Unia bez emocji

Rozdział 1 (1)

North Devon, Anglia

Wrzesień 1859 r.

Helena Reynolds przeszła przez podłogę zatłoczonego taproomu, z torbą na dywan zaciśniętą w drżących dłoniach. King's Arms był tylko małym zajazdem przy drodze na wybrzeże North Devon, ale wydawało jej się, że każdy mężczyzna w całym chrześcijaństwie zebrał się tam, by wypić kufel. Czuła na sobie ich spojrzenia, gdy ostrożnie poruszała się wśród nich. Niektóre spojrzenia były jedynie zaciekawione. Inne były otwarcie oceniające.

Stłumiła dreszcz. W swojej szarej, jedwabnej sukni podróżnej w paski raczej nie była ubrana do uwodzenia, choć z pewnością postarała się, by wyglądać jak najlepiej. W końcu nie co dzień spotyka się swojego przyszłego męża.

"W czym mogę pomóc, proszę pani?" zawołał do niej karczmarz zza zatłoczonego baru.

"Tak, jeśli pan pozwoli". Zaciskając ręce na swojej torbie, podeszła do wysokiej lady. Bardzo wysoki mężczyzna opierał się o jej koniec, pielęgnując swojego drinka. Jego chuda, umięśniona rama była okryta ciemnym wełnianym płaszczem, twarz częściowo ukryta przez odwrócony kołnierz i wysoki bobrowy kapelusz osadzony nisko nad czołem. Wcisnęła się w puste miejsce obok niego, a jej ciężkie halki i krynolina szeleściły głośno, gdy przyciskały się do jego nogi.

Zniżyła głos, by zwrócić się bezpośrednio do karczmarza. "Jestem tu, aby zobaczyć-"

"Blevins!" krzyknął mężczyzna z drugiej strony sali. "Daj nam jeszcze jedną kolejkę!"

Zanim Helena zdążyła się sprzeciwić, karczmarz uciekł, by zadowolić swoich klientów. Wpatrywała się za nim w bezradnej frustracji. Oczekiwano jej dokładnie o pierwszej. A teraz, po zamieszaniu na dworcu i opóźnieniu z autokarem - rzuciła niespokojne spojrzenie na mały zegarek, który nosiła przypięty z przodu ciała - było już kwadrans po drugiej.

"Proszę pana!" zawołała do karczmarza. Stanęła na palcach swoich półbutów, próbując przyciągnąć jego wzrok. "Sir!"

Nie uznał jej. Wymieniał słowa z woźnicą na drugim końcu lady, gdy napełniał pięć kufli z piwem. Ci dwaj śmiali się razem z łatwością starych przyjaciół.

Helena wydała z siebie delikatne huffnięcie z irytacji. Była przyzwyczajona do bycia ignorowaną, ale to była zewnętrzna strona wystarczająca. Całe jej życie zależało od najbliższych kilku chwil.

Rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej pomóc. Jej wzrok od razu padł na dżentelmena u jej boku. Nie wyglądał na szczególnie przyjaznego człowieka, ale jego wzrost był naprawdę imponujący i z pewnością musiał mieć głos odpowiadający jego rozmiarom.

"Proszę o wybaczenie, sir." Dotknęła go lekko po ramieniu jedną ręką w rękawiczce. Jego mięśnie napięły się pod jej palcami. "Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy miałby pan coś przeciwko przywołaniu..."

Podniósł głowę z picia i, bardzo powoli, odwrócił się, by na nią spojrzeć.

Słowa zamarły na ustach Heleny.

Był poparzony. Mocno poparzony.

"Czy wymaga pani czegoś ode mnie, proszę pani?" zapytał w eksrucjalnie cywilnym podtekście.

Wpatrywała się w niego, jej pierwsze wrażenie na temat jego wyglądu zmieniało się z sekundy na sekundę. Oparzenia, choć poważne, ograniczały się do prawej dolnej części twarzy, wytyczając drogę od policzka do krawędzi kołnierza i dalej, była tego pewna. Reszta jego twarzy - surowa twarz z mocno zarysowaną szczęką i jastrzębim, akwilinowym nosem - była stosunkowo nieskazitelna. Nie tylko nienaznaczona, ale z jego czarnymi włosami i szarymi jak dym oczami, właściwie dość druzgocąco przystojna.

"Czy wymagasz czegoś ode mnie?" zapytał ponownie, tym razem ostrzej.

Zamrugała. "Tak. Proszę mi wybaczyć. Czy mogłabyś bardzo wezwać karczmarza? Nie mogę...

"Blevins!" huknął dżentelmen.

Karczmarz przerwał głośną rozmowę i wrócił na swój koniec lady. "Co to jest, szefie?"

"Pani chce z panem porozmawiać".

"Dziękuję, proszę pana", powiedziała Helena. Ale dżentelmen już zwrócił uwagę z powrotem na swojego drinka, oddalając ją bez słowa.

"Tak, proszę pani?" zapytał karczmarz.

Porzucając wszelkie myśli o przystojnym i raczej niegrzecznym nieznajomym u swego boku, Helena ponownie zwróciła się do karczmarza. "Miałam się tu z kimś spotkać o pierwszej. Niejaki pan Boothroyd?" Poczuła, że dżentelmen obok niej sztywnieje, ale nie zważała na to. "Czy on wciąż tu jest?"

"Jeszcze jeden dla Boothroyda, czyżby?" Karczmarz spojrzał na nią w górę i w dół. "Nie wyglądasz zbytnio jak inne".

Twarz Heleny opadła. "Och?" zapytała słabo. "Czy byli inni?"

"Tak. Boothroyd jest teraz z ostatnim".

"Ostatnim?" Nie mogła w to uwierzyć. Pan Boothroyd dał jej do zrozumienia, że była jedyną kobietą, z którą pan Thornhill korespondował. A nawet jeśli nie była, to jaki mężczyzna przesłuchuje potencjalne żony dla swojego pracodawcy w taki sam sposób, w jaki można by przesłuchać kandydatów na służącą lub kucharza? Uderzyło ją to, że było to w wyjątkowo złym guście.

Czy pan Thornhill wiedział o tym, co robi jego steward?

Odepchnęła tę myśl na tył głowy. Było już zdecydowanie za późno na wątpliwości. "Jak to może być, sir, przebyłam bardzo długą drogę i jestem pewna, że pan Boothroyd będzie chciał się ze mną zobaczyć".

W rzeczywistości wcale nie była pewna. Spotkała tylko pana Finchleya, sympatycznego młodego adwokata w Londynie. To on zachęcił ją do przyjazdu do Devon. Jedyną interakcją, jaką miała z panem Boothroydem i panem Thornhillem były listy - listy, które obecnie miała bezpiecznie złożone w swojej torbie.

"Przypuszczam, że mógłby to zrobić", pomyślał karczmarz.

"Dokładnie. Teraz, jeśli poinformujesz pana Boothroyda, że przybyłam, będę ci bardzo zobowiązany."

Mężczyzna obok niej skończył swoje piwo jednym łykiem, po czym trzasnął kuflem w dół na ladzie. "Zabiorę ją do Boothroyda".

Helena obserwowała z szeroko otwartymi oczami, jak stanął na swoim pełnym, górującym nad nią wzroście. Kiedy spojrzał na nią, zaoferowała mu niepewny uśmiech. "Muszę panu jeszcze raz podziękować. Był pan bardzo miły."




Rozdział 1 (2)

Zaskrzeczał. "Tędy." A potem, bez cofnięcia się, ruszył w stronę sali.

Mocno ściskając swoją torbę z dywanami, podążyła za nim. Serce jej łopotało, puls wbijał się w uszy. Modliła się, żeby nie zemdleć, zanim jeszcze przystąpi do rozmowy.

Dżentelmen raz zagapił się na drzwi do prywatnego salonu. Otworzył je mały, siwowłosy mężczyzna w okularach. Zerknął na dżentelmena, zmarszczył brwi, a potem, ze zmarszczonymi brwiami, spojrzał na Helenę.

"Pan Boothroyd?" zapytała.

"Jestem Boothroyd," powiedział. "A pani, jak przypuszczam, jest panną Reynolds?".

"Tak, proszę pana. Wiem, że jestem strasznie spóźniona na umówione spotkanie..." Zobaczyła kobietę, która podniosła się z krzesła w prywatnym salonie. Kobietę, która patrzyła na Helenę z uniesionym podbródkiem, jej twarz przekazywała to, czego nie mogły przekazać słowa. "Och" - wyszeptała Helena. I tak po prostu, wydawało się, że mały, migoczący płomyk nadziei, który pielęgnowała przez ostatnie miesiące, zgasł. "Znalazłaś już kogoś innego".

"Jeśli chodzi o to, panno Reynolds..." Pan Boothroyd przerwał z wyrazem konsternacji, gdy wysoki dżentelmen minął go i wszedł do prywatnego salonu. Zdjął kapelusz i płaszcz, po czym zajął miejsce przy szalejącym w kominku ogniu.

Kobieta wpatrywała się w niego z przerażeniem. "Panie Boothroyd!" syknęła, spiesząc się do starszego pana. "Myślałam, że to jest prywatny salon".

"Tak jest, pani Standish". Pan Boothroyd skonsultował swój zegarek kieszonkowy. "Albo był, aż do pół godziny temu. Nieważne. Nasza rozmowa jest w każdym razie zakończona. Teraz, jeśli byłaby pani tak dobra i..."

Helena nie słyszała reszty ich rozmowy. Słyszała tylko dźwięk własnego bijącego serca. Nie wiedziała, dlaczego została. Musiałaby wsiąść do powozu i jechać dalej do Kornwalii. I co wtedy? Zrzucić się z klifów, jak przypuszczała. Nie było innego sposobu. Och, jaką była głupią, że myślała, że to w ogóle zadziała! Gdyby tylko Jenny nigdy nie zobaczyła tego ogłoszenia w gazecie. Wtedy wiedziałaby miesiące temu, że jest tylko jeden sposób ucieczki z tej nieszczęsnej plątaniny. Nigdy nie miałaby powodu do nadziei!

Jej wzrok zmąciły łzy. Odwróciła się od prywatnego salonu, mamrocząc przeprosiny do pana Boothroyda, gdy szła.

"Panna Reynolds?" Pan Boothroyd zawołał. "Czy zmieniła pani zdanie?"

Spojrzała za siebie, zdezorientowana, tylko po to, by zobaczyć, że druga dama odeszła i że pan Boothroyd stał sam w wejściu. Ze swojego miejsca przy ognisku, wysoki dżentelmen potargał gazetę, wydając się być całkowicie niezainteresowanym którąkolwiek z nich. "Nie, proszę pana", powiedziała.

"Jeśli zechce pan usiąść". Gestem wskazał jedno z krzeseł, które otaczały mały stół do kolacji. Na stole leżał stos papierów i różnych przyborów do pisania. Obserwowała, jak przegląda je, gdy sama zajęła miejsce. "Ufam, że miałaś znośną podróż".

"Tak, dziękuję."

"Wziąłeś pociąg z Londynu?"

"Tak, sir, ale tylko do Barnstaple. Pan Finchley załatwił mi przejazd autokarem, który przywiózł mnie tutaj na resztę drogi. Jest to jeden z powodów mojego spóźnienia. Na drodze był przewrócony curricle. Woźnica zatrzymał się, aby pomóc kierowcy".

"Jeden z powodów, mówisz?"

"Tak, ja...przegapiłam wcześniejszy pociąg na stacji," wyznała. "Czekałam na złym peronie i... zanim zdałam sobie sprawę z mojego błędu, mój pociąg już odjechał. Byłam zmuszona zmienić bilet i wziąć następny".

"Czy nie ma pan ze sobą służącej? Żadnego towarzysza podróży?"

"Nie, proszę pana. Podróżowałem sam." Nie było wielkiego wyboru. Jenny musiała pozostać w Londynie, by jak najdłużej ukrywać nieobecność Heleny. Helena rozważała wynajęcie kogoś, kto by jej towarzyszył, ale nie miała czasu ani pieniędzy. Poza tym nie wiedziała, komu mogłaby zaufać.

Pan Boothroyd kontynuował przeglądanie swoich papierów. Helena zastanawiała się, czy on w ogóle jej słucha. "Ach. Oto jest", powiedział w końcu. "Twoja wstępna odpowiedź na ogłoszenie". Wycofał list pokryty małym, równym pismem, które rozpoznała jako swoje własne. "Jak również list od pana Finchleya z Londynu, z którym spotkałaś się piętnastego". Zerknął na drugi list z pomrukiem.

"Czy coś się stało?" zapytała.

"Rzeczywiście. Tu jest napisane, że masz pięć i dwadzieścia lat". Pan Boothroyd opuścił list. "Nie wygląda pani na pięć i dwadzieścia, panno Reynolds".

"Zapewniam pana, że jestem, sir". Zaczęła pracować przy wstążkach swojej szarej jedwabnej maski podróżnej. Po rozwiązaniu węzła niepewnymi palcami, podniosła go z głowy, okręciła wokół niego wstążki i położyła na szczycie swojej torby. Kiedy podniosła oczy, znalazła pana Boothroyda wpatrującego się w nią. "W masce zawsze wyglądam o wiele młodziej. Ale, jak pan widzi teraz, jestem..."

"Młoda i piękna" - mruknął z dezaprobatą.

Zarumieniła się, zerkając nerwowo na pana przy ognisku. Nie wydawał się słuchać, dzięki Bogu. Mimo to, pochyliła się do przodu w swoim fotelu, zniżając głos. "Czy pan Thornhill nie chce mieć ładnej żony?".

"To nie jest Londyn, panno Reynolds. Dom pana Thornhilla jest odizolowany. Samotny. Szuka żony, która zniesie samotność. Która będzie zarządzać jego domem i dbać o jego komfort. Solidnej, zdolnej kobiety. I właśnie dlatego w ogłoszeniu zaznaczono, że preferowana jest wdowa lub panna w dojrzałym wieku."

"Tak, ale ja..."

"Czego pan Thornhill nie chce," kontynuował, "to dziewczyna o gwiezdnych oczach, która marzy o balach, sukniach i przystojnych zalotnikach. Małżeństwo z taką frywolną istotą byłoby receptą na katastrofę."

Helena szczerzyła się. "To nie jest sprawiedliwe, sir".

"Przepraszam?"

"Nie jestem dziewczyną o gwiezdnych oczach. Nigdy nie byłam. I z całym szacunkiem, panie Boothroyd, nie ma pan najmniejszego pojęcia o moich marzeniach. Gdybym chciała bale i suknie lub... lub frywolne rzeczy... nigdy nie odpowiedziałabym na ogłoszenie pana Thornhilla."

"Czego dokładnie pani szuka w tym układzie, panno Reynolds?"




Rozdział 1 (3)

Zacisnęła dłonie mocno na kolanach, by powstrzymać ich drżenie. "Bezpieczeństwo," odpowiedziała szczerze. "I może... trochę życzliwości".

"Nie mogłaś znaleźć w Londynie dżentelmena, który spełniałby te dwa wymagania?".

"Nie chcę być w Londynie. Rzeczywiście, chciałabym być jak najdalej od Londynu".

"Pani przyjaciele i rodzina...?"

"Jestem sam na świecie, proszę pana".

"Rozumiem."

Helena bardzo w to wątpiła. "Panie Boothroyd, jeśli już zdecydował pan, że ktoś inny jest bardziej odpowiedni -".

"Nie ma nikogo innego, panno Reynolds. Obecnie jest pani jedyną damą, którą polecił pan Finchley".

"Ale kobieta, która była tu wcześniej -"

"Pani Standish?" Pan Boothroyd zdjął swoje okulary. "Starała się o stanowisko gospodyni w opactwie". Potarł mostek swojego nosa. "Niestety, mamy stały problem z utrzymaniem odpowiedniego personelu. To coś, czego powinnaś być świadoma, jeśli zamierzasz podjąć się zamieszkania."

Wydychała powoli. "Gosposia. Oczywiście. Jakie to głupie z mojej strony. Pan Thornhill wspomniał w jednym ze swoich listów o trudnościach, jakie miałaś ze służbą."

"Obawiam się, że okazało się to sporym wyzwaniem". Pan Boothroyd osadził swoje okulary z powrotem na nosie. "Nie dość, że dom jest odizolowany, to jeszcze ma pewną lokalną reputację. Może słyszałeś...?"

"Trochę. Ale pan Finchley powiedział mi, że to nic więcej niż ignorancki przesąd".

"Dokładnie tak. Jednak w tej części świata, panno Reynolds, przekona się pani, że ignorancja jest w zasięgu ręki."

Helena była niezaniepokojona. "Chciałabym zobaczyć opactwo dla siebie".

"Tak, tak. Wszystko w odpowiednim czasie."

"A ja powinnam poznać pana Thornhilla".

"Niewątpliwie." Pan Boothroyd ponownie przetasował swoje papiery. Ku jej zaskoczeniu, na twarz starszego mężczyzny wkradł się rosnący kolor. "Jest jeszcze tylko jedna lub dwie kwestie, panno Reynolds." Wyczyścił gardło. "Jest pani świadoma, jak mniemam... To znaczy, mam nadzieję, że pan Finchley wyjaśnił... to małżeństwo ma być prawdziwym małżeństwem w każdym znaczeniu tego słowa".

Spojrzała na niego, brwi splecione w zakłopotaniu. "Jakie inne małżeństwo miałoby to być?"

"A ty się zgadzasz?"

"Oczywiście."

Nie próbował ukryć swojego sceptycyzmu. "Jest wiele pań, które uznałyby taki układ za osobliwie pozbawiony romantyzmu".

Helena nie wątpiła w to. Sama kiedyś wzdragałaby się przed taką perspektywą. Ale wiele się zmieniło w ciągu ostatniego roku, a zwłaszcza w ciągu ostatnich miesięcy. Wszelkie dziewczęce fantazje o prawdziwej miłości były martwe. W ich miejsce pojawił się raczej bezlitosny pragmatyzm.

"Nie szukam romansu, panie Boothroyd. Tylko życzliwości. A pan Finchley powiedział, że pan Thornhill jest życzliwym człowiekiem".

Pan Boothroyd wydawał się być tym zaskoczony. "Rzeczywiście," mruknął. "Co jeszcze powiedział, proszę pani?"

Zawahała się przed powtórzeniem słów, które wypowiedział pan Finchley. Słowa, które przekonały ją raz na zawsze do podróży do odległego nadmorskiego miasteczka w Devon, aby spotkać i poślubić zupełnie obcego człowieka. "Powiedział mi, że pan Thornhill był żołnierzem i że wie, jak zapewnić kobiecie bezpieczeństwo".

Justin Thornhill rzucił kolejne, ponure spojrzenie na bladą, ciemnowłosą piękność siedzącą naprzeciwko Boothroyda. Była drobna, ale zgrabna, jej skromna suknia podróżna nie robiła nic, by ukryć wysokie krągłości jej piersi i wąskie linie małej talii. Kiedy pierwszy raz zobaczył ją w knajpie, pomyślał, że jest modną podróżniczką w drodze do Abbot's Holcombe, miasta wypoczynkowego położonego dalej na wybrzeżu. Nie miał powodu, by myśleć inaczej. Panna Reynolds, której się spodziewał - prosta, rozsądna panna, która odpowiedziała na jego ogłoszenie matrymonialne - nigdy nie przybyła.

Ta panna Reynolds była zupełnie inną klasą kobiety.

Siedziała naprzeciwko Boothroyda, z wyprostowanymi plecami i eleganckimi rękawiczkami złożonymi na kolanach w ładnej postawie. Patrzyła na krnąbrnego stewarda szerokimi, orzechowymi oczami, a kiedy się odzywała, robiła to gładkim, kulturalnym tonem szlachcianki. Nie - poprawił Justin. Nie szlachcianki. Damy.

W niczym nie przypominała dwóch krzepkich wdów, które Boothroyd przesłuchiwał wcześniej na stanowisko gosposi. Tamte kobiety, jak na ironię, były bardziej zgodne z oryginalnymi specyfikacjami Justina - specyfikacjami, które wyszczekał swojemu starzejącemu się stewardowi wiele miesięcy temu, kiedy Boothroyd po raz pierwszy poruszył temat jego ogłoszenia o poszukiwaniu żony.

"Nie interesują mnie zaloty", powiedziałby, "ani płaczące młode damy, które biorą do łóżka megry. To czego potrzebuję to kobieta. Kobiety, która jest zobowiązana prawem i obowiązkiem do dbania o prowadzenie tego zapomnianego przez Boga mauzoleum. Kobiety, z którą mogę się przespać przy okazji. Cholera, Boothroyd, nie przeżyłem sześciu lat w Indiach, żeby żyć jak cholerny mnich po powrocie do domu."

To były słowa wypowiedziane we frustracji po tym, jak ostatnia z długiej linii gosposi odeszła bez uprzedzenia. Słowa, które zawdzięczały wiele fizycznej samotności i zbyt wielu kieliszkom mocnych trunków.

Dosłownie myślący Boothroyd wziął je za swoje rozkazy.

Następnego ranka, zanim Justin zdążył się jeszcze obudzić z alkoholowego snu, jego zawsze sprawny steward załatwił umieszczenie ogłoszenia w londyńskich gazetach. Było krótkie i na temat:

MATRYMONIA: Emerytowany oficer wojskowy, trzydzieści dwa lata, umiarkowane środki i spokojne usposobienie pragnie poślubić pannę lub wdowę w tym samym wieku. Odpowiednia pani będzie rozsądna, współczująca i zdolna do prowadzenia gospodarstwa domowego w odległej wiejskiej posiadłości. Niezależny majątek nieistotny. Listy należy kierować na adres pana T. Finchleya, Esq., Fleet Street.

Justin początkowo był wściekły. Zagroził nawet, że zwolni Boothroyda. Jednak w ciągu kilku dni przekonał się do pomysłu pozyskania żony przez ogłoszenie. To było nowoczesne i skuteczne. Tak proste jak każda inna transakcja biznesowa. Potencjalne kandydatki po prostu pisały do Thomasa Finchleya, londyńskiego adwokata Justina, a Finchley negocjował resztę, tak samo kompetentnie jak negocjował zakup opactwa Greyfriar's Abbey czy udziałów, które Justin niedawno nabył w North Devon Railway.




Rozdział 1 (4)

Mimo to, nie miał zamiaru ułatwiać tego procesu. Poinformował zarówno Boothroyda, jak i Finchleya, że nie będzie się wywyższał pod żadnym pozorem. Jeśli potencjalna panna młoda chciałaby się spotkać, musiałaby to zrobić w miejscu znajdującym się w niewielkiej odległości od opactwa.

Myślał, że taki warunek będzie działał odstraszająco.

Nie przyszło mu do głowy, że kobiety często pokonują takie odległości, aby podjąć pracę. A czym było jego ogłoszenie matrymonialne, jeśli nie ofertą pracy w jego domu?

W odpowiednim czasie Finchleyowi udało się znaleźć kobietę, dla której odosobniona egzystencja w odległym regionie nadmorskiego Devonu brzmiała przyjemnie. Justin wymienił z nią nawet kilka krótkich listów. Panna Reynolds nie napisała wystarczająco dużo, by mógł wyrobić sobie zdanie na temat jej osobowości, urody lub jej braku. Niemniej jednak, zaczął ją sobie wyobrażać jako spokojną pannę. Taką, która zniosłaby jego małżeńskie zaloty ze stonowaną godnością. Panna, która nie zalewałaby się łzami na widok jego poparzeń.

Sam pomysł, że ta urocza młoda istota mogłaby uświetnić jego stół i łóżko, był szczerze śmieszny.

Nie tylko dlatego, że nie była zdecydowana.

Choć temu można było łatwo zaradzić. Składając swój papier, Justin podniósł się z krzesła. "Zajmę się tym stąd, Boothroyd".

Oczy panny Reynold uniosły się do jego oczu. Mógł zobaczyć dokładny moment, w którym zdała sobie sprawę, kim jest. Na jej korzyść, nie rozpłakała się, nie zemdlała, ani nie zerwała się z krzesła i nie wyszła z pokoju. Po prostu spojrzała na niego w ten sam dziwny sposób, w jaki patrzyła w kranie, kiedy po raz pierwszy ujrzała jego oparzenia.

"Panno Reynolds," powiedział pan Boothroyd, "czy mogę przedstawić pana Thornhilla?"

Podniosła się wtedy i zaoferowała mu swoją rękę. Była mała i szczupła, zamknięta w delikatnej, ciemnej rękawiczce. "Pan Thornhill."

"Panna Reynolds." Jego palce na krótko objęły jej. "Usiądź, jeśli chcesz." Zajął krzesło Boothroyda, czekając aż jego lojalny opiekun usunie się na drugą stronę salonu, zanim skierował wzrok na swoją przyszłą pannę młodą.

Jej twarz była nieskazitelnym, kremowym, porcelanowym owalem, obramowanym ciemnobrązowymi włosami, zaczesanymi do tyłu w zbyt duży wałek na karku. Jej nos był prosty - ani za krótki, ani za długi - a delikatnie zaokrąglony podbródek był twardy aż do uporu. Gdyby nie aksamitna miękkość tych łososiowych oczu, mogłaby sprawiać wrażenie dumnej, a nawet wyniosłej. I być może była, jeśli jej ubiór pozwalał to ocenić.

Przyznał, że nie wiedział nic o modzie damskiej - poza tym, że haftki, koronki i kilometry spódnic były niewygodne, gdy ktoś był w miłosnym nastroju. Ale nie trzeba było znać różnicy między halką a paletką, żeby rozpoznać, że wszystko, co nosiła panna Reynolds, było najwyższej jakości. Nawet drobne guziki na jej gorsecie oraz modny pas i klamra, które otaczały jej talię, wyglądały na wykonane przez mistrza.

W jej towarzystwie strój, który wybrał tego ranka, by spotkać się ze swoją przyszłą panną młodą, wydawał się raczej niechlujny i trzeciorzędny. Co gorsza, sam zaczynał się czuć trochę niechlujnie i trzeciorzędnie.

"Wybaczysz to oszustwo," powiedział. "Jak widzisz, nie jestem typem człowieka, którego kobieta chciałaby znaleźć na drugim końcu ogłoszenia matrymonialnego".

"A nie jesteś?" Przechyliła głowę. Mały ruch sprawił, że jej włosy znalazły się na drodze strumienia światła słonecznego wpadającego przez okno salonu. Przez chwilę błyszczały w jej modnej fryzurze, ukazując nitki czerwieni i złota wśród brązu. "Dlaczego tak mówisz? Czy to z powodu twoich poparzeń?"

Z trudem udało mu się ukryć wzdrygnięcie. Cholera, ależ ona była tępa. Nie spodziewałby się tak prostego mówienia po ozdobnej, małej samicy. "Nie możesz twierdzić, że ten widok cię nie obraża. Widziałam twoją reakcję w taproomie."

Jej brwi ściągnęły się w elegancką linię. "Nie miałam żadnej reakcji, sir".

"Nie?"

"Byłem, być może, nieco zaskoczony. Ale nie z powodu twoich oparzeń." Jej policzki zarumieniły się delikatnym odcieniem róży. "Jesteś... bardzo wysoki".

Jego klatka piersiowa zacisnęła się. Nie był pewien, co zrobić z jej rumieńcami - ani z jej osobistą uwagą. Była takim drobnym stworzeniem. Zastanawiał się, czy nie uważa go za zbyt dużego. Dobry Boże, był za duży. I zbyt szorstki, zbyt gruboskórny, zbyt pospolity i wiele innych negatywnych cech, których nie doceniał w pełni, dopóki nie znalazł się w jej obecności.

"Spodziewałeś się kogoś krótszego?"

"Nie, ja...nie wiedziałem czego się spodziewać. Jakże mógłbym mieć? Nigdy nie wspominałeś o niczym takim w swoich listach."

Justin przypomniał sobie grzeczne i całkowicie bezosobowe listy, które pisał do niej przez ostatnie miesiące. Opisywał opactwo Greyfriar's, pory roku, pogodę i dźwięk fal uderzających o skały pod klifami. Wspominał o naprawach dachu, nowych budynkach gospodarczych i uporczywych problemach z utrzymaniem służby.

Jego własny wygląd nie zasługiwał na ani jedną linijkę.

"Czy nadal byś przyjechał, gdybyś wiedział?" zapytał.

"O swoich oparzeniach, masz na myśli?" Nie wahała się. "Tak, myślę, że tak. Ale nie ma sposobu, aby to teraz udowodnić, prawda? Będziesz musiała uwierzyć mi na słowo."

Pozwolił swojemu spojrzeniu dryfować po jej twarzy, biorąc pod uwagę każdą cechę, od ciemnych mahoniowych brwi wijących się nad jej szeroko osadzonymi oczami, do delikatnej krzywizny jej kości policzkowych, i w dół do niemożliwie zmysłowego łuku jej górnej wargi. Nie była to twarz kobiety, która musi odpowiedzieć na ogłoszenie matrymonialne, by znaleźć męża.

Wierzyć jej na słowo? "Przypuszczam, że muszę", powiedział.

"Czy to się stało, gdy byłeś w Indiach?".

Kiwnął raz głową. "Podczas powstania".

"Nie lubiłam zakładać." Zrobiła pauzę. "Wiem coś o żołnierzach od mojego brata. Często pisał do mnie o wyczynach swojego regimentu i trudach przyjaciół, którzy zostali ranni w bitwie. Sam był żołnierzem, jak widać."




Rozdział 1 (5)

"Czy rzeczywiście był?" Justyna patrzyła na nią z zamyślonym wyrazem twarzy. "Zrozumiałem, że nie miałaś żadnej rodziny".

"Nie mam. Już nie. Mój brat został stracony w zeszłym roku podczas oblężenia Jhansi." Jej biust podnosił się i opadał na niepewnym oddechu. Po raz pierwszy zauważył, że drżała. "Czy to tam został pan ranny, panie Thornhill?".

Nie był to temat, o którym lubił dyskutować, ale nie było sensu się rozczulać. Dowiedziałaby się wystarczająco szybko. "Nie, w Cawnpore w '57 roku".

Coś zamigotało na krótko w aksamitnej głębi jej oczu. Wszyscy w Anglii wiedzieli co się stało w Cawnpore podczas powstania, ale jako siostra żołnierza, miała lepsze zrozumienie niż większość.

"Czy służyłeś pod generałem majorem sir Hugh Wheelerem?" zapytała bardzo cicho. "Czy też przybył pan później, z generałem brygady Neillem?".

"Tym pierwszym." Jego usta wykrzywiły się w szyderczy półuśmiech. "Może pani spać spokojnie, panno Reynolds. Nie miałem udziału w gwałtach i grabieżach dokonywanych przez siły odsieczy. Byłem bezpiecznie schowany w więzieniu wroga w tym czasie, będąc skalany żywcem przez rebelianckich sepojów." Zbladła, ale nie oszczędził jej. "Poparzenia i blizny, które tu widzisz, to nic. Te pod moim ubraniem są o wiele, wiele gorsze, zapewniam cię".

"Bardzo mi przykro z tego powodu".

"A ty?" Poczuł nieuzasadniony przypływ gniewu w stosunku do niej. "Możesz nie czuć całkiem tyle chrześcijańskiego miłosierdzia wobec mojego pokrytego bliznami ciała, kiedy będzie cię ono okrywać w naszym małżeńskim łożu".

Ze swojego miejsca po drugiej stronie pokoju, Boothroyd wydał zduszony jęk.

Justin zignorował go. Jego uwaga była skupiona na parzącym rumieńcu, który spływał od smukłej kolumny porcelanowego gardła panny Reynold aż do linii włosów. Bez wątpienia wstrząsnął jej dziewiczą duszą do samego rdzenia. Nie zdziwiłby się, gdyby podniosła się i uderzyła go w twarz. Z pewnością na to zasłużył.

Ale nie uderzyła go.

Zamiast tego, spotkała się z jego bezczelnym spojrzeniem i utrzymała je, bez wahania.

"Jest pan celowo obraźliwy, sir. Wierzę, że próbuje pan mnie odstraszyć. Nie mogę się zastanowić dlaczego."

Bo jeśli nie odejdziesz z własnej woli, bardzo szybko nie pozwolę ci odejść w ogóle.

I gdzie by wtedy był?

Utknął w opactwie Greyfriar's, wśród kruszących się kamieni i popękanych tynków, z bardzo nieszczęśliwą damą. Panią zredukowaną do znojnej pracy w wietrznej, wilgotnej, niedostatecznie obsadzonej ruinie. Panią, której nigdy nie mógł mieć nadziei na zadowolenie, nie jeśli dożyłby setki.

"Być może", powiedział w końcu, "ponieważ wydaje mi się, że nie masz pojęcia, w co się pakujesz".

"Nonsens. Wiem dokładnie, co będę miał z tego układu. Nie byłoby mnie tu inaczej. Jeśli nie chce pan mnie poślubić, panie Thornhill, wystarczy, że pan to powie".

"Dziwię się, że chce się pan ze mną ożenić". Złożył ramiona i odchylił się w swoim krześle, badając zgrabną małą postać ukrytą pod jej suknią. "Mam nadzieję, że nie ma pani kłopotów, panno Reynolds".

Usłyszał jak złapała oddech. Ten dźwięk był nie do pomylenia.

Jego serce zapadło się. Nie było innego sposobu, aby to opisać. Rozczarowanie, które poczuł, było tak niesamowicie bolesne.

A potem, tak samo szybko, jego temperament rozgorzał.

"Być może zdobywam żonę w nieco niekonwencjonalny sposób, madam", poinformował ją tym samym lodowatym akcentem, który często stosował wobec lekceważących podwładnych w Indiach, "ale nie mam ochoty brać na siebie bękarta innego mężczyzny".

Jej usta się otworzyły. "Co?"

"Wierzę, że mnie słyszałaś". Przesunął się, aby się podnieść.

"Myślisz, że noszę dziecko?"

Coś w jej głosie zatrzymało go tam, gdzie stał. Przeszukał jej twarz. "Czy zaprzeczasz temu?"

"Tak!" Teraz rumieniła się wściekle. "Ta sugestia jest żałośnie absurdalna. Jak również całkowicie niemożliwa."

Absurdalna i niemożliwa? Jego sumienie zadrgało. Więc jednak była niewinna. Albo to, albo najwspanialsza aktorka, jaką kiedykolwiek spotkał w swoim życiu. "Ach," powiedział, gdy wznowił swoje siedzenie. "Rozumiem."

Podniosła rękę, by przeczesać luźny kosmyk włosów z twarzy. Znów drżała.

"Jakiego rodzaju są to kłopoty, w takim razie?" zapytał.

"Proszę o wybaczenie?"

"Coś najwyraźniej skłoniło cię do odpowiedzi na moje ogłoszenie. Jeśli nie niechciane dziecko, to co?"

Spuściła wzrok. Jej długie, grube rzęsy były czarne jak sadza na tle kremowej krzywizny jej policzka. "Myli się pan, sir".

"A ty drżysz, pani".

Natychmiast zacisnęła ręce na kolanach. "Zawsze drżę, gdy jestem zdenerwowana. Nie mogę nic na to poradzić."

"Czy to wszystko, co jest złe, panno Reynolds? Nerwy?"

Jej rzęsy uniosły się i spotkała jego oczy. "Czy to naprawdę ma znaczenie, panie Thornhill?"

Rozważał. "To zależy. Czy złamał pan prawo?"

"Oczywiście, że nie. Po prostu pragnę być żonaty. To dlatego odpowiedziałam na twoje ogłoszenie matrymonialne. To dlatego przebyłem całą tę drogę. Jeśli zdecydowałeś, że nie pasuję do ciebie -"

"Ty mi odpowiadasz." Słowa wyszły, zanim zdążył je przywołać.

Próbował jak mógł, nie mógł ich żałować. To była prawda, na Boga. Była niezwyczajnie piękną kobietą. Pociągała go fizycznie od chwili, gdy stanęła obok niego w knajpie.

Samo to by nie wystarczyło. Nie był młodzieńcem, któremu ładna twarz zawróciła w głowie. Ale było w niej coś jeszcze. Coś zagubionego, bezbronnego i dziwnie odważnego. To wzbudziło coś więcej niż jego zapał. Wzbudziło jego instynkty ochronne. Sprawiło, że chciał ją ochronić przed krzywdą.

Czy to dlatego Finchley wysłał ją do niego?

Sama myśl o tym głęboko zaniepokoiła Justina. Nie był bohaterem. W istocie, jego własne postępowanie w przeszłości dość mocno dyskwalifikowało go jako mężczyznę zdolnego do ochrony kobiety. Finchley o tym wiedział.

Jeśli jednak Justin miał jakiekolwiek wątpliwości co do swojej decyzji, to reakcja panny Reynold na jego wypowiedź chwilowo je rozwiała.

Jej twarz przesycona była ulgą. Jej miękkie, orzechowe oczy lśniły tym, czego bardzo się obawiał, że były łzami wdzięczności. "Pasujesz do mnie równie dobrze", powiedziała.

"Niewątpliwie. Twoje wymagania nie są zbyt wymagające." Pociągnął za kołnierz. Nagle poczuł się cholernie ciasno. "Bezpieczeństwo i trochę życzliwości, prawda?"

"Tak, Panie".

"I że zapewniam ci bezpieczeństwo".

"Tak, Panie", odpowiedziała. "To najbardziej ze wszystkich".




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Unia bez emocji"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści