Znęcanie się nad nią

Prolog

Prolog      

Nie mogę się ruszyć. 

Nawet na centymetr. 

Cuchnący zapach zgnilizny sączący się przez maleńkie otwory przed moją twarzą sprawia, że zaczynam wymiotować. Zwymiotowałem cztery razy w ciągu - nie wiem, ile czasu minęło - ale to nawet nie jest najgorsza część tego koszmaru. 

Najgorsze jest przerażenie, że nie wiem, kiedy on wróci. 

Noc zamienia się w dzień, noc w noc, dzień w dzień. 

Moje kolana, moje biodra i moje ramiona krzyczą, zwężone i od dawna martwe z braku przepływu krwi. 

Być może myślę, że mógłbym umrzeć. 

Wolałbym umrzeć niż umrzeć. 

Ale nie robię tego. Oddycham dalej, mój umysł odpływa, aż myśli stają się nierozpoznawalnym szumem. 

A ja mogę tylko tu klęczeć. 

Mogę tylko czekać.




1. ELODIE

1 ELODIE      

Dzięki Bogu, że jest ciemno. 

Nie ma nic gorszego niż przyjazd do nowej szkoły w biały dzień. 

Samochód Lincoln Town Car trzęsie się na wybojach, a mnie ogarnia fala paniki - natychmiastowa, niefortunna reakcja na ostatnie dwa lata, które spędziłem, żyjąc w strefie wojny. I nie, nie mówię o tym, że w moim poprzednim domu w Izraelu czasami czułem się jak w strefie wojny. Chodzi mi o to, że mieszkałem pod jednym dachem z moim ojcem, pułkownikiem Stillwaterem, którego pomysł na relaksujący weekend polegał na biciu mnie na czarno podczas naszych treningów Krav Maga. 

Nadal wzdrygam się za każdym razem, gdy słyszę, jak ktoś grzecznie zdejmuje powietrze z gardła. Kiedy Tatuś Najdroższy czyści gardło, zwykle oznacza to, że czeka mnie upokorzenie z jego strony. Albo jakąś formę zażenowania. Albo jedno i drugie. 

"Wygląda na to, że zostawili dla pani włączone światła, panno Elodie" - mówi kierowca przez otwarte okno. Jest to pierwsza rzecz, jaką do mnie powiedział, odkąd odebrał mnie z lotniska, zapakował na tył tego czarnego, lśniącego monstrum, odpalił silnik i ruszył na północ, do miasteczka Mountain Lakes w New Hampshire. 

Przed nami budynek wyłania się z ciemności niczym dumny, złowrogi strażnik, cały w ostrych, wysokich iglicach i wieżyczkach. Wygląda jak coś z kart wiktoriańskiego Penny Dreadful. Unikam zbyt długiego wpatrywania się w tę dostojną budowlę przez okno; na tyle długo wpatrywałem się w broszurę akademicką, którą pułkownik Stillwater podrzucił mi, gdy bezceremonialnie poinformował mnie, że bez niego przeniosę się do Stanów Zjednoczonych, że imponująca fasada akademii jest już wypalona w mojej pamięci w najdrobniejszych szczegółach. 

Korty tenisowe. 

Basen. 

Studio szermierki. 

Salon do debat. 

Biblioteka, upamiętniona przez samego Jerzego Waszyngtona w 1793 roku. 

Wszystko to świetnie wyglądało w druku. Tylko szczyt luksusu dla Stillwatera - tak powiedział mój ojciec, gdy wrzucał moją jedną małą walizkę do taksówki, która miała mnie zabrać z Tel Awiwu. Widziałem jednak, że budynek jest wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia i że jest dobrze sytuowany. To miejsce nie jest zwykłą szkołą dla zwykłych dzieci. To cela więzienna przebrana za miejsce nauki, gdzie oficerowie armii, którzy nie mogą sobie poradzić z własnymi dziećmi, porzucają je bez zastanowienia, wiedząc, że będą pilnowane z wojskowym skupieniem. 

Wolf Hall. 

Jezus. 

Nawet nazwa brzmi, jakby należała do jakiegoś pieprzonego więzienia. 

Mentalnie cofam się, z każdą sekundą coraz bardziej oddalając się od tego miejsca. Kiedy samochód podjeżdża pod marmurowe schody prowadzące do frontowego wejścia akademii, jestem już z powrotem na drodze, trzy mile za mną, uciekając przed nową rzeczywistością. Przynajmniej tam bym się znalazł, gdybym miał jakikolwiek wybór w tej sprawie. 

W Tel Awiwie nie byłem zbyt popularny, ale miałem przyjaciół. Eden, Ayala i Levi jeszcze przez dobę nie zorientują się, że zostałam przeniesiona ze starej szkoły; jest już za późno, żeby mogli przyjść i uratować mnie przed moim losem. Wiedziałem, że jestem przegrany, zanim jeszcze w Tel Awiwie podniosły się koła wojskowego samolotu. 

Silnik samochodu nagle gaśnie, pogrążając pojazd w niezręcznej, nieprzyjaznej ciszy, która sprawia, że dzwoni mi w uszach. W końcu uświadamiam sobie, że kierowca czeka, aż wysiądę. "To chyba wezmę swoje bagaże?". 

Nie chcę tu być. 

A już na pewno nie powinienem wyciągać własnych bagaży z bagażnika samochodu. 

Nigdy nie doniosłabym na kierowcę, to po prostu słabe, ale mój ojciec dostałby tętniaka, gdyby dowiedział się, że facet, którego zatrudnił jako moją eskortę, nie wykonał swojej pracy prawidłowo, gdy dotarliśmy do naszego strasznego celu. Jakby ten facet też zdawał sobie z tego sprawę, niechętnie wyciąga swój tyłek z samochodu i kieruje się na tył pojazdu, wyrzucając moje rzeczy na mały chodnik przed Wolf Hall. 

Następnie ma czelność oczekiwać na napiwek, na co się nie zanosi. Kto pomaga i podżega do zniszczenia czyjegoś życia, a potem oczekuje podziękowania i banknotu stuzłotowego za swoje kłopoty? Jestem w trzech częściach benzyną, w jednej zapałką, gdy zbieram swoje rzeczy i zaczynam wędrówkę po schodach w kierunku potężnych, podwójnych dębowych drzwi Wolf Hall. Marmur jest wytarty, wygięty pośrodku i gładki od tysięcy stóp, które przez lata pokonywały te stopnie, ale jestem teraz zbyt skwaszony, by cieszyć się ich rozkosznym dotykiem pod stopami. 

Kierowca wsiadł już z powrotem do samochodu i właśnie wyjeżdża zza zakrętu przed akademią, kiedy ja docieram na sam szczyt. Część mnie ma ochotę rzucić bagaże i pobiec za nim. Nie jest on jednym z etatowych pracowników pułkownika Stillwatera, pracuje dla agencji, więc nie jest nic winien mojemu staruszkowi. Gdybym zaoferował mu kilka tysięcy, może dałby się namówić na podrzucenie mnie do innego stanu, z dala od wścibskich oczu ojca. Moja duma nie pozwala mi jednak błagać. W końcu jestem Stillwaterem. Nasza duma jest naszą najbardziej znaną cechą. 

Moja jedyna droga ucieczki spala się na podjeździe, pozostawiając mnie w obliczu dwóch ciężkich mosiężnych kołatek, po jednej zamontowanej na każdych z podwójnych drzwi przede mną. Kołatka po lewej stronie to groteskowy gargulec, który w wykrzywionych w dół ustach trzyma pokryty patyną pierścień. Kołatka po prawej jest prawie identyczna, z wyjątkiem tego, że jej usta są wykrzywione w szyderczym, jaskrawym uśmiechu, który wywołuje dreszcz w moich kościach. 

"Przerażające?" mruczę, chwytając za kołatkę po lewej stronie. Smutny gargulec wcale nie jest przyjemny dla oka, ale przynajmniej nie wygląda, jakby miał zaraz zeskoczyć ze swojego mocowania i pożreć moją pieprzoną duszę. Po drugiej stronie drzwi rozlega się głośne bum, kiedy uderzam kołatką o drewno, i z poczuciem ironii uświadamiam sobie, że ten odgłos przypomina uderzenie młotkiem, które przypieczętowuje los przestępcy. 

"Nie zawracałbym sobie głowy pukaniem. Jest otwarte." 

Jasna cholera. 

Prawie wyskakuję z mojej pieprzonej skóry. 

Odwracam się, nogi prawie się pode mną uginają, gdy przeszukuję ciemność w poszukiwaniu właściciela głosu, który właśnie mnie zaskoczył. Trwa to sekundę, ale udaje mi się zlokalizować cienistą postać, przycupniętą na krawędzi białego kamiennego kwietnika po prawej stronie, dzięki błyskowi żarzącego się węgielka - wygląda jak wiśnia z papierosa. 

"Jezu, nie wiedziałem, że ktoś tu jest". Klepię się ręką w pierś, jakby ta czynność miała spowolnić bicie mojego serca. 

"Wyobrażałem sobie" - dudni głęboki głos. I to jest głęboki głos. Głos człowieka, który wypalił w swoim życiu więcej niż kilka paczek papierosów. Jest to głos złodzieja samochodów lub hazardzisty z zaułka. Wiśnia jego papierosa rozbłyskuje ponownie, gdy zaciąga się nim, na chwilę oświetlając strukturę jego rysów, a ja w tym krótkim rozbłysku światła dostrzegam wiele. 

Jego czarny t-shirt jest na niego o co najmniej pięć rozmiarów za duży. Jest o wiele młodszy, niż myślałam. Zamiast niezadowolonego, zmęczonego profesora w zmechaconej marynarce z łatami na łokciach, ten facet jest młody. Wygląda na to, że jest w moim wieku. Musi być studentem w Wolf Hall. Jego ciemne włosy opadają mu na oczy. Jego brwi są pełne i ściągnięte w stromą bruzdę. Z mojego punktu widzenia na szczycie schodów widzę go tylko z profilu, ale jego nos jest prosty, szczęka mocna, a on sam trzyma się w królewski, leniwy sposób, który pozwala mi dokładnie wiedzieć, kim jest, zanim jeszcze poznałam jego imię. 

To jeden z tych dzieciaków. 

Aroganckich, fajniejszych niż fajni, ze srebrną łyżką w połowie drogi do dupy. 

To nieodłączna część bycia wojskowym. Na co dzień zadajesz się z uprzywilejowanymi i rozpieszczonymi. Złe jabłka rozpoznaje się z daleka. 

"Rozumiem, że muszę kogoś znaleźć w recepcji?" pytam. Najlepiej, żeby to było krótkie i słodkie. Tak profesjonalnie, jak to tylko możliwe. 

Facet potrząsnął głową, wyrywając kawałek tytoniu z czubka języka i rzucając go na żwir u swoich stóp. "Zostałem mianowany dyrektorem Komitetu Powitalnego Nowych Dziewczyn. Po co innego miałbym tu siedzieć w tych pieprzonych ciemnościach?". 

Panie i panowie, mamy tu gównianą postawę. Yay. Składając ręce na piersiach, schodzę powoli po schodach, zostawiając torby przy drzwiach. Stając przed nim, zauważam, że nieznajomy jest przynajmniej o metr wyższy ode mnie. Nawet w pozycji pochylonej, z tyłkiem opartym o krawędź donicy i nogami wyciągniętymi przed siebie, nadal jest ode mnie znacznie wyższy, a ja stoję przy swoim pełnym wzroście. "Bo palisz jak komin i nie chcesz, żeby cię złapali?". 

Odpala papierosa, uśmiechając się zimno. Wszystko w nim jest zimne, od lodowatego błysku w jego jasnozielonych oczach po sposób, w jaki opuszcza głowę do tyłu, oceniając mnie tak, jak lew górski ocenia nowo narodzonego jelenia. Najwyraźniej ma mu za złe, że musi czekać i odgrywać rolę ugodowego gospodarza Wolf Hall, ale hej... nie prosiłem go, żeby był moim przewodnikiem. W ogóle o nic go nie prosiłem. 

"Wskaż mi drogę do mojego pokoju, a zwolnię Cię z obowiązków" - mówię mu ściszonym tonem. 

Śmieje się z tego. Nie jest to przyjazny odgłos. Wyobrażam sobie, że wielu ludzi zostało wyśmianych przez tego chłopca i każdy z nich prawdopodobnie czuł się tak, jakby został przebity bagnetem. "Zwolnić mnie z moich obowiązków?" Powtarza moje słowa z powrotem do mnie. "Spocznij, żołnierzu. Dlaczego mam wrażenie, że nasi rodzice byliby najlepszymi przyjaciółmi?". 

Te szkoły nie zawsze są pełne dzieciaków z wojska. Bankierzy inwestycyjni, prawnicy, dyplomaci i politycy również pakują swoje dzieci do takich miejsc jak Wolf Hall. Od czasu do czasu pojawia się zapracowany lekarz lub pracownik organizacji pomocowej, który uważa, że opieka nad dziećmi innych ludzi jest ważniejsza niż opieka nad własnymi. Uczniowie w tych miejscach pochodzą z różnych środowisk, ale najczęściej ich rodzice są wojskowymi. 

"Słuchaj, właśnie wysiadłem z samolotu dalekodystansowego, i to nie takiego, który zapewniał posiłki czy czyste łazienki. Potrzebuję prysznica i łóżka. Czy możesz mi po prostu powiedzieć, dokąd mam się udać, a później będziemy mogli kontynuować te bzdury?". 

Facet po raz ostatni zaciąga się papierosem, sapiąc pod nosem. Kiedy odrzuca żarzący się niedopałek w krzaki róż oddalone o dziesięć stóp, zauważam, że ma na sobie odpryśnięty czarny lakier do paznokci. Dziwne. Ma czarną koszulę i zdecydowanie wydaje się drażliwy jak diabli, ale nie odbieram go jako emo. Jego buty są z wysokiej jakości włoskiej skóry, a pasek wokół jego talii wygląda, jakby kosztował więcej niż cały mój strój. 

"Przez drzwi. Schody po lewej. Czwarte piętro. Jesteś w 416. Powodzenia z ogrzewaniem" - mówi, podnosząc się na nogi. Nie oglądając się na mnie, odjeżdża, ale nie do budynku. Wyjeżdża na podjazd, wkładając ręce do kieszeni i oddalając się od szkoły. 

"Hej! Dokąd idziesz, do cholery?". Nienawidzę tego, że wołam za nim, ale muszę wiedzieć. Jestem tak bardzo zazdrosna o to, że wyjeżdża, że muszę zacisnąć język między zębami, żeby powstrzymać się przed zapytaniem, czy mogę iść z nim. 

"Hah! Jakbym tu wsiadał" - rzuca przez ramię. "I nie martw się, New Girl. Nie musimy później kontynuować tych bzdur. Nie wychylaj się, nie wchodź w drogę, a będziesz miała spore szanse na przeżycie tej piekielnej dziury". 

Może to tylko dlatego, że jestem zmęczona, a może dlatego, że już nienawidzę Wolf Hall, ale to brzmiało wyraźnie jak groźba.




2. ELODIE

2 ELODIE      

Wnętrze Wolf Hall wygląda tak, jakby ktoś próbował odtworzyć Hogwart z pamięci, ale zrobił to bardzo, bardzo źle. Wszędzie, gdzie się obrócę, są ciemne nisze, a żaden z kątów nie jest pionowy. Czuję się, jakbym szedł przez jakiś trippy Escherowski koszmar, kiedy przechodzę przez surowe, wyłożone drewnem wejście i kieruję się do szerokich schodów po prawej stronie. Mam nadzieję, że nie ma tu windy, ale wiem, że w tak starym budynku byłaby ona luksusem nie do zdobycia. 

Tu jest cicho jak w grobie. 

Byłem już w wielu starych domach. Skrzypią, jęczą i osiadają. Ale nie w Wolf Hall. To tak, jakby sam budynek wstrzymał oddech, spoglądając na mnie i wydając osąd, gdy obserwuje, jak niechętnie wlokę walizkę po pierwszych schodach. Z zewnątrz budynek nie wygląda na tak wysoki, ale schody nigdy się, kurwa, nie kończą. Kiedy wchodzę na drugi stopień, jestem zdyszany i zziajany, a na trzecim jestem już cały spocony i z trudem łapię oddech. Przez stare drzwi z oszronionymi szybami wchodzę do wąskiego korytarza rodem z filmu "Lśnienie". Przyćmione światło nad głową migocze złowieszczo, gdy wlokę torbę po zakurzonej, wytartej wykładzinie, która pokrywa gołe deski podłogowe, i odliczam w myślach wszystkie sposoby, na jakie człowiek może umrzeć w takim nawiedzonym miejscu. 

Gdy mijam drzwi, zauważam mosiężne numery przykręcone do każdych z nich. Zazwyczaj na drewnie przyklejone są kolorowe naklejki i tabliczki z imionami - drobne elementy personalizacji, które pomagają uczniom sprawić, by ich pokoje poczuły się jak w domu. Ale nie tutaj. W zasięgu wzroku nie ma ani jednej naklejki, zdjęcia czy plakatu. Tylko ciemne, przygnębiające drewno i błyszczące, wypolerowane numery. 

410... 

412... 

414... 

416... 

Wspaniale. 

Słodki dom. 

Otwieram drzwi, ciesząc się, że są otwarte. W środku sypialnia jest większa niż się spodziewałem. W rogu stoi podwójne łóżko z szarą pościelą z wojskowymi rogami. Tylko dwie poduszki, ale to mi nie przeszkadza. Pod ścianą duża komoda, a na niej ponury obraz przedstawiający zgrzybiałego starca, pochylonego nad wyjącą zamiecią. Taki dziwny wybór tematu na dzieło sztuki. Pod względem technicznym obraz jest dobry. Praca pędzla jest tak drobna i precyzyjna, że mogłaby być niemal fotografią. Jednak treść jest żałosna i wywołuje poczucie beznadziei, które jest miażdżące. 

Po drugiej stronie pokoju znajduje się duży wykusz z widokiem na to, co - jak przypuszczam - jest ogrodem na tyłach akademii. Świat jest ciemny, cały w sinych fioletach i północnych błękitach, przetykanych czernią węgla, ale w oddali dostrzegam kształty wysokich drzew, nieruchomych, jakby żaden powiew wiatru, choćby najsilniejszy, nie mógł nimi wstrząsnąć. 

Zrzucam bagaże u stóp mojego nowego łóżka i podchodzę do okna, chcąc lepiej przyjrzeć się widokowi. Dopiero gdy stoję tuż przed szybą, dostrzegam ponury kształt dużego, skomplikowanego labiryntu na środku trawnika między budynkiem a drzewami. 

Labirynt? Doskonale. Tego nie było w tej cholernej broszurze. Musi być bardzo stary, bo żywopłoty są wysokie, wyższe niż jakikolwiek człowiek, i tak gęste, że nie sposób przez nie zajrzeć z poziomu ziemi. 

Nie wiem dlaczego, ale na ten widok przechodzą mnie dreszcze. Nigdy nie przepadałem za labiryntami. Przynajmniej stąd, w świetle dnia, będę mógł zapamiętać trasę do jego środka. Nie żebym zamierzał wchodzić do środka tego cholerstwa. 

Prysznice są dość łatwe do znalezienia. Na końcu korytarza znajdują się dwie łazienki naprzeciwko siebie, z szeroko otwartymi drzwiami. Na ścianach obu łazienek wisi duży biały znak - wiem, bo sprawdziłem - który głosi: "Three-Minute Showers Enforced. Osobom naruszającym przepisy przydziela się dyżur w latrynie". 

Obowiązek latrynowy? Chryste. Jest gorzej, niż myślałem. 

Rozbieram się z ubrań podróżnych i biorę prysznic, co zajmuje mi znacznie więcej czasu niż wyznaczone trzy minuty. Kto do cholery będzie wiedział? A zresztą, pieprzyć to. Nie mogą się zajmować takim gównem z uczniem, który jeszcze nie zapisał się oficjalnie do akademii. Używam mydła karbolowego przyczepionego do postrzępionego kawałka liny pod prysznicem, marszcząc nos na zapach i obiecując sobie, że rano lepiej umyję się własnym żelem pod prysznic. Następnie osuszam się papierowym, cienkim ręcznikiem, po czym zakładam piżamę i z mokrymi włosami spieszę z powrotem do pokoju. 

Mam już w planach ponowne przefarbowanie moich długich blond włosów na ciemny brąz. Większość ojców nie chciałaby, żeby ich córki rozjaśniały włosy w wieku siedemnastu lat, ale pułkownik Stillwater nie może znieść widoku mnie w naturalnym kolorze włosów. Nawet za milion lat by się do tego nie przyznał, ale nie może sobie ze mną poradzić, gdy mam brązowe włosy. Z brązowymi włosami jestem do niej zbyt podobna. 

Nie jest w stanie zmienić koloru moich oczu, chyba że zmusi mnie do noszenia soczewek kontaktowych. Niewiele może zrobić z piegami, które zdobią mój nos, ani z układem kostnym mojej twarzy w kształcie serca. Bez wyłożenia sporej sumy na bardzo utalentowanego chirurga plastycznego nie może zmienić moich wysokich kości policzkowych ani oczu w kształcie migdałów - wszystkie te cechy dostałam w prezencie od mojej matki. Ale może zrobić ze mnie blondynkę, i tak też zrobił. A ja nienawidziłam każdej sekundy tego stanu rzeczy. 

Po powrocie do pokoju po raz pierwszy zauważyłam, jak bardzo jest zimno. W porównaniu z Tel Awiwem tutaj, w New Hampshire, jest praktycznie subarktycznie, a nie wygląda na to, żeby administracja Wolf Hall uznała ogrzewanie za konieczność dla swoich uczniów. Po długim grzebaniu w szafie przy oknie znajduję w końcu pęknięty i pożółkły bakelitowy termostat, ale kiedy przekręcam pokrętło do końca w prawo, nic się nie dzieje. Staromodny i wyjątkowo brzydki kaloryfer na ścianie wydaje pojedynczy, zdławiony kaszel, rozdzierający kości grzechot, a potem milknie. 

Na szczęście jestem tak zmęczony, że nawet zimno nie jest w stanie powstrzymać mnie od snu.




3. ELODIE

3 ELODIE      

Ranek pachnie rdzą i przypalonymi tostami. 

Przymykam oczy i czuję mgłę, która zbiera się na moim oddechu. Jakimś cudem o siódmej rano w moim pokoju jest jeszcze zimniej, co jest imponujące, bo jestem przekonany, że w nocy spadło gdzieś do dwudziestu stopni. 

Gdyby mojemu ojcu choć trochę na mnie zależało, nie zrzuciłby na mnie tej zmiany w połowie semestru. Najmniejszą uprzejmością, jaką mógłby mi okazać, byłoby przeniesienie mnie w czasie przerwy, ale nie. Pułkownik Stillwater uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyrzucenie mnie znienacka w weekend. Daleki jestem od tego, żeby zakłócać jego plan dnia; skoro musiał zniknąć na ćwiczeniach o godzinie 24.00 w niedzielę, logiczne wydawało się wywrócenie mojego życia do góry nogami i oczekiwanie, że nie będę miał nic przeciwko przeprowadzce, wywróceniu mojego świata do góry nogami i rozpoczęciu zajęć w nowej szkole w ciągu trzydziestu dwóch godzin. 

To najmniejszy z jego grzechów. Zrobił wiele, wiele gorszych rzeczy. 

I tak oto jesteśmy. Poniedziałek rano. Moje nowe życie. Z planu lekcji, który ojciec wrzucił mi do plecaka, wynika, że mam się stawić w biurze administracji na dwadzieścia minut przed pierwszą lekcją, co daje mi czterdzieści minut na umycie się, ubranie i zorganizowanie. Ponieważ brałam prysznic wczoraj wieczorem, normalnie nie zawracałabym sobie głowy ponownym prysznicem, ale jakoś nadal czuję się obrzydliwie po podróży i szczerze mówiąc, chyba będę musiała wymoczyć stopy w jakiejś gorącej wodzie, żeby je odmrozić. Jest dopiero połowa stycznia; w New Hampshire prawdopodobnie zrobi się jeszcze zimniej, zanim zrobi się cieplej, więc na pewno będę musiał coś zrobić z klimatyzacją w tym pokoju. 

Z niekontrolowanym szczękaniem zębów odsuwam cienką pościel i upewniam się, że tym razem mam własny ręcznik i torbę na pranie. Na korytarzu kilka drzwi do innych pokoi jest otwartych, a przy obu ścianach ustawiła się kolejka dziewcząt, które czekają na łazienki. Serce mi się kraje. W domu było kiepsko, ale przynajmniej miałam własną, pieprzoną łazienkę. W Wolf Hall trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. 

Dołączam do końca kolejki oczekujących do łazienki po prawej stronie korytarza, a dziewczyny przede mną milkną zgodnie. Osiem par groźnych oczu patrzy na mnie z góry i z dołu. Żadna z nich nie wydaje się zbyt przyjazna. Jedna z moich nowych koleżanek odrywa się od rudej, z którą rozmawiała, i odwraca się do mnie, oferując mi półuśmiech. 

Jej brązowe włosy są mocno zakręcone w godne pozazdroszczenia afro. Jej skóra jest prawie tak blada jak moja. Jej wyraziste rysy twarzy i głębokie brązowe oczy sprawiają, że wygląda jak młoda Natalie Portman. "Hej. Cztery szesnaście, tak? Ty musisz być Elodie". 

W odpowiedzi odwzajemniam się ciasnym uśmiechem. "Jestem winna." Ta cała sprawa z nową dziewczyną nie jest właściwie nowa. Odkąd osiągnęłam wiek licealny, musiałam to robić jeszcze co najmniej cztery razy. Ale minęło już trochę czasu. Po trzech latach spędzonych w ostatniej szkole w Tel Awiwie pozwoliłam sobie na wygodę. 

Wielki błąd. 

"Jestem Carina" - mówi dziewczyna, wyciągając rękę. "Cieszę się, że dotarłaś do nas w jednym kawałku. Niektórzy z nas czekali na Ciebie wczoraj wieczorem, ale zrobiło się późno i...". wzrusza ramionami. 

Uścisnęłam jej dłoń, trochę rozgrzana myślą, że niektóre z tutejszych dziewczyn mogłyby okazać mi tę życzliwość, gdyby godzina na to pozwoliła. "Wszystko w porządku. Całkowicie to rozumiem." 

"Godzina policyjna jest tu dość surowa" - wtrąca się ruda. Jest wysoka. Naprawdę wysoka. Prawie tak wysoka, jak ten nieszczęsny drań, który wczoraj wieczorem wskazał mi drogę do mojego pokoju. "Musimy być w swoich pokojach o 10:30" - mówi. "Chociaż Miriam, nasza opiekunka piętra, czasami przymyka oko, jeśli przekupimy ją czekoladą. Jest tu zimno jak cholera, ale licz się z tym, że masz szczęście. Dziewczyny z pierwszego piętra nie mają tak łatwo. Ich dozorczyni to pieprzona suka". 

"Hej!" - warknęła dziewczyna, która pierwsza stanęła w kolejce do mojej łazienki. "Uważaj, co mówisz, Pres. Niektóre z nas przyjaźnią się z Sarai". 

"Jak mogłam zapomnieć" - odparła rudowłosa Pres, robiąc do niej minę. "Jesteś tak mocno wepchnięta w jej tyłek, że to cud, że jeszcze nie zdobyłaś odznaki Patrolu Zwieraczy, Damiana". 

Damiana to fajne imię. Szkoda, że sama dziewczyna nie wydaje się aż tak fajna. Jest o trzy odcienie bledsza ode mnie i ma na twarzy pełen makijaż, zanim jeszcze postawiła stopę w łazience. Może ten cały eyeliner ma wytatuowany. 

"Wow. Twoje riposty są coraz lepsze, Szatanie Spawnie. Wciąż jednak wymagają pracy. Może powinieneś jeszcze poćwiczyć w lustrze?". 

Drzwi do łazienki otwierają się i wychodzi z niej piękna dziewczyna z masą czarnych loków i cynamonową cerą, ubrana w ręcznik. Natychmiast przewraca oczami. "Boże, nie ma jeszcze siódmej trzydzieści, a ty już się czepiasz, Dami. Daj sobie spokój." 

Damiana warknęła, wpychając się do łazienki i prawie zwalając drugą dziewczynę z nóg. 

"Rashida, to jest Elodie" - mówi Carina, kiwając w moją stronę. 

Podnosząc ręcznik i przypinając go pod pachą, Rashida również uścisnęła mi zdawkowo dłoń. "Porozmawiamy, gdy miną trzy miesiące" - mówi, po czym pospiesznie rusza korytarzem, wchodząc do pokoju 410 i zamykając za sobą drzwi. 

"Przykro mi z jej powodu" - mówi Carina, opierając się plecami o ścianę. "Ostatnie kilka dziewczyn, które przybyły w połowie semestru, dość szybko się przeniosły. Wydaje mi się, że niektórym z nas trudniej jest podjąć wysiłek poznania ludzi, jeśli nie ma się pewności, że zostaną na dłużej". 

"Przeniesieni?" mówi Pres, a jej brwi unoszą się na czoło. Brzmi to tak, jakby nie zgadzała się z określeniem, którego użyła Carina, ale druga dziewczyna rzuca jej ostre spojrzenie. 

"Nie rób tego" - ostrzega. "Jeszcze nie. Jezu, pozwól dziewczynie się najpierw trochę zadomowić, zanim zaczniesz odgrzebywać to gówno, dobrze?". 

Uh... to mnie lekko zaniepokoiło. "Jakie gówno?". 

"Nic." Carina mówi to stanowczo, przyglądając się pozostałym dziewczynom. Ośmiela je, by otworzyły usta i powiedziały jeszcze jedno słowo, ale żadna z nich tego nie robi. Najwyraźniej chcą się podporządkować Carinie, bo wszyscy stojący na korytarzu, w tym Pres, patrzą pod nogi. 



"Okaaaay." Jeśli jest jakaś rzecz, której nienawidzę, poza moim ojcem, to są to tajemnice. W mojej przeszłości było ich tak wiele, zbyt wiele rzeczy było przede mną ukrywanych przez lata, że mam bardzo niską tolerancję na tego rodzaju gówno. Ale to mój pierwszy dzień. Poznałem te dziewczyny dziesięć minut temu. Nie mogę wymagać od nich stuprocentowej szczerości, zanim jeszcze poznałam ich imiona. Robię wszystko, co w mojej mocy, aby to zignorować. 

"Hej, zapukaj do moich drzwi, zanim zejdziesz na dół, dobrze?" proponuje Carina. "Jestem łącznikiem między uczniami a nauczycielami. Mogę Cię zaprowadzić do biura i załatwić z Tobą formalności. A potem możemy razem pójść na angielski, jeśli chcesz. Myślę, że wiele naszych klas będzie pasowało do siebie". 

Może jestem drobnej postury, ale jestem dużą dziewczynką. Potrafię sama znaleźć sobie drogę do biura i na zajęcia. Dawno temu dostałam nauczkę. Jeśli ktoś oferuje ci gałązkę oliwną na twardych wodach międzynarodowego szkolnictwa, chwytasz go i nie puszczasz. 

"Jasne. Dzięki. Byłoby fajnie."       

* * *  

Wycieczka do biura przebiega bez zakłóceń, co oznacza, że świat się nie kończy, kiedy wypełniam kwestionariusz zdrowotny i zbieram wszystkie listy lektur oraz obowiązkowe tytuły podręczników, które muszę zamówić na zajęcia. Carina pełni rolę mediatora między mną a podupadłą, w większości głuchą ośmiolatką za biurkiem, krzycząc, kiedy biedna staruszka nie słyszy moich odpowiedzi. Soczewki w jej okularach są tak grube, że jej oczy wydają się osiem razy większe niż normalnie. Mimo tej pomocy wzrokowej mruży do mnie oczy znad stosu papierów, jakby dzięki temu mogła mnie lepiej słyszeć. 

Kiedy już skończyłyśmy, Carina wyrywa mi z rąk mapę, którą dostałam od administratora, i wyrzuca ją prosto do kosza, ciągnąc mnie długim, krzywym korytarzem, wyłożonym pękami kwiatów w wazonach. "To nie będzie potrzebne" - śpiewa. "Mam być twoim osobistym przewodnikiem po Wolf Hall. Już wiem, że będzie nam się dobrze pracowało. Wiedziałam od razu, gdy zobaczyłam te siatki". 

Spoglądam w dół na rajstopy z siateczki, o których wspomina. Noszę je pod ulubioną parą podartych dżinsowych szortów. Buty Doc Martin, które wybrałam, to już chyba przesada, ale bez nich mój wygląd nie byłby kompletny. 

Wiem, że jest zimno, ale moje skandaliczne ubranie było pierwszym z długiej listy protestów, które zaplanowałam na pobyt w Wolf Hall. Niestety, kiedy wyszłam z pokoju i zobaczyłam ubrania Cariny, stało się jasne, że tutejsi uczniowie mogą nosić wszystko, na co mają ochotę, i uchodzi im to na sucho. Jej jaskrawożółta kurtka bomberka i czerwone dżinsy kontrastują ze sobą tak gwałtownie, że istnieje ryzyko, że wkrótce dostanę migreny od samego patrzenia na nią. 

Ubrania innych uczniów również są pomieszaniem różnych stylów i kolorów. Dookoła wala się tyle podartych dżinsów i t-shirtów zespołów muzycznych, że wygląda to tak, jakbyśmy wszyscy mieli przekroczyć bramy festiwalu muzycznego. 

Szybko dodając do siebie dwa i dwa, uświadamiam sobie, że Carina zabiera mnie prosto do klasy. "Czy nie powinnam najpierw zostawić swoich rzeczy w szafce?". 

"Psshhh. Nie mamy szafek. Jeśli nie chcesz nosić ze sobą torby, będziesz musiała biegać do swojego pokoju między lekcjami, a wierz mi, że nie ma na to czasu. Chodź. Wszystko będzie dobrze." 

W sali zapada cisza, gdy Carina zmusza mnie do mówienia po angielsku. Głowy się odwracają, rozmowy urywają się, a włoski na karku stają mi dęba. Na zniszczonej skórzanej kanapie, pod ogromnym oknem, leży facet z wczorajszego wieczoru, jakby zjadł na śniadanie garść Special K, a narkotyki dopiero zaczęły działać. 

To pierwsza rzecz, na którą zwracam uwagę. 

Druga rzecz, którą zauważam? Nie ma żadnych biurek. 

No, w każdym razie nie w tradycyjnym sensie. 

Nieco oszołomiony, patrzę na pokój i ogarniam wszystko: szafy, otomany, wypchane fotele i stare, zużyte biurka porozrzucane po całej przestrzeni. Co najbardziej zaskakujące, w tylnej części pokoju znajdują się stosy książek, drewniane ławy, a w otwartym kominku płonie potężny ogień. 

Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. "Co... nasze zajęcia z angielskiego są w bibliotece?". 

Rozległo się chóralne parsknięcie innych uczniów, którzy porozkładali się na fotelach i oparli o biurka. Dwóch chłopaków, siedzących na podłodze przy drugim dużym oknie, rzuca zdziwione spojrzenia, jakby to całe "co się dzieje, do diabła" było dla nich naprawdę stare. Czuję się, jakbym właśnie wszedł do TARDIS Doktora Who i popełnił błąd, krzycząc: "Chwileczkę! W środku jest większa niż na zewnątrz!". 

Carina kopie butem jednego z facetów siedzących na podłodze i prowadzi mnie obok nich w kierunku pustej kanapy w kwiatowy deseń. On wysuwa się do przodu, szczerząc zęby i kłapiąc nimi w jej stronę, ale ona ignoruje jego zachowanie. "Nie, biblioteka jest o wiele większa niż to. To jest jaskinia Doca Fitzpatricka, jak lubi ją nazywać. Jest tu w zasadzie bogiem. Morderstwo uchodzi mu na sucho. Powinien prowadzić zajęcia w sali, którą mu przydzielono w bloku angielskim, ale twierdzi, że łatwiej jest mu inspirować uczniów w bardziej zrelaksowanym otoczeniu". 

To jest właśnie relaks. Nigdy wcześniej nie widziałam nawet sofy w klasie nauczycielskiej, a co dopiero mówić o posadzeniu na niej swojego tyłka. 

"Hej, Carina? Kto to jest?" Podnoszę podbródek w kierunku faceta, który wczoraj wieczorem zgotował mi tak ciepłe przyjęcie; wziął jedną z poduszek w kwiatowy deseń z kanapy, na której leży, i położył ją na twarzy. 

Carina nieruchomieje, marszcząc brwi w sposób, który sprawia, że czuję się, jakbym popełnił kolejne faux pas. "Uhhh, tak. To jest Wren Jacobi. Jest bardziej zdziczałym psem niż człowiekiem. Ja... szczerze..." Westchnęła ciężko, zmuszając się do zajęcia, wyciągając duży notatnik z torby leżącej u jej stóp. "Powiedziałabym ci, żebyś trzymał się od niego z daleka, ale w tym miejscu nie da się nikogo unikać. Poza tym Wren ma sposób na wtrącanie się w twoje sprawy, czy ci się to podoba, czy nie, więc...". 

Marszcząc nos, przechylam głowę na jedną stronę, mrużąc na niego oczy. "Wiesz... jestem prawie pewna, że ma na sobie te same ubrania, w których był wczoraj wieczorem". 

To wywołuje u mnie kruchy śmiech. "Tak, jest." 

Skąd, do cholery, Carina wie, w co był ubrany wczoraj wieczorem? Chyba że... powiedziała, że kilka dziewczyn czekało na mnie. Oczywiście czekała razem z nim; on powiedział, że wyciągnął krótką słomkę i musiał czuwać do mojego przyjazdu. Nie wiem o nim nic poza tym, że pali, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby Wren spędzał czas z grupką dziewczyn, czekając na powitanie nowego ucznia z Wolf Hall. 

"Wren i jego ludzie lubią się pieprzyć z ludźmi, Elodie. A kiedy nikt nie chce grać w ich głupie gierki, żyć według ich głupich zasad, to zamiast tego pieprzą się między sobą. Pax założył się z nim, że nie uda mu się poderwać dziesięciu dziewczyn przed przerwą świąteczną. A kiedy nie podołał temu wyzwaniu, przyjaciele powiedzieli mu, że po powrocie musi nosić te same ciuchy przez cały miesiąc. Więc tak. Wren zdecydowanie ma na sobie te same ubrania, które miał na sobie zeszłej nocy. Ma na sobie te same ubrania, które miał na sobie dwa tygodnie temu. Myślę, że pozwolili mu je prać co kilka dni. Ale możesz się założyć, że jutro, i pojutrze, i pojutrze, aż do pierwszego lutego, będzie nosił tę samą czarną koszulę. Bo jedyną rzeczą gorszą od przegrania zakładu z chłopakiem z Riot House'u jest nieuregulowanie rachunku po przegranej. Nieważne, ile ich to będzie kosztować i kto zostanie po drodze skrzywdzony". 

"Chłopak z Riot House?" 

"Tak." Carina krzywi się. "Ci trzej idioci mają dom w połowie drogi na dół góry. Nazywają go Riot House. Wszyscy tak nazywają. Z jakiegoś nieznanego, pieprzonego powodu wolno im tam mieszkać, podczas gdy reszta z nas musi tu trząść tyłkami w zimie i gotować w lecie". 

"Akademia ma mieszkania poza kampusem?" 

Carina jest zdumiona moim zakłopotaniem. "Nie. Wren jest nadziany. To miejsce należy do jego rodziny. Albo on sam. Nigdy nie znałam szczegółów. Wiem tylko, że mogą tam robić, co im się żywnie podoba, a reszta z nas musi zostać na górze i trzymać się linii". 

W głosie Cariny pobrzmiewa gorzka nuta. Na jej pięknej twarzy pojawia się jednak słoneczny uśmiech, gdy podnosi wzrok znad torby. "W każdym razie. Pax, Dashiell, a zwłaszcza Wren. Uważaj na nich, to wszystko, co chcę powiedzieć, dziewczyno. W przeciwnym razie będziesz tego żałować, mogę ci to obiecać". 

"Ładna przemowa, Carrie. Cieszę się, że dajesz uroczej małej Elodie Stillwater wiedzę o ziemi". 

Żadna z nas nie zauważyła, że facet, który siedział na podłodze, wstał i podszedł do nas. Jest przystojny w ten sam niebezpieczny sposób, w jaki węże, pająki i wilki są piękne, gdy się na nie patrzy. Jego włosy są ogolone na ciemny zarost. Spod białej koszulki z długimi rękawami prześwitują tatuaże. Jego niebieskie oczy błyszczą, jakby były przepełnione elektrycznością; kiedy skupiają się na mnie, przygważdżając mnie do oparcia kanapy, czuję się, jakbym owinął rękę wokół przewodu pod napięciem i nie mógł jej puścić. 

Carina syczy przez zęby: "Idź się pierdolić, Pax". Po raz pierwszy słyszę, żeby brzmiała inaczej niż przyjaźnie, a jad płynący z jej słów zapiera mi dech w piersiach. Ona nie tylko nie lubi tego faceta. Ona go, kurwa, nienawidzi. 

Pax zagryza dolną wargę zębami w najdziwniejszy sposób, jaki kiedykolwiek widziałem, a jego lodowato niebieskie oczy wwiercają się w Carinę. W jego energii jest coś jawnie cielesnego, co sprawia, że na moich ramionach pojawia się gęsia skórka. Nie podoba mi się to, ale nie mogę oderwać od niego wzroku. Po jego prawej stronie przyjaciel, z którym siedział Pax, jęczy głośno, podnosząc się na nogi. 

Podczas gdy Pax wygląda jak były więzień ze swoimi tatuażami, ogoloną głową i dziwaczną postawą, ten facet - którym może być tylko Dashiell - wygląda jak bibliotekarz. Ubrany w białą koszulę zapinaną na guziki i obcisłe szare spodnie, starannie się przygotował przed przyjściem na dzisiejsze zajęcia. Grube okulary w czarnych oprawkach sprawiają, że wygląda na kogoś, kto lubi czytać - to daleko idące, bezsensowne uogólnienie, ale inteligencja w jego płowych, orzechowych oczach zdaje się potwierdzać tę teorię. Podobnie jak oczy, jego włosy mają więcej niż jeden kolor: z jednej strony są jasnobrązowe, ale kiedy odwraca głowę, by na mnie spojrzeć, zmieniają się w brudny blond. 

"Przepraszam, drogie panie. Pax nie wie, jak się zachowywać przy takiej urodzie. Dziś rano wypił też trochę za dużo kawy, więc musicie zrozumieć, że trochę się zachowuje". 

Oh, wow. Angielski akcent. Gładki jak jedwab, głos Dashiella od razu działa kojąco. Mówi z pewnością siebie i przekonaniem, jakby był pewien swojego miejsca w świecie i tego, jak się w nim odnajduje. Ta pewność siebie to sprytna sztuczka. W jakiś dziwny sposób sprawia, że czuje się bezpiecznie, podczas gdy Pax ma zupełnie odwrotne wrażenie. 

Carina mruży oczy, wpatrzona w stos książek po drugiej stronie pokoju, starannie unikając spojrzenia Dashiella. Jej reakcją na Paxa była otwarta wrogość, ale teraz wydaje się, że skurczyła się w sobie, całkowicie zamykając się w sobie. 

"Carrie? Nie przedstawisz nam swojej nowej przyjaciółki?" mruczy Dashiell. 

Moja nowa przyjaciółka jest sztywna jak deska. Wygląda, jakby miała się zaraz przewrócić na bok z kanapy, więc powstrzymuję ją od odpowiedzi. "Już wiesz, kim jestem. Wolf Hall nie jest zbyt wielkim miejscem. Poza tym właśnie nazwał mnie po imieniu" - mówię, przenosząc wzrok na Paxa. "Jestem Elodie Stillwater. Przeniosłam się z Tel Awiwu. Ojciec jest wojskowym. Matka nie żyje. Interesuję się malarstwem, muzyką i fotografią. Mam alergię na ananasa. Jestem jedynaczką. Boję się burzy i uwielbiam pchle targi. Proszę bardzo. Czy to wystarczająca informacja?". 

Wymieniam te przypadkowe fakty o sobie z uśmiechem na twarzy, ale jest to słodko-słodkie i fałszywe jak diabli. Pax parsknął szyderczym śmiechem, a Dashiell w odpowiedzi na moje przemówienie zwrócił na mnie całą swoją uwagę, a na jego twarzy pojawił się powolny, wyrachowany uśmiech. Jest szybki i sprytny. Praktycznie widać, jak trybiki wirują w jego głowie, gdy zapisuje dane, które właśnie dostarczyłem. Dlaczego nagle wydaje mi się, że przekazanie tych nieistotnych faktów o sobie było wielkim błędem? 

"Miło mi panią poznać, Elodie Stillwater. Zawsze miło jest poznać nowego przyjaciela. Może zechciałabyś kiedyś wpaść do Riot House? Chętnie udzielimy ci gościny". 

W tym samym momencie odezwały się dwa głosy, jeden pośpieszny i pilny, drugi wyraźnie znudzony. 

"Ona nie może!" "To się nie dzieje, Dash". 

Właścicielka pierwszego głosu, siedząca obok mnie, wzdrygnęła się. Nie wydaje mi się, żeby Carina chciała tak głośno wyrazić swój sprzeciw. Wygląda na owczarka, gdy bierze mnie za rękę i przeplata palce przez moją. "Wiesz, że będzie miała kłopoty, jeśli Harcourt się o tym dowie" - mówi. 

Na kanapie, z twarzą wciąż ukrytą pod poduszką, Wren Jacobi warczy. "Ona nie jest zaproszona". Sposób, w jaki to mówi, sprawia, że brzmi to jak dekret, rozkaz wydany z góry, który ma być przestrzegany. 

Dashiell wydaje z siebie ponure westchnienie; brzmi na szczerze rozczarowanego. "Nie martw się, Stillwater. Jacobi zmienia zdanie, tak jak zmienia się skarpetki. Niezależnie od jego aktualnego stanu, oczywiście. Zazwyczaj jest bardzo dobry w zmienianiu skarpetek. Myślę, że to jest rzecz, którą najbardziej w nim lubię". 

"W porządku, klaso! Tyłki na płaskiej powierzchni! Ruchy, ruchy, ruchy!". 

Z przodu sali wysoki facet w czarnej, obcisłej koszuli i czarnym krawacie kopie drewniany klin, który trzymał drzwi i zamyka je za sobą, wpadając do sali. Facet ma około trzydziestki, a w jego wyglądzie można wyczuć silne wibracje Clarka Kenta. Jego szczęka jest tak ostra, że wygląda, jakby mogła ciąć i pobierać krew. Ciemne, falujące włosy i ciemne oczy - już wiem, dlaczego połowa dziewczyn w sali wciska się w fotele, kiedy zdają sobie sprawę z jego przybycia. 

Doktor Fitzpatrick, mój nowy profesor języka angielskiego, to zimny jak kamień pokaz dymu. 

"Wren, zdejmij poduszkę z twarzy, człowieku. Usiądź, kurwa, wygodnie. Znasz zasady" - rozkazuje, odkładając stertę papierów na półkę z książkami. W drugiej ręce trzyma kubek z kawą, z którego pije głęboko, a mięśnie jego gardła pracują, gdy za jednym zamachem opróżnia zawartość kubka. 

Cudem udaje mu się odsunąć poduszkę od twarzy i podnieść się do pozycji siedzącej. Podczas tej czynności spogląda sztyletem na doktora Fitzpatricka, ale zgadza się. 

To jest niespodziewane. Bardzo nieoczekiwane. Wren sprawia wrażenie, że nie jest nikomu posłuszny. Z pewnością nie spodziewałbym się, że będzie posłuszny autorytetowi, jakim jest profesor języka angielskiego. 

Przerażenie sprawiło, że w krótkim czasie dotarło do mnie kilka rzeczy. Ostatniej nocy było tak ciemno, że nie zdążyłam dobrze przyjrzeć się Wrenowi. W świetle, które odbijało się od wiśni z jego papierosa, niechętnie przyznałam, że jest przystojny. Ale w świetle dnia, przy słabym słońcu wpadającym przez masywne okno tuż za jego głową, widzę go teraz o wiele więcej... i jestem tak rozpaczliwie, absolutnie pojebana. 

Jest piękny. 

Jego czarne włosy zawijają się wokół uszu, jakby były namalowane na jego głowie artystycznymi pociągnięciami pędzla mistrza. Są gęste i rozczochrane, a moje palce z własnej woli zawijają się do środka, chcąc poczuć ich fakturę, gdy zwijam dłoń w pięść. 

Jego oczy są zielone, żywe i przerażająco jasne. Jadeit - kolor świeżej, nowej trawy, limonki i wiosny budzącej się po zimie. Wyglądają niemal nierealnie. Jego usta są niezwykłe. Jego górna warga jest nieco pełniejsza niż dolna, co powinno dziwnie wyglądać u faceta, ale Wren udaje się sprawić, że zmysłowe, kobiece usta wyglądają okrutnie. 

Pławię się w jego widoku: w sposobie, w jaki jego mięśnie przesuwają się między łopatkami, gdy opiera się o krawędź skórzanej kanapy i pochyla się do przodu, opierając przedramiona na kolanach. Kiedy uśmiecha się dziko, gdy jego szybki wzrok przesuwa się po pokoju i zauważa, że patrzy na niego dziewczyna z warkoczami. Sposób, w jaki rozchyla palce, cały ożywia się, jakby właśnie został aktywowany, kiedy doktor Fitzpatrick mówi: "Dobra, popaprańcy. Słuchajcie uważnie. Czytałem wasze zadania i były bardzo interesujące. Bardzo surowe i emocjonalne. Bardzo prawdziwe. A niektóre... były po prostu obrazowe". 

"Co masz na myśli, mówiąc o grafice?" - pyta dziewczyna siedząca na otomanie z przodu. "Esej był na temat wiktoriańskiej moralności w literaturze angielskiej". 

"Tak, Damiana. Tak, był." 

Och, świetnie. Z miejsca, w którym siedzę, widzę tylko tył jej głowy. Nie zdawałam sobie sprawy, że jestem w tej samej klasie, co ta żmija z dzisiejszego ranka. 

Doktor Fitzpatrick kiwa głową na boki, odwracając się z powrotem do stosu papierów; przegląda zszyte dokumenty na górze, aż znajduje ten, którego szuka. "Ta praca nosi tytuł 'The Repressed Governess' i przekroczyła nasz limit dwóch tysięcy słów o cztery tysiące. Podkreśliłem kilka fragmentów, które wydały mi się pouczające". Robi pokaz oczyszczania gardła, po czym zaczyna czytać z zadania. 

"Wcześniej tak niewinna, teraz wyglądała na przerażoną. Strach w jej oczach sprawił, że trzon twardniał mu w spodniach, a on podążał naprzód, zamierzając wciągnąć ją prosto w swoją pułapkę. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała tak gwałtownie, że jej duże piersi groziły wypłynięciem poza gorset. Nic nie mogło być dla niego bardziej podniecające niż widok jej przypadkowo rozebranej i bezbronnej przed nim. Oczekiwanie wzrosło w nim teraz, jak zawsze, gdy był tak blisko osiągnięcia swoich nikczemnych celów. Od miesięcy pracował nad guwernantką, wiedząc, że jej kościół, wiara i obłąkany ojciec powstrzymają ją przed realizacją najmroczniejszych pragnień. A mimo to nie poddawał się. Widział zły ogień płonący w jej duszy i był zdecydowany uwolnić go i wyzwolić. 

"Guwernantka krzyknęła, gdy jej plecy uderzyły o ścianę. Wiedziała, że jest w potrzasku i nie ma z niego wyjścia. Jednak gdy tylko zdała sobie sprawę ze swojej sytuacji, zaakceptowała ją. Jej oddech przyspieszył jeszcze bardziej, tym razem z podniecenia. Było coś takiego w oddaniu kontroli nad sobą potworowi w czarnym kapeluszu, a teraz, gdy zbliżał się z groźnym spojrzeniem w oczach, guwernantka odkryła, że nie boi się tak bardzo swego niezaprzeczalnego losu, jak początkowo sądziła. Była świadkiem groźnego wybrzuszenia jego laski, wciskającej się w przód spodni. Widziała, jak się obmacywał, ściskając się w najbardziej obrzydliwy sposób, i choć była zaskoczona, wiedziała, że jest mokra między nogami, jej cipka jest śliska z pragnienia, jak..." 

Doktor Fitzpatrick przerywa, opuszczając ręce na boki. Zirytowany kręci głową. "Szczerze mówiąc, muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem prozy. Świetne użycie słowa "obleśny". A cipka? Musiałeś to sprawdzić, Jacobi". 

Wszystkie oczy zwróciły się na Wrena. 

Oczywiście, że to on to napisał. Jestem najbardziej niezdziwioną osobą na świecie. Nie ma wątpliwości, że ten diabeł w czarnym podkoszulku zadał wiktoriańskie porno jako zadanie z angielskiego. Nie wygląda na ani trochę skruszonego, gdy kieruje swój wzrok na doktora. "Tak było" - mówi. "Internet to niezwykłe miejsce. Można tam znaleźć różne dziwne rzeczy, jeśli się wie, czego się szuka". 

"Zdaje pan sobie sprawę, że ten artykuł miał dotyczyć wiktoriańskiego poczucia moralności, prawda?" pyta doktor Fitzpatrick. 

Wren wzrusza ramionami. "Tak. A oni nie mieli żadnego. Wiktorianie byli tak samo napaleni, zdeprawowani i brudni jak my. Potrafili to tylko lepiej ukrywać. W tamtych czasach było tyle samo brudnych książek o pieprzeniu, co książek o słodkich, podporządkowanych kobietach, które żyły według ścisłych zasad przyzwoitości. Po prostu nie było o nich takiej samej prasy". 

"Więc twierdzisz, że w wiktoriańskiej literaturze kobiety były przedstawiane jako słabe, podporządkowane istoty?". 

Wren westchnął zmęczony, jakby nie musiał tego tłumaczyć. "Nie twierdzę, że tak było. Tak właśnie było. Austin sprawiał wrażenie, że kobiety w tamtych czasach były cnotliwymi, dobrymi, zdrowymi istotami, które nigdy nie myślały o tym, żeby się pieprzyć. To wszystko było kłamstwem, Fitz. Kobiety lubiły się pieprzyć od zarania dziejów, tak samo jak faceci. Fakt, że wiktorianie strzegli tego małego szczegółu, jakby to był jakiś wielki, pieprzony sekret, czyni ich jeszcze bardziej kinestetycznymi od nas". 

Brwi doktora Fitzpatricka unoszą się do góry. Wydaje mi się, że argumentacja Wren nie robi na nim wrażenia, ale też niechętnie się nią zachwyca. Podrzucając papier Wrenowi, doktor posyła go w dół, do stóp chłopca. "Powtórz. Czterdzieści osiem godzin, Jacobi. Trzymaj się instrukcji, bo inaczej będziesz musiał powtórzyć to zadanie po raz trzeci. To będzie twój Dzień Świstaka w wypracowaniach, dopóki nie zrobisz tego dobrze. I żadnych przekleństw. Powinieneś już wiedzieć, że taktyka szoku na mnie nie działa". 

Wren zostawia swoje zadanie na cienkim perskim dywanie u swoich stóp. Większość chłopaków irytowałby fakt, że muszą przepisywać esej od początku, ale on zdaje się tym nie przejmować. Przyjmuje to wszystko z pełną powagą. "Taktyka szoku działa na każdego. Po prostu nie znalazłem jeszcze odpowiedniego poziomu szokowania dla ciebie, Fitz. Jestem bardzo wytrwały. Zostaw to mnie. Rozgryzę to przed końcem semestru". 

Boże, ten facet jest mistrzem w tworzeniu wypowiedzi, które brzmią jak cienko zamaskowane groźby. Ciekawe, czy mówi w ten sposób do swoich rodziców. Mój ojciec wybiłby mi z głowy, gdybym ośmielił się w ten sposób odezwać do niego lub któregoś z moich nauczycieli. Wren może i ma za towarzyszy personel wojskowy, ale musieliśmy mieć zupełnie inne wychowanie, skoro wie, że to gówno może mu ujść na sucho. 

Doktor Fitzpatrick uśmiecha się szeroko, zaciskając język między zębami, odwraca się od Wren Jacobi, bierze głęboki wdech i zwraca się do reszty klasy. "W porządku, dzieci. Zaczynamy dziś nową grę. Kto chce się zgłosić na ochotnika?". Jego wzrok pada na mnie, a on w komiczny sposób przykłada dłoń do czoła. "O cholera. Mamy w naszym gronie nowego gracza. Zupełnie zapomniałem. Kurwa, ja też zrobiłam ciasteczka. Elllloiiiise, prawda?" - mówi, krzywiąc się na mój widok. 

Eloise to częste imię. Miałam już różne rodzaje. Emily. Evelyn. Elena. Najwyraźniej moje imię nie jest tak powszechne w innych krajach, jak we Francji. "Blisko. To Elodie. Jak Melody, ale bez M." Uśmiecham się, poprawiając go, aby dać mu do zrozumienia, że nie czuję się urażona. Kiwa głową, pokazując na mnie palcem. Dziewczyna siedząca na worku z fasolą trzy osoby ode mnie wzdycha z zachwytem, kiedy facet odwraca się w stronę białej tablicy na kółkach i wszyscy widzimy, jak ciasno jego szare spodnie opinają jego zgrabny tyłek. 

"Zamiast dziwnego 'wstań i opowiedz nam wszystko o sobie', obawiam się, że będziesz musiała zostać nominowana jako ochotniczka do naszej dzisiejszej gry, Elodie" - mówi, bazgrząc moje imię czerwonym flamastrem na powierzchni tablicy. O dziwo, za pierwszym razem pisze je poprawnie. 

"Ona nie może być wolontariuszką, jeśli ją nominujesz" - żali się Damiana, rzucając mi kwaśne spojrzenie przez ramię. "Jak to jest sprawiedliwe? Niektórzy z nas czekają na swoją kolej od miesięcy, Fitz". 

"Och, przestań narzekać. Myślę, że wszyscy jesteśmy już zmęczeni ciągłym powtarzaniem twojego głosu, dziecko". 

Wow. To znaczy, myślałam, że sposób, w jaki Wren rozmawia z doktorem Fitzpatrickiem, jest szalony, ale szczerze mówiąc, sposób, w jaki on mówi do nas, też jest trochę nie na miejscu. Doktor nie sprawia wrażenia typowego profesora; wydaje się być normalnym, funkcjonującym człowiekiem, a nie akademickim robotem, który stara się przeciągnąć nas przez program nauczania tak szybko, jak to tylko możliwe. To odświeżające. Nie szkodzi też, że wyzywa ludzi takich jak Damiana, gdy ta zachowuje się jak suka. Chyba naprawdę go lubię. 

Dopóki nie każe mi stanąć przed klasą. 

"No chodź, jeszcze...?". 

"Woda" - odpowiadam. 

"No dalej, Stillwater. Na nogi. Na przód i do środka. Masz zadanie do wykonania." 

Umartwiony, patrzę na Carinę, licząc na cud, który pozwoli mi z nią zostać. Jej czoło marszczy się, a na twarzy pojawia się przepraszający wyraz. "Wybacz, stary. Powinienem był wiedzieć, że to zrobi. Najlepiej po prostu pójść tam i mieć to już za sobą". 

Urgh. Co za pieprzony koszmar. Wstaję z kanapy tak powoli, że czuję się, jakbym brodził w kleju. Kiedy jestem już na początku klasy, odwracam się, przybieram pogodny, wesoły (sztuczny) uśmiech i staję przed klasą. Prawdę mówiąc, jest to niewielka klasa, jak na dzisiejsze standardy. Prawdopodobnie jest tu tylko piętnastu uczniów, którzy leniuchują jak rozpieszczone koty w melinie doktora Fitzpatricka, co przynosi mi ulgę. 

"Co to za gra?" pytam przez zęby, starając się nieco rozluźnić uśmiech - nie może on teraz wyglądać prawdziwie, jest zdecydowanie zbyt napięty. Nienawidzę tego typu rzeczy. Nie znoszę przeprowadzek, nie znoszę poznawać nowych ludzi, nie znoszę uczyć się nowych zasad. Nienawidzę też uczyć się nowych gier. 

Doktor Fitzpatrick promienieje, siadając na parapecie obok skórzanej kanapy Wren. Wygląda na to, że nie ma tu biurka. "Czy ktoś zechce wyjaśnić Elodie zasady gry?". To jest dla niego zabawne. Cieszy się, że jest tutaj i uczy swoich uczniów. W pięciu różnych krajach i w pięciu różnych szkołach nigdy nie spotkałem innego profesora, który lubiłby swoją pracę. 

Facet z tyłu, oparty o jeden ze stosów książek, odzywa się, nie podnosząc ręki. "To konkurs popularności" - oznajmia, nie podnosząc wzroku znad kostki Rubika, którą bezczynnie obraca w dłoniach. "Staniesz tam, jak nakazał nasz czcigodny władca marionetek, i przedstawisz nam argument w dyskusji. Argument musi być związany z książkami lub językiem angielskim. Jeśli klasa w zabawny sposób omówi temat debaty, a Fitz nie będzie się nudził, dostaniesz piątkę z następnego zadania, które on wyznaczy". 

Chwila... 

Co? 

Doktor zaraz go poprawi i wytłumaczy, na czym polega gra. Na pewno. Nie? Doktor Fitzpatrick siedzi na brzegu parapetu i uśmiecha się z zadowoleniem. Nie przeszkadza mu nawet to, że ten dzieciak nazwał go "naszym czcigodnym mistrzem marionetek". 

Nie bardzo wiem, co mam zrobić. Chciałbym powiedzieć, że mam w dupie moje oceny w Wolf Hall, ale smutna prawda jest taka, że miesięczna kwota, którą mój ojciec wpłaca na mój rachunek AMEX, jest bezpośrednio związana z moimi ocenami. Wiem, jak to działa aż za dobrze: Zdam testy i zadania, a będę miał mnóstwo pieniędzy na przeżycie. Jeśli nie będę miał dobrych wyników w nauce lub nie będę się spisywał tak dobrze, jak oczekuje tego pułkownik Stillwater, będę musiał przeżyć w bardzo przygnębiający sposób, nie mając prawie nic. 

Nie zbadałem jeszcze sytuacji żywieniowej w tych okolicach, ale zakładam, że jest tu jakaś jadłodajnia, a może nawet kawiarnia. Jeśli mi się poszczęści, to i restauracja. Fajnie byłoby raz na jakiś czas zjeść coś jadalnego, a nie gotować wodę i dławić się Top Ramenem na śniadanie, obiad i kolację, to wszystko. A od razu na początku? To znacznie utrudniłoby pułkownikowi Stillwaterowi przydział mojego kieszonkowego. 

"Ookaaaay." Nie lubię wymyślać mądrych, interesujących tematów do rozmowy na poczekaniu. Gdybym wiedział, że to się stanie, nie zawracałbym sobie głowy kładzeniem się spać ostatniej nocy. Zostałbym na noc, szukając czegoś niesamowitego, czym mógłbym ich uraczyć na lekcji. Niestety, jedyne, co mogę wymyślić, to: "Język angielski umiera. Nowoczesny slang i text-speak wypierają historię i życie z tej formy sztuki tak szybko, że wkrótce całkowicie się ona rozwinie. Dyskusja." 

Doktor Fitzpatrick podrywa się na nogi, klaszcze w dłonie i biegnie z powrotem w kierunku białej tablicy. "Uwielbiam to. Wy, złośliwcy, niszczycie mój język swoimi SMS-ami i obrzydliwym neandertalskim slangiem. Niech ktoś coś powie! Może pani usiąść, pani Stillwater". Szturcha mnie łokciem, a ja wracam na bezpieczną kanapę, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Dzięki Bogu, że nie znienawidził tego tematu. Dzięki, kurwa, temu, że nie załamał mi się głos i nie potykałem się o słowa. Dzięki Bogu, że nikt się nie śmiał. 

Z bezpiecznego miejsca na kanapie rozglądam się po sali, czekając... nie, bojąc się chwili, w której doktor Fitzpatrick zorientuje się, że nikt nie będzie uczestniczył w mojej debacie. Po drugiej stronie sali zatrzasnęła się książka. Ktoś kaszle. 

I wtedy... 

Facet o czarnych włosach, w podartym swetrze, siedzący przy ognisku mówi: "Cały język nieustannie ewoluuje. Twierdzić, że język angielski jest martwy, bo się zmienia i rozwija w określonym kierunku, to tak, jakby twierdzić, że człowiek wyginął, gdy Homo Sapiens wyewoluował z małp." 

"Cóż." Doktor Fitzpatrick zatrzaskuje skuwkę swojego czerwonego markera. Na jego twarzy pojawia się ogromny, gównożerny grymas. "Czy ktoś ma coś do powiedzenia na ten temat?" 

odzywa się Damiana. "Jesteś pieprzonym kretynem, Andrew. Człowiek nie wyginął dlatego, że Homo Sapiens ewoluował. Staliśmy się czymś nowym. Innym gatunkiem lub odmianą hominida. Gatunek, z którego wyewoluowaliśmy, wyginął, kiedy się zmieniliśmy. To, co powiedziałeś, nie ma żadnego sensu". 

"Więc uważasz, że język angielski nie ewoluuje?" pyta ją doktor Fitzpatrick. 

"Oczywiście, że tak. Zazwyczaj jednak, gdy coś ewoluuje, to na lepsze. Nasze mózgi stały się większe i bardziej złożone, ponieważ nauczyliśmy się mówić i komunikować za pomocą języka. Było to udoskonalenie w stosunku do prostszych, prymitywnych wersji naszych umysłów. Mowa tekstowa i slang nie są pozytywnym ulepszeniem naszego języka. To leniwa bastardyzacja". 

Doktor Fitzpatrick zaciera ręce. "Robi się nieźle, chłopaki. Czy ktoś ma coś do powiedzenia na temat wypowiedzi Damiany?". 

Wren przycupnął na skórzanej sofie, obracając się tak, że plecami opiera się o ramię. Podnosi nogi, splatając palce i opierając je na klatce piersiowej. "Zejdź z tego wysokiego konia, Dami. Cały czas posługujesz się mową tekstu. Daleko Ci do purysty". 

"Nie jestem!". 

"Lol. Lmfao. Btw. NP. Cały czas piszesz do mnie takie teksty". 

Ha. Dlaczego nie dziwi mnie, że Damiana i Wren znają się w SMS-ach? Obie są tak samo podłe jak każda z nich. Prawdopodobnie są najlepszymi pieprzonymi przyjaciółkami. 

"To nie jest poprawny tekst" - argumentuje Damiana. "To tylko skróty". 

O mój Boże. Ona tego nie powiedziała. Poważnie? Chowam uśmiech za notatnikiem, ukrywając śmiech za zębami i dwustoma stronami czystego papieru. 

"Wyglądasz, jakbyś się z tym nie zgadzała, Elodie" - mówi doktor Fitzpatrick. 

Och, daj spokój. 

Jego spojrzenie jest skierowane na mnie, a oczy tańczą z rozbawienia. Być może powstrzymałabym się od parsknięcia śmiechem na komentarz Damiany, ale zapomniałam o tych częściach twarzy, których nie zakrywam; Levi zawsze mówił, że uśmiecham się bardziej oczami niż ustami. Obracając się na swoim krześle, Damiana patrzy na mnie z nienawiścią. 

"No dalej, Stillwater. Wyrzuć to z siebie, jeśli myślisz, że jesteś taki mądry". 

Wszystkie szkoły średnie są takie same. Nawet te szalenie drogie, prywatne z internatem. Niezależnie od zamożności, stylu wychowania, możliwości czy różnorodności, zawsze znajdzie się jedna popularna dziewczyna, która myśli, że jej gówno nie śmierdzi. To pocieszające, że wiem, czego mogę się spodziewać w Wolf Hall, ale choć raz, choć raz, byłoby miło, gdyby ta cała wredna dziewczyna nie miała nic do powiedzenia. Z dotychczasowych doświadczeń wynika, że w tej sytuacji potrząsanie głową i trzymanie języka za zębami będzie dla mnie gorsze niż mówienie tego, co myślę. Podobnie jak w świecie przyrody, jeśli tylko pojawią się jakiekolwiek oznaki słabości, drapieżniki zauważą je i zrobią wszystko, żeby cię dopaść. Są cholernie nieustępliwe. Dlatego staram się, żeby nie trzęsły mi się ręce, kiedy opuszczam notatnik i patrzę jej prosto w oczy. 



"Tak, to są skróty, ale LOL? BTW? Akronimy. Emojis. Inicjały. Wszystkie one są uważane za mowę tekstową". Wiem o tym bardzo dobrze. Pułkownik Stillwater gardzi wszelkimi formami slangu tak gwałtownie, że przysiągł, iż połamie mi palce, jeśli kiedykolwiek przyłapie mnie na jego używaniu. A mój ojciec prędzej połamie kości, niż złamie obietnicę. W całym moim życiu nigdy nie użyłam skrótu w SMS-ie. 

Damiana spogląda na mnie spod nałożonego tuszu do rzęs. Niektórzy mogą uważać, że jej intensywne stosowanie podkładu i konturowania jest ładne, ale dla mnie wygląda to tak, jakby nosiła twarz kogoś innego. "Dlaczego po prostu nie zamkniesz się, kurwa, w końcu? Jesteś tu od pięciu minut i myślisz, że jesteś właścicielem tego miejsca". 

Wow. Czym ta suka jest uszkodzona? Ledwo mrugnęłam, odkąd tu jestem, a Damiana już czuje się zagrożona. Nie lubię gier siłowych. Nie mam żadnego interesu w walce o jej koronę. Chcę tylko wykonać swoje zadania, zdobyć dobre oceny, żeby zadowolić pułkownika Stillwatera, a potem spieprzać stąd, jak tylko skończę szkołę. Obok mnie Carina wydaje z siebie zdegustowany dźwięk. 

"Spokojnie, Dee. Chcesz to trochę złagodzić? Elodie jest po prostu...". 

Twarz Damiany wykrzywia się w obrzydzeniu. "A w ogóle, co to za imię Elodie? Brzmi, jakby była jakąś francuską dziwką". 

"Ha! La petite pute française" - mówi Pax ze swojego miejsca na podłodze przy oknie. "Liczysz w euro, Stillwater? Czy może kilka zielonych funtów postawi cię na nogi? Kurs wymiany jest teraz zabójczy". 

"W porządku, w porządku. Dość" - mówi łagodnie doktor Fitzpatrick, unosząc rękę. Nie wydaje się być zszokowany ani tym bardziej poruszony tym, co powiedziała Damiana, ani tym bardziej gównianymi komentarzami Paxa. Wszyscy milkną, gdy tylko się odzywa, posłuszni jego leniwemu poleceniu. Pax nadal mruga do mnie sugestywnie, przygryzając czubek języka. Najwyraźniej w głowie przewijają mu się różne lubieżne scenariusze. 

"Nie chcę ci tego mówić, Dee, ale jeśli używasz tych określeń w wiadomościach do Wren, to znaczy, że posługujesz się mową tekstową" - potwierdza doktor Fitzpatrick. "Jeśli ty..." 

"I tak bym napisała do tego zboczeńca!" - woła. 

Wren uśmiecha się, zamykając oczy. "Pisze. Zazwyczaj po północy. I tak. DTF też jest uważane za tekst". 

Damiana podrywa się ze swojego miejsca, dźgając palcem Wrena, który z zamkniętymi oczami nie widzi jej oburzenia. "Jesteś kupą gówna, Wren Jacobi. Nie przeleciałabym cię nawet za milion lat. A już na pewno nigdy bym cię o to nie poprosił". 

"Dobra, dobra, siadaj. Wren, przestań pieprzyć, zanim wyrzucę cię do biura Harcourta. Wiecie, że uwielbiam ożywione dyskusje, ale tu trochę zbaczamy z tematu. Jak myślicie, co stary Bill Shakespeare powiedziałby o tych wszystkich nowych słowach, które tworzymy, żeby się wyrazić?". 

Debata trwa nadal. Za każdym razem, gdy zajęcia w jakiś sposób zbaczają na temat seksu, doktor Fitzpatrick udaje się przywołać nas do porządku. Siedzę cicho, nie mogąc oderwać wzroku od Wrena, niezadowolona z tego, że mój wzrok ciągle na niego wraca, kiedy tylko zapominam, żeby na niego nie patrzeć. Stare porzekadło jest prawdziwe: od wypadku samochodowego nie da się odwrócić wzroku. A ja już wiem, że Wren Jacobi to nie tylko metaforyczny wypadek samochodowy. To piętnastokilometrowa stłuczka, a na miejscu zdarzenia są już martwi ludzie. Ja jednak zmierzam prosto na niego i nie mogę się od tego uwolnić. Co najgorsze, nie mam zapiętych pasów bezpieczeństwa, a skurwiel przeciął mi przewody hamulcowe. 

Jest brutalny, podły i zepsuty aż do samego rdzenia. Nie mogę jednak od niego uciec. Istnieje bardzo realne niebezpieczeństwo, że przyłoży swój kielich do moich ust, a ja wypiję jego truciznę, jakbym umierał, a on był lekarstwem. 

Jedyne, co mogę teraz zrobić, to przygotować się i mieć nadzieję, że koniec będzie szybki. 

Ostry, wrzaskliwy dzwonek zagłusza Pres, rudowłosą, którą poznałam wcześniej, i wszyscy uczniowie wymykają się z klasy, jęcząc i narzekając głośno na zadanie, które doktor Fitzpatrick powiedział, że wyśle nam wszystkim e-mailem późnym popołudniem. 

Na korytarzu Carina zwiotczała z ulgi. "Boże, tak się cieszę, że to już koniec". 

Nie sądzę, żeby miała na myśli same zajęcia z angielskiego. 

Myślę, że chodzi jej o bliskość Wrena i jego załogi. 

U podnóża stromych, krętych kamiennych schodów Carina szybko mnie przytula. "Obawiam się, że w tym miejscu cię zostawiam. Muszę się dostać na hiszpański. Twoja lekcja biologii jest tam na górze. Nie martw się. Wszyscy powinni być mili". 

Mniej więcej w połowie drogi po schodach w tylnej kieszeni rozlega się dzwonek mojego telefonu komórkowego. Podekscytowana wyciągam go i czytam wiadomość, która właśnie przyszła. Przez te szalone różnice czasowe mam wrażenie, jakbym czekał na tę chwilę od tygodnia. To dziwne, że do tej pory Levi i inni nie odezwali się ani słowem, ale przynajmniej... 

Oh. 

Zaczekaj. 

Wiadomość nie jest od żadnego z moich przyjaciół z Tel Awiwu. Nieznany numer jest amerykański i ma numer kierunkowy 929, który nie jest mi znany. 

Wiadomość jest krótka i konkretna. 

"Bądź mniej oczywisty, Stillwater. Desperacja to brzydkie spojrzenie".




4. WREN

4 WREN      

Zmarła matka. 

Jedyne dziecko. 

Mała, jak porcelanowa lalka. 

Piękne blond włosy. 

Puszyste usta, których nie miałbym nic przeciwko owinięciu wokół mojego kutasa. 

Niewiele wiem o Elodie Stillwater, ale już czuję tę znajomą, starą iskrę intrygi z tyłu głowy, swędzenie, które aż prosi się o podrapanie. Prawdę mówiąc, czułem tę brudną, chorą potrzebę na długo przed tym, jak zobaczyłem tę dziewczynę. Jej akta leżały tam, otwarte i aż prosiły się o przejrzenie, kiedy ostatnio zostałem wezwany do biura Harcourta. Zdjęcie przypięte do górnej części dokumentów Elodie przyciągnęło mój wzrok - zawsze pociągały mnie błyszczące, ładne rzeczy - i mój puls przyspieszył, przechodząc od miarowego, powolnego tętnienia do znacznie bardziej naglącego, zainteresowanego trzasku. 

Na zdjęciu miała na sobie biały mundurek marynarski - szczególnie niemiły mundurek szkolny, jak się później dowiedziałem po dłuższym szukaniu. Uśmiech na jej twarzy był szczery. Śmiała się z kogoś lub czegoś poza kamerą, a jej oczy były pełne energii. Niewinna. Tak właśnie było w jej przypadku. Wyglądała niewinnie, ubrana na biało, z długimi blond włosami spływającymi za ramiona, a każda część jej ciała tętniła życiem. Od razu zapragnąłem ją zbrukać. 

Zrobiłem zdjęcie. Zaprzeczyłem, że je zrobiłem, kiedy Harcourt zapytał mnie, czy wiem, gdzie ono jest. Przez dwa tygodnie przed przyjazdem Elodie Stillwater spędziłem mnóstwo czasu, patrząc na to zdjęcie, podniecając się nim, ale potem nie pozwalając sobie na dojście, rozkoszując się gniewem, który gromadził się w moim żołądku, ilekroć patrzyłem na piękną twarz Elodie. Od dziecka uwielbiałem poddawać się warunkom. Wystawienie się na jakiś bodziec, a następnie wyszkolenie się, by oczekiwać określonego rezultatu. Niczego nie kocham bardziej niż panowanie nad sobą, zarówno nad umysłem, jak i ciałem, a moją pierwszą myślą, gdy zobaczyłem uśmiechniętą twarz tej dziewczyny, było to, że chcę sprawić, by ją znienawidzić. 

Dlaczego, pytacie? 

Dlaczego, do cholery, nie? 

Po prostu dla zabawy. 

Dla zabicia czasu. 

Przeciętność jest przekleństwem ludzi o słabym umyśle. Upewniłem się, że nic we mnie nie jest przeciętne, połowiczne czy średnie, a to dotyczy także moich emocji. W dzisiejszych czasach wiele trzeba, abym poczuł, że żyję, ale mroczna obsesja? Zdrowa odrobina intrygi, zabarwiona szczyptą nienawiści? Tak, to mnie obudzi z tej nudnej, banalnej egzystencji lepiej niż cokolwiek innego. 

Więc tak. Czekałem na jej przybycie. Zgłosiłem się na ochotnika, co powinno być dość wyraźnym ostrzeżeniem dla administracji Wolf Hall, ponieważ nigdy w całym moim pieprzonym życiu nie zgłosiłem się na ochotnika. Chciałem jednak sprawdzić swoją teorię i przekonać się, czy czas, który spędziłem na torturowaniu siebie, przyniósł pożądany skutek, a był na to tylko jeden sposób. Musiałem zobaczyć ją twarzą w twarz, nawet jeśli oznaczało to wypalenie ostatniej paczki fajek i stanie na mrozie przez dwie i pół godziny. 

Kiedy patrzyłem, jak wysiada z tego samochodu, jak ze złością szarpie za paski plecaka, moje ciało dokładnie wiedziało, co robić. Mój kutas zareagował pięknie, rycząc do życia, krew napłynęła, by przekształcić miękkie ciało w sztywną stal. W tym samym czasie mój mózg został zatarty przez potrzebę zobaczenia, jak dziewczyna płacze, tak gwałtowną i intensywną, że ledwo mogłem oddychać wokół niej. 

Pieprzyć ją. 

Zranić ją. 

Ukoić ją. 

Zniszczyć ją. 

Byłem tak doskonale wyważony na tej niewidzialnej linie, że czułem się jak w bożonarodzeniowy, pieprzony poranek. W końcu nic tak nie poprawia nastroju, jak mała wojna wewnętrzna. A teraz, po dwóch tygodniach czekania, przeglądania jej kont w mediach społecznościowych i klikania wszystkich jej zdjęć na Facebooku - bo kto w dzisiejszych czasach nie udostępnia swoich rzeczy prywatnie? - czuję, że mam solidne pojęcie, kim jest najnowsza uczennica Wolf Hall. 

Jest chodzącą sprzecznością. 

To mi się w niej podoba. 

Poprosiłem przyjaciela z Tel Awiwu, żeby poszperał trochę na temat jej życia domowego, co wydaje się trwać o wiele dłużej, niż się spodziewałem, ale w międzyczasie wymyśliłem już piętnaście różnych sposobów na rozerwanie Elodie na milion małych kawałeczków. Następnie odrzuciłem każdy z nich. To życiowa okazja, moja ostatnia szansa, żeby uzależnić kogoś od siebie i nagiąć go do swojej woli. Muszę uważać, jak się za to zabrać. Jeśli sprawię, że od razu zacznie się czołgać w poszukiwaniu mojej aprobaty, to wszystko skończy się zbyt szybko. Znudzi mi się i będę musiał szukać nowych rozrywek aż do ukończenia szkoły. Jeśli jednak dam jej zbyt dużo swobody, może mi się wymknąć z rąk. Gdzieś pośrodku jest złoty środek i teraz muszę się dowiedzieć, gdzie on dokładnie jest. To wszystko jest częścią tej przygody. 

"I tak złamałeś zasady" - mówi Pax, odrywając zębami ogromny kawałek chleba ze swojej kanapki. Ten człowiek to kompletny poganin. Nie ma żadnych, kurwa, manier. Latem modeluje dla Calvina Kleina, chodząc po wybiegach w obcisłej szarej bieliźnie. Poza ogoloną głową na tych zdjęciach wygląda czysto. Wygląda na dobrze skonstruowanego, jak pieprzony G.I. Joe - amerykańska produkcja, tylko najlepsze części i najlepsza robocizna. Jego wymyślny agent, jego wymyślni przyjaciele i wymyślni pieprzeni idioci, którzy gapią się na jego zdjęcie i chcieliby być nim... żaden z nich nie ma szansy zobaczyć, kim jest naprawdę: bezwzględnym, prostym stworzeniem, które lubi łamać rzeczy i rozrywać je zębami. 

"Według prawa ona jest moja" - mówi przy jedzeniu. "Ty miałeś Damiana. Dash ma Carinę. Ja jestem następny". 

Piszę jeszcze szybciej, wrzucając do Worda tysiąc słów na minutę, zdecydowana skończyć przerabianie głupiego zadania Fitza z wiktoriańskiego moralitetu, zanim zacznie się zabawa na cały wieczór. "Wiesz, że nie znoszę sportowych metafor" - warknęłam. "Zamknij się i przestań narzekać. Jesteś dorosłym facetem. Jeśli chcesz iść za dziewczyną, to, kurwa, zrób to. To nie znaczy, że moje plany się zmienią". 

Czy obchodzi mnie, że Pax chce mieć Elodie jako swój nowy znak? Pewnie, że tak. To przystojny facet. Zatwierdzony przez Calvina Kleina. Przeleciał już wiele dziewczyn tutaj, w Wolf Hall, i miliony poza murami naszego rozpaczliwie nudnego ekosystemu. Jest niebezpiecznie czarujący, kiedy ma na to ochotę, i widziałem wiele inteligentnych kobiet, które dały się nabrać na jego bzdury. Nie ma powodu, dla którego Elodie nie miałaby być taka sama. 

Ale żeby nie być kompletnym gnojkiem... to ja ją pierwszy zobaczyłem. 

Zbadałem ją. Skandowałem jej pełne imię w mojej głowie - Elodie Francine Jemimah Stillwater - aż poczułem się jak mantra, jak kamyk wygładzony przez ciągłe pocieranie, a teraz ona czuje się tak, jakby była moja. Nie dzielę się dobrze moimi zabawkami z innymi. 

Oczywiście nie bez powodu mamy swoje zasady. Riot House nie istniałby bez jakiegoś kodeksu czy systemu, według którego musieliby działać jego mieszkańcy. Jest nas tu może tylko troje, ale każdy z nas ma taką osobowość, że wszyscy skończylibyśmy martwi, gdybyśmy od czasu do czasu nie przestrzegali linii wytyczonej na piasku. 

Pax chrząka, podkręcając opakowanie z Subwaya i rzucając je do kosza na śmieci po drugiej stronie mojej sypialni. Nie powinno go tu nawet być, kiedy ja próbuję pracować, ale próba powstrzymania Paxa przed przebywaniem gdziekolwiek jest jak próba powstrzymania wody wyciekającej z dziurawego wiadra. Dość szybko się poddajesz. Pax jest przez chwilę cichy. Oznacza to, że głęboko się nad czymś zastanawia. Udaje mi się wcisnąć trzysta słów, zanim w końcu mówi: "A może... wymiana?". 

Przestaję pisać. 

Odwracam się na krześle. 

Na twarzy Paxa pojawia się zaniepokojony wyraz. 

Przymykam na niego oczy. "Wyjaśnij." Od czasu do czasu zdarza mu się być nieco przebiegłym. Nie tak podstępny jak ja, ale dobrze jest mieć się na baczności. 

Denerwuje się, wpatrując się w sufit. Zachowuje się teraz zbyt nonszalancko. Chce czegoś wielkiego. Większego niż Elodie, a to oznacza, że spróbuje uznać to, co ma do zaoferowania, za uczciwą wymianę. "Łódź" - mówi zwiewnie. "Masz ją, póki jeszcze jest na Korsyce. Wymień się ze mną łodzią w czasie ferii wiosennych, a ja nie tknę dziewczyny nawet palcem". 

Hah. Mówi o "Contessie", jakby to był pieprzony szkuner, a nie luksusowy jacht z siedmioma sypialniami i czterdziestoma stopami długości. To duma i radość mojego ojca. Jeśli pozwolę Paxowi zostać tam bez opieki w czasie ferii wiosennych, ten cholerny jacht prawdopodobnie wyląduje na dnie Morza Śródziemnego. Ojciec obrzuciłby mnie smołą i pierzem, a potem wydziedziczył. 

"Tydzień" - odpowiadam. 

Pax rozkłada ręce na piersi, a jego swobodny, beztroski wyraz twarzy znika, gdy zaczyna negocjować. "Dwa tygodnie, stary. Cała przerwa. Nie będę latał po świecie przez jeden pieprzony tydzień". 

"Dziesięć dni. Ostateczna oferta." 

"Nie ma mowy. Chyba będziesz musiał się wycofać." 

Mógł mnie zmusić do rezygnacji. Gdyby chciał, mógłby zaangażować w to Dasha i obaj mogliby przegłosować, że mam się trzymać z dala od Elodie do końca pieprzonego czasu. Zasady domowe. Zazwyczaj staramy się nie zmuszać siebie nawzajem do niczego, bo kończy się to tylko tym, że komuś dzieje się krzywda, ale nie byłby to ruch bez precedensu. Paxowi naprawdę musi się podobać wygląd Elodie, co sprawia, że pragnę jej jeszcze bardziej. 

Ale ona już jest moja, a te roszczenia, które on próbuje wobec niej wysuwać, doprowadzają mnie do wrzenia. "Dziesięć dni, Pax. Po tym czasie jedź do mamy do Pragi". 

Wygląda na przerażonego. "Dlaczego, do cholery, miałbym to zrobić?". 

"W porządku. Dobrze. Dostaniesz łódź. Dwa tygodnie w czerwcu. Ale jeśli tylko usłyszę, że znowu robisz koktajle Mołotowa, wezwę pieprzoną żandarmerię". 

Jeśli w ogóle, to tylko sprawia, że uśmiech na twarzy tego gnojka staje się jeszcze szerszy. Boże, co ja, kurwa, robię? To będzie totalna katastrofa. Już czuję to w kościach. "Przestańcie piać". Słyszę stąd śmiech, który odbija się od wnętrza twojej grubej czaszki" - mruczę, odwracając się w stronę biurka. Nie będę mógł już pisać. Wiem, że nie będę. Ulżyło mi, że sprawa własności Elodie Stillwater została wyjaśniona, ale w moich ustach pozostał posmak, którego nie mogę się pozbyć. 

Tydzień po zrobieniu zdjęcia zrobiłem kopię jej akt z wszystkimi danymi kontaktowymi. Rozważałem zadzwonienie do niej jeszcze przed jej przyjazdem, żeby usłyszeć jej głos i przestać doprowadzać się do szału, zastanawiając się, jak będzie brzmiała. Udało mi się jednak wykazać odrobinę powściągliwości. Ale nie mogłem się powstrzymać przed napisaniem SMS-a po naszej lekcji angielskiego. Chciałem ją rozzłościć. Obserwować jej reakcję z daleka. Co irytujące, prawie w ogóle nie zareagowała. Na początku była zdezorientowana, ponieważ, jak przypuszczam, nie znała numeru, ale potem jej twarz zrobiła się pusta. 

Żadnego strachu. Żadnej złości. Żadnej irytacji. Jedyną emocją, jaką dostrzegłem na jej twarzy, kiedy opierałem się o ścianę piętnaście stóp od niej, było krótkie rozbawienie, po czym schowała telefon z powrotem do kieszeni i bez słowa ruszyła biegiem w stronę pracowni biologicznych. 

"Dlaczego tak bardzo zależy ci na tej dziewczynie?" pyta Pax, robiąc przy tym niezły hałas, gdy celowo odrzuca wieczko puszki pringlesów na drugą stronę pokoju, wkłada rękę do środka, wyciąga stos chipsów i wpycha je sobie do ust. 

Wystukuję zdanie, skupiając się na ekranie laptopa. "Ona jest niczym. Jest nieważna." 

"Gówno prawda, Jacobi. Od czasu Mara nie wykazałeś najmniejszego zainteresowania dziewczyną i dobrze o tym wiesz." 

BANG! 

Chyba właśnie rozbiłem ekran mojego laptopa. 

Nie powinienem był tak mocno go zamykać, ale też Pax nie powinien był wypowiadać tego imienia w zasięgu mojego wzroku. On wie lepiej. Zamykając oczy, robię chwiejny, nierówny wdech, próbując wyrównać poziom gniewu, który wzbiera w moim krwiobiegu. "Cieszę się, że dogadaliśmy się z The Contessa" - wycedziłem przez zęby. "Musisz jednak wypierdalać z mojego pokoju, stary. Mówię poważnie. Muszę skończyć to wypracowanie. Muszę oczyścić głowę, a nie mogę tego zrobić, gdy ty ciągle o tym wspominasz, tak?". 

Czekam, aż Pax zacznie się kłócić. Kłótnie są jego drugą naturą; wychował się w domu pełnym prawników. Na dobre i na złe, zamiast tego woli trzymać w głowie cywilny język. "W porządku, stary. Bez dramatów. Idę do Cosgroves na piwo. Chcesz coś?". 

Zaciskam szczękę tak mocno, że pęka, gdy zmuszam się do mówienia. "Nie piwo. Czterdziestkę Jacka" - mówię mu. 

"Whew. Duża dawka w szkolną noc. Mój ulubiony rodzaj Jacobi." Odchodzi, nucąc pod nosem jakąś hałaśliwą piosenkę, a ja siedzę nieruchomo, z obrazem Elodie Stillwater płonącym w mojej głowie. 

Dlaczego tak bardzo mi na niej zależy? 

Bo jest niewinna, a ja nie. 

Bo jest zdrowa, a ja nie. 

Bo jest nieskażona, a ja nie. 

A przede wszystkim dlatego, że będzie taka ładna, kiedy doprowadzę ją do płaczu.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Znęcanie się nad nią"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści