocześnie kolanem uderzyła go mocno w jaja.

Pytheios upadł na ziemię, chwytając się za pachwinę, a ona sprintem ruszyła w stronę drzwi. Nie zdążyła zrobić więcej niż trzy kroki, zanim on wyciągnął rękę i złapał ją za kostkę. Serefina upadła ciężko, uderzając głową w blat. Dzwoniąc w uszach, rzuciła się na napastnika jak zdziczałe zwierzę. Kopnęła go w twarz, nie żeby kiedykolwiek uszkodziła twardą strukturę kości smoka, ale ten ruch zaskoczył go, by ją puścił.

Serefina poderwała się na nogi i wybiegła na żwirowy parking. W walce z Pytheiosem straciła swój ogień. Zamknęła oczy, zbierając z głębi duszy potrzebną siłę. Miała najwyżej kilka sekund.

Gdy z wnętrza knajpy rozległ się okrzyk frustracji jej wroga, ogień zapłonął, wylewając się z jej skóry. Z kolejnym małym wybuchem mocy i szeptem determinacji, zniknęła.

Ale nie wcześniej niż długie ostrze rzuconego noża przebiło się przez skórę i kość, lokując się w jej kręgosłupie z obrzydliwym hukiem. Agonia krzyczała w jej ciele, nawet gdy jej nogi stały się przerażająco bezwładne.

Serefina pogodziła się z bólem, pozwoliła, by podsycił on wściekłość bijącą wewnątrz niej, i wyobraziła sobie małą polanę za skromnym domem, w którym trzymała swoją rodzinę przez ostatnie dwadzieścia lat. Obraz uformował się wyraźnie w jej umyśle - rdzewiejący biały siding, który wymagał wymiany, pokryte brudem ekrany i pole z wysoką, suchą trawą, niemal srebrne w świetle pełni księżyca. Jej córki zbierały się tam teraz. Czekały na nią. Prawdopodobnie przerażone.

Zużywając więcej energii niż chciała, skorzystała ze swojego daru teleportacji i wyciągnęła swoje ciało z parkingu jadłodajni przez cichą ciemność pustej przestrzeni, by w mniej niż uderzenie serca pojawić się na tym znajomym polu.

Uderzyła mocno o ziemię, kuląc się na kolana, które już nie funkcjonowały. Nóż zrobił swoje, przecinając nerwy i pozbawiając ją kontroli nad własnym ciałem. Nieważne. Z ziemi mogła zrobić to, co musiała.

"Matko!" Głos jej córki Kasi przebił się przez parujące nocne powietrze.

Serefina podniosła głowę, by znaleźć wszystkie cztery swoje córki zebrane około dwudziestu stóp od siebie, ich twarze blade i porażone.

Nie było wystarczająco dużo czasu.

Dom, w którym mieszkały, znajdował się zaledwie dziesięć mil od knajpy. Pytheios w końcu zobaczyłby ogień, który zamierzała rozpalić, i nie byłby daleko w tyle. Miała tylko kilka minut na wykonanie swojego zadania, jeśli w ogóle.

Serefina skupiła się na swoich dzieciach - dorosłych już kobietach, z których każda różniła się od siebie jak księżyc od słońca, każda była odbiciem zarówno ich ciemno egzotycznej matki, zrodzonej z czerwonego króla smoków i feniksa, jak i ich blondwłosego, bladoniebieskookiego ojca - białego króla smoków.

Z jej ust wydobył się okrzyk agonii, gdy zmusiła trzeszczącą energię wewnątrz siebie do manifestacji. Wokół niej paliła się trawa, która szybko rozpaliła się w jej płomieniach. Jej ciało zaczęło się zmieniać, a długie, cudownie miękkie pióra po raz pierwszy w życiu wyrosły z jej ramion. Był to słodko-gorzki widok - feniks zmieniał się w ptaka tylko wtedy, gdy przekazywał swoje moce córce - lub córkom, w przypadku Serefiny - albo po śmierci, albo z wyboru.

Nie mogła odesłać swoich dzieci bez ostatniej wiadomości, więc poświęciła kolejną cenną uncję swojej energii. "Kocham was wszystkie i jestem z was bardzo dumna. Jesteście kobietami godnymi naszego feniksowego dziedzictwa, ale nie pozwólcie, by historia was kontrolowała. Znajdźcie swoją własną drogę w tym świecie".

Kolosalny ryk rozbrzmiał po ziemi za nią. Jej córki schowały się, zakrywając uszy. Pytheios, w swojej prawdziwej postaci, zwabiony przez płomienie, nadchodził po nią.

Nie ma czasu.

Zignorowała udrękę targającą jej ciałem, skupiając się z całych sił na tym, co musiała zrobić. Jej ostatni akt jako matki był najważniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobi na tej ziemi.

Wyobrażając sobie każde z czterech miejsc, które określiła już dawno temu, Serefina skierowała swój wzrok na najmłodsze z czworaczków.

Po sercowatej twarzy Angeliki spływały łzy. Jej jasne blond włosy powiewały na wietrze. "Kocham cię" - wymruczała jej słodka córka. A potem już jej nie było. Zmuszona do przeniesienia się w inne, bezpieczniejsze miejsce, wyłącznie z woli matki.

Rdzeń Serefiny drżał, jej moc wyczerpywała się wykładniczo, ale przełamała się, skupiając się na Meirze. Bardziej kanciasta i poważna, z burzliwymi lokami w kolorze truskawkowego blondu, które kłóciły się z jej osobowością, trzymała ciało sztywno, ciemne oczy zamknięte, jakby nie mogąc patrzeć na ostatnie chwile matki. Kolejny wybuch mocy, kolejne pchnięcie i Meiry już nie było.




Prolog (3)

Jej siły słabły, oddech pojawiał się w zrywach, Serefina czuła się teraz mniejsza, lżejsza, ponieważ jej kości stały się puste. Większość z niej zakończyła zmianę, ale nie przejmowała się tym. Nie chciała poddać się ciemnym plamom tańczącym przed jej oczami.

Skylar pojawiła się jako następna. Jej północne włosy, tak podobne do własnych Serefiny, zwisały w długim warkoczu przez ramię. Nawet stąd te lodowato niebieskie oczy, oczy jej ojca, tak przepełnione buntem, przeszywały serce Serefiny. Ponownie skupiła swoją determinację i słabnącą kontrolę, a Skylar zniknęła.

Płomienie wylały się z ciała Serefiny, unosząc jej ciemne loki wokół głowy i pożerając każdy centymetr ziemi wokół niej. Jedno drzewo na ich podwórku eksplodowało z gromkim zgrzytem dźwięku i światła, gdy się zapaliło. W odróżnieniu od płomienia, głębokie zimno zabolało kości Serefiny, rozprzestrzeniając się podstępnie po jej ciele od wewnątrz.

Czy zostało w niej wystarczająco dużo ognia? Wystarczająco dużo na jeden, ostatni akt?

Kasia stała przed nią, spokojna i stateczna. Ciemnoczerwone włosy falowały wokół niej, oświetlone złotem od płomieni, które pełzły coraz bliżej niej, ale jeszcze nie lizały jej stóp.

Serefina przyjrzała się bliżej. Czy to był ogień w oczach jej dziecka? Czy moc feniksa przechodziła już z matki na dziecko? Serefina wiedziała, że ma zaledwie kilka chwil, zanim jej ciało pochłoną jej własne płomienie. Musiała zabrać Kasię, zanim to nastąpi, albo Pytheios ją zabierze.

Płonące płomienie wokół niej zakołysały się i zatańczyły, gdy z góry pojawił się powiew wiatru, a nad głowami pojawił się cień potężnej bestii.

Pytheios.

Czy widział wszystkie cztery jej córki? Karmazynowy pazur sięgnął po Kasię, która rzuciła się na ziemię. Dzielna dziewczyna nawet nie krzyknęła, zamiast tego spojrzała na matkę, czekając na wybawienie, które, jak ufała, nadejdzie.

Serefina sięgnęła po Kasię, jej ręka była teraz skrzydłem z głęboko czerwonych i złotych piór, i przeniosła każdą część szalejącej w niej burzy na córkę, i z żelazną wolą wykutą w ogniu i bólu, wysłała swoje dziecko daleko od potwora nad nią, w bezpieczniejsze miejsce.

Wreszcie mogła odpuścić. Pozwolić, by śmierć ją pochłonęła, wysyłając do domu. Do odpoczynku. Do pokoju. Do Zilant.

Wściekły ryk smoka był ostatnią rzeczą, jaką usłyszała Serefina, gdy jej ciało rozpadło się na popiół, zaczynając od końcówek skrzydeł i kierując się ku środkowi, drobny proszek uleciał na wietrze.




I (1)

I

Brand wciągnął swojego Plymoutha Hemi Cuda z 1970 roku na pusty parking i wtoczył się na miejsce najbliższe drzwiom z oszronionego szkła, na których widniał maleńki napis. Usługi medyczne.

Właściwe miejsce. To, że wyglądało na opuszczone, nie zmartwiło go, nie dla tego rodzaju placówki. Jednym ruchem klucza odciął głębokie dudnienie silnika klasycznego samochodu, ale nie wysiadł od razu.

"Dlaczego, do cholery, tu jestem?" mruknął pod nosem.

Piąte miejsce, do którego został wysłany w ciągu ostatniego roku w poszukiwaniu bogowie wie czego - po odwiedzeniu zdrajców w Ameryce Południowej, Egzekutorów Huracána w Kalifornii, czarownicy na Alasce i chimery w Toronto. Teraz Cheyenne w Wyoming.

Król Krwi szukał kobiety. To wszystko, co Brand złożył do kupy, choć podejrzenia zaczęły go swędzieć.

Wyciągnął telefon satelitarny, który nosił ze sobą, pracując dla króla, i wbił prywatny numer, którego nigdy nie zapisywał w pamięci urządzenia, tylko swój własny. Natychmiast odpowiedział niski męski głos.

"Czy poznałeś ją?" padło natychmiastowe pytanie. Żadne intro ani powitanie nie było konieczne. Mężczyzna na drugim końcu już wiedział, kim jest i dlaczego dzwoni.

"Nie. Zaparkowałem na zewnątrz". I to jest kolosalna, pieprzona strata mojego czasu.

Przejechał pół świata w pogoni za czymś, co nie istnieje. Brand zachował ten ostatni fragment dla siebie. Ladon Ormarr nie byłby zadowolony, gdyby jego obsesyjne poszukiwania znów zostały zakwestionowane. Nie, żeby miał wyrwać Brandowi wnętrzności, gdy następnym razem ich drogi się skrzyżują, ale Brand potrzebował drugiego smoka, żeby był po jego stronie. Służba jako najemnik dla Ladona, Króla Krwi Klanu Niebieskiego Smoka, wykonywanie każdej pracy, której nikt inny by się nie podjął, miała swój cel - przetrwanie i zemstę.

Ladon był głównym kluczem do planu, który powstawał od wieków - planu, który zakładał zabicie Uthera, króla Złotego Klanu. Coś, co okazało się trudniejsze niż Brand się spodziewał, więc Brand nie miał zamiaru wkurzać swojego jedynego sojusznika.

"Zadzwoń do mnie, jak ją zobaczysz".

Klik.

Brand wpatrywał się w swój telefon i z wysiłkiem powstrzymywał irytację. Wyglądało na to, że Ladon nie ma zamiaru odpuścić sobie tej fiksacji.

Dobrze. Załatwiłby to, dostałby zapłatę bez względu na wszystko i przeszedłby do próby wymyślenia, jak dostać się do Uthera, zanim umrze ze starości.

Brand wychylił się z samochodu i wszedł do placówki.

I natychmiast zamarł.

Dym. Wyczuwalny zapach unosił się ciężko w korytarzach prywatnej kliniki medycznej schowanej dyskretnie w szeregu magazynów w Cheyenne w stanie Wyoming. Aromat ogniska miał słodki podtekst, coś w rodzaju czekolady, i był wystarczająco silny, by zamaskować antyseptyczny zapach, który zalewał większość placówek medycznych.

Brand zatrzymał się w drzwiach i przestudiował smak zapachu, pozwalając, by przepłynął przez jego zmysły węchu i smaku, próbując zidentyfikować jego źródło. Tylko garstka istot radziła sobie z ogniem. Sam będąc smoczym zmiennokształtnym, powinien być w stanie z łatwością zidentyfikować to jedno.

Fakt, że nie mógł wskazać gatunku, wylądował na skali "zwróć uwagę" jego give-a-shit-o-meter.

To małe podejrzenie, które się do niego skradało, zapuściło głębsze korzenie.

Brand kontrolował swoją reakcję, zdecydowany nie dawać żadnych zewnętrznych oznak swojego napięcia. Już dawno temu wyszkolił się, by nigdy nie reagować tak, by inni mogli to zauważyć. Reakcja była słabością, którą można było wykorzystać, a słabość dla zbójeckiego smoka oznaczała pewną śmierć.

Zamiast tego podszedł do recepcjonistki, kobiety, która wydała niskie warknięcie głęboko w gardle. Zmiennokształtny niedźwiedź polarny. W tej klinice spodziewał się nie mniej. Z tego co zrozumiał po sprawdzeniu tego miejsca, doktor Oppenheim zajmował się tylko specjalnymi przypadkami. Nadprzyrodzonymi potrzebami medycznymi. Posiadanie wzmocnienia w postaci dużego drapieżnika w biurze było mądre.

Niedźwiedź polarny nie byłby w stanie pomóc warczeniu ani sposobowi, w jaki jej kły wydłużały się w pysku. Drapieżniki nie lubiły, gdy pojawiały się groźniejsze drapieżniki. Smoki były tak niebezpieczne, jak wszystko, co nadprzyrodzone, i nie grały ładnie z innymi.

Uderz w to. Nie grali. Kropka.

Brand zignorował warknięte ostrzeżenie. Już ocenił ją jednym spojrzeniem. Ta kobieta była alfą i była niezamężna, co mogło czynić ją niebezpieczną. Dobrze, że go to nie obchodziło.

Wyciągnął dokumenty, których używał w takich sytuacjach. "Nazywam się Brand Astarot. Jestem prywatnym detektywem."

Kłamstwo o jego pracy łatwo przeszło przez język. Od dawna używał przykrywki PI do własnych celów. Dzięki temu szybciej otwierał drzwi, a przynajmniej miał powód, by przebywać w nietypowych miejscach i okolicznościach. "Dr Oppenheim powinien się mnie spodziewać."

Zmiennokształtna niedźwiedzica poświęciła chwilę, by zmusić swoje zęby do powrotu do ludzkich rozmiarów. "Moje przeprosiny, panie Astarot," mruknęła. "Nie mamy zbyt dużego ruchu w godzinach dziennych."

Nie będąc całkowicie spokojną, przyglądała się jego postaci, biorąc pod uwagę jego sześć stóp pięć, umięśnioną ramę, szerokość jego ramion, jej spojrzenie w końcu spadło na jego prawą rękę.

Każdy zmiennokształtny smok nosił znak oznaczający klan i króla, któremu był wierny - niebieski, złoty, czerwony, biały, zielony lub czarny. Nawet w Ameryce nadnaturalni wiedzieli, że trzeba to sprawdzić.

Brand nie miał takiego znaku na ręce. Co pozostawiało tylko jedną możliwość - był zbłąkanym smokiem, porzuconym lub wygnanym przez swoich ludzi, albo takim, który celowo opuścił swój klan.

Łotry, które nie zostały jeszcze wytropione i zabite przez swój własny gatunek, zwykle były szalone i nieprzewidywalne. Szaleństwo nie było w jego stylu.

Jeszcze.

Ale recepcjonistka tego nie wiedziała, a ogólne postrzeganie było narzędziem, na którym polegał, by pozostać przy życiu.

"Nie mamy tu też wielu smoków" - powiedziała w końcu.

Czytając między wierszami i znając swoich niezwykle skrytych ludzi, wątpił, by ta klinika dostała jakiekolwiek. Smoki miały swoich własnych uzdrowicieli. "Rozumiem."

Przytaknęła, po czym podniosła słuchawkę. "Dr Oppenheim? Przyszedł prywatny detektyw, pan Astarot. Czy mam kazać mu wrócić?"




I (2)

Po długiej ciszy spokojny głos odpowiedział. "Spodziewałem się go. Jednak nasz pacjent jest bliski ponownej supernowej".

Supernova?

Doktor Oppenheim kontynuował. "Myślę, że skoro ją bada, to lepiej, żeby zobaczył, z czym ma do czynienia".

Nawet zmienniczka grymasiła. Nacisnęła przycisk, żeby się rozłączyć i wskazała na zestaw podwójnych drzwi po swojej prawej stronie. "Tam. Koniec korytarza."

Brand zatrzymał się przy drzwiach. "Co oznacza supernowa w tym kontekście?"

Ponownie wykrzywiła się w grymasie. "Powiedzmy, że mamy szczęście, że mamy ognioodporne pomieszczenie, inaczej spłonęlibyśmy dwa razy w ciągu ostatniego miesiąca".

Ogień. Ten sam objaw, który śledził na całej tej cholernej planecie. Brand nie widział, żeby Ladon przejmował się którymś z mniej ognistych stworzeń, a był zbyt mądry, żeby zadzierać z piekielnym ogarem. Początkowo zakładał, że Ladon szukał smoczej partnerki. Królowa zatrzymałaby proces starzenia się króla, jak również pomogła umocnić jego roszczenia do tronu. Jako nowy król, Ladon mógł skorzystać z każdego wsparcia, jakie mógł dostać.

Ale nie. Zapach mieszający się w dymie nie był smoczy. To było coś...innego. A jeśli jego podejrzenia były słuszne, coś niemożliwego.

Podsycana adrenaliną ciekawość mieszała się z pewną dozą strachu, gdy Brand torował sobie drogę długim korytarzem. Mniej więcej długości boiska piłkarskiego, ściany były pomalowane na biało, pasując do białych kafelków na podłogach, a wszystko oświetlone przez napowietrzne lampy, które wydawały niskie brzęczenie, które pogarszało jego wrażliwy słuch i rzucało na wszystko niebieskawy odcień.

Minął kilka drzwi z różnymi etykietami. Normalne, jak pokoje egzaminacyjne i chirurgiczne. Kilka nie tak normalnych. Powstrzymał się od szyderstwa, gdy minął pokój przeznaczony dla nowo powstałych wilkołaków - brak okien, kraty ze smoczej stali, które, jak się założył, były naelektryzowane, magicznie zabezpieczone lub jedno i drugie. Nie żeby pierwsza zmiana smoka była łatwiejsza, ale oni mieli na to swój własny proces.

Dotarł do końca korytarza akurat w momencie, gdy z pokoju wyszła kobieta o ciemnoszarych włosach zakończonych neonową zielenią. Miała na sobie biały fartuch laboratoryjny, więc domyślił się, że to musi być lekarz.

"Pan Astarot?" Wyciągnęła rękę, którą chwycił, gdy skinął głową. "Jestem dr Oppenheim. Mariska jest pod moją opieką od około pięciu tygodni".

Mariska? Brzmiało rosyjsko. Dobre miejsce do ukrycia, jeśli była tym, co podejrzewał.

Brand schował przypływ niepokoju za pokerową twarzą, która nigdy nie przegrała mu gry. "Powiedziano mi tylko, że mam się spotkać z tą kobietą".

"Nie chcieliśmy omawiać szczegółów przez telefon, na wypadek, gdyby ktoś... podsłuchiwał."

Brand zwęził oczy, biorąc pod uwagę nieco zbyt chętne światło w oczach lekarza. Jego doświadczenie w kontaktach z kłamcami i manipulatorami zapaliło ostrzeżenie wielkimi czerwonymi lampkami. Postawiłby swoje sowite honorarium za tę pracę, że ta osoba z Oppenheim wiedziała już, co jest jej pacjentem.

Czy to znaczyło, że Ladon też wiedział? "Czy możesz podać mi teraz szczegóły?"

Jej zielone włosy zakołysały się, gdy przytaknęła. "Ona jest prawie pod koniec kolejnej walki. Myślę, że powinieneś być świadkiem najgorszych jej objawów. Wtedy będziemy mogli porozmawiać."

W tym momencie dr Oppenheim odwrócił się i uderzył w przycisk obok drzwi. Cała ściana natychmiast stała się przezroczysta, niczym szkło, a Brand po raz pierwszy ujrzał powód, dla którego się tu znalazł. Tak jakby.

Kobieta skulona na podłodze pośrodku pokoju, tyłem do niego, naga, jej ciało trawiły wściekle czerwone płomienie, które iskrzyły się na końcach.

"Musieliśmy usunąć wszystkie meble, bo kiedy ona idzie, topi wszystko oprócz ścian, które są magicznie odgrodzone, by wytrzymać nawet smoczy ogień". Lekarka posłała mu znaczące spojrzenie, co oznaczało, że wiedziała, czym jest, choć musiał jeszcze określić jej gatunek. Jakimś uzdrowicielem, ewentualnie pomniejszym bóstwem lub półbogiem posiadającym tę umiejętność?

Nagle kobieta po drugiej stronie szyby chwyciła się za brzuch i jęknęła, nisko i długo. Odpowiedni ból promieniował przez ciało Marka.

Co jest, do cholery?

Przełknął z powrotem jęk. "Czy ona jest ranna?"

Lekarz obrzucił go kolejnym spojrzeniem. "Można tak powiedzieć. Doświadcza epizodów, które zaczynają się od utraty wzroku, po czym następuje dyskomfort, który narasta do tego, co opisuje jako migrenę całego ciała w szczycie pożaru."

Brand przytaknął, nawet gdy jego myśli wirowały.

Żaden smok ani inne ogniste stworzenie, które znał, nie cierpiało, gdy rozładowywało swój ogień lub zmieniało się. I dlaczego, do cholery, jej jęk dotknął go, bolesne pieczenie rozeszło się głęboko w jego kościach?

Brand odetchnął, uspokajając się. Posiadał ogromny poziom samokontroli dzięki mocy królów, która płynęła w jego krwi. Był jedynym, który pozostał ze swojej linii krwi, ale władza przodków wciąż wypełniała jego żyły. Szukał teraz tej kontroli, musiał po nią sięgać, walczyć, by ją znaleźć.

Gdy patrzył, ogień lejący się z ciała Mariski rósł, pełznąc po podłodze i po ścianach niemal jak żywy. Zwalił się na ziemię, zwijając się w kulkę. W tym samym czasie wydobyła się z niej seria charczących dźwięków.

Jego kontrola wymknęła się spod kontroli, gdy ból pulsował przez niego, silniej niż wcześniej. Na krawędzi czegoś ostrzejszego, ale nie do końca. Brand uderzył dłonią w ścianę i poddał się bólowi. W tej samej chwili dopadł go instynkt. Musiał być w tym pokoju, żeby... Kurwa mać. Sam nie wiedział co. Pomóc jej? Instynkt krzyczał, żeby jej pomóc.

"Panie Astarot?" Zatroskany ton doktora Oppenheima ledwo przebił się przez mgłę, która opanowała jego ciało. Brand nie mógł oderwać wzroku od kobiety oddzielonej od niego ścianą.

Drżała teraz, ciało wyraźnie napinało się i rozluźniało. Niskie jęki wydobywały się z jej ust i spływały po jego kręgosłupie jak wstrząsy elektryczne.

"Dlaczego to trwa tak długo?" jęknął wokół własnej eskalującej sytuacji.

"Nie wiemy." Lekarz położył mu rękę na ramieniu. "Ale w tej chwili bardziej martwię się o ciebie".

Instynkt wybrał tę chwilę, aby przejąć każdą komórkę jego ciała. Musiał być w tym pokoju. Teraz. Potrząsnął lekarzem.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Mały Ognisty Ptak"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści