Światło, które wpada do środka

Prolog

========================

Prolog

========================

Londyn, Anglia

Maj 1987 r.

Zapach żużlu na stałe wyrył w pamięci wszystkich, którzy przechodzili obok opuszczonej Fabryki Zapałek Bessette. Pytani o fabrykę ludzie rzadko pamiętali szczegóły ceglanych wież, żelazne bramy i pomalowany na czarno szyld z rzeźbionymi literami, których złocone krawędzie już zniknęły... ale nieuchronnie przypominali sobie ogólne widmo dymu i sadzy - ślad rewolucji przemysłowej, strajków w fabrykach i wszelkiego rodzaju wiktoriańskich opowieści.

Górująca linia dachu karłowała domy i sklepy, które z czasem wyrosły w pobliżu pustego budynku w starym London Town. Jeszcze nie tak dawno, przez ponad sto lat, Fabryka Zapałek Bessette, Dostawcy Czystego Światła, wytwarzała metaliczny szum przemysłu, wypuszczając ze swoich czeluści stały strumień drewnianych patyczków. Te patyczki były następnie wysyłane do szklanego domu. Nie domu szkła, ale ceglanej oficyny, w której ścianach mieściły się pomieszczenia do szlifowania szkła. Tam patyki poddawano obróbce, zanurzając ich końcówki w sproszkowanym szkle, szkle zrodzonym z ognia - i do ognia miały wrócić.

Po pokryciu ich chemikaliami, zapałki były pakowane i wysyłane na Market Street i do Covent Garden i dalej do Lake District, w doliny i do portów morskich okrążających zieloną wyspę, aż ogniska w salonach, ogniska w kominkach, ogniska w kuchni i ogniska w obozach zawdzięczały swoje ciepło tej fabryce zapałek.

Ale czas przeszedł, jak to czas. Dwie wojny światowe wryły się w dusze ludzi, a wraz z wojną przyszły nowe innowacje, które miały wypędzić ciemność. Wielka Brytania nauczyła się wkręcać żarówki do gniazdek i napełniać ręczne latarki bateriami, aż stały strumień zapałek z fabryki zwolnił do strużki, a potem... do zatrzymania. Fabryka Zapałek Bessette, dostawca czystego światła, stała pusta przez rok ... potem dwa ... potem trzy dekady.

Aż do pewnego majowego poranka w 1987 roku, kiedy to Gerald W. Bessette, niechętny spadkobierca "Skamieliny", jak rodzina nazywała fabrykę, odwiedził to miejsce z agentem ziemskim, aby zobaczyć, co można zrobić w sprawie sprzedaży.

Mrugając w ciemności, gdy weszli, kopnął coś, co spowodowało jego potknięcie. Wyciągnął winowajcę: ręczną latarkę, tę samą, która doprowadziła do upadku fabryki. Zapalił ją i w jej zmęczonym świetle zobaczył porozrzucane wszędzie koce i pudła - dowód na to, że ludzie wprowadzili się do starej fabryki i rozbili obóz na niższych poziomach.

Trzymając w ręku latarkę, doznał czegoś, co później nazwał "momentem zapalenia żarówki". Jeśli ludzie już tu mieszkali, dlaczego nie wykorzystać tego faktu? Gerald W. Bessette opuścił fabrykę tego dnia z wizją funtów torujących każdy jego krok i rozpoczął przekształcanie tego miejsca z pomocą kasy rodzinnej. Kilkadziesiąt dobrze umiejscowionych ścian wewnątrz rozległego kompleksu, cegły oczyszczone z sadzy, aż zabłysły czerwienią na tle szarego nieba, oraz sprytne sformułowania, dzięki którym wzniosłe sufity brzmią jak echa pałacowego życia, a nie jak arteria chłodnych przeciągów, i Fabryka Zapałek Bessette stała się Candlewick Commons: Fine Flats at Fulham.

Pod koniec projektu zatrudnił miejscowego zegarmistrza, niejakiego Simona Claremonta, do naprawy zepsutego zegara wieżowego, który spoglądał na betonowy dziedziniec znad łukowatego wejścia. I w końcu, w niecodzienne wtorkowe popołudnie, prawie rok po tym, jak Gerald rozpoczął rekonstrukcję, obaj mężczyźni stanęli na dachu, czekając, aż zegar wybije godzinę trzecią i okaże się naprawiony.

"To oznacza koniec pewnej epoki" - powiedział Gerald W. Bessette, klepiąc zegarmistrza po plecach, jakby byli starymi kumplami ze szkoły. "Robotnicy kiedyś nastawiali uszy na tę właśnie wieżę, aby pilnować początku i końca swojego trudu każdego dnia. A teraz" - mężczyzna rozłożył szeroko ręce, jakby rozwijał horyzont całego miasta - "oznacza to początek nowej epoki. Czasu..." Zmarszczył brwi, najwyraźniej zużył wszystkie słowa, aby uchwycić swoje wielkie rozdęcie uczuć. "Czas czegoś naprawdę, naprawdę dobrego".

Ze skinieniem głowy Simon podszedł do zegara, dokręcił zębatkę w swój pokorny sposób i stanął z tyłu, czekając. Sekundy mijały ... a zegar wybił godzinę trzecią dokładnie na czas, kulejąc swoją lekko zakręconą pieśń do świata pomiędzy deklaracjami Big Bena, rozbrzmiewającymi w alejkach i na całym brzegu Tamizy.

"Ha!" Gerald W. Bessette wypompował ręce w powietrze w zwycięstwie. "Nowe życie, mój przyjacielu". Obejrzał ceglany budynek pod nimi, jego skrzydła, które osłaniały trzy strony dziedzińca, oraz mały domek stojący przysadziście i skromnie w odległym rogu ziemi, pod samotnym drzewem.

"To będzie kwatera dozorcy", powiedział, wskazując. "Chata szlifierza szkła, to było. Ale teraz będzie to dom dla jakiejś szczęśliwej duszy, która utrzyma to miejsce w dobrym stanie."

Simon zwęził oczy, jego spojrzenie wylądowało na sennej chacie z jej ociekającymi szkłem oknami, obskurnymi ceglanymi ścianami i łukowatymi czarnymi drzwiami. "Piękna rzecz, to jest".

I Gerald, czy to pochłonięty wspaniałością swojego królestwa, czy też dostrzegając wizjonera i zdolnego człowieka w jednym opakowaniu, sprytnie zaproponował stanowisko dozorcy swojemu nowemu przyjacielowi, nalegając, by nadal mógł utrzymać swój sklep na Cecil Court, zaledwie kilka minut spacerem od niego.

I tak się stało, że Simon Claremont, zegarmistrz, strażnik historii, ostatni z ginącej rasy, wrócił do domu na Candlewick Commons wraz z żoną, Penny. Nieco ponad rok później, gdy każde z nich zbliżało się do czterdziestki, pojawiła się niespodzianka i radość ich życia: mała córeczka.

"Lucy" - powiedział, gdy stali nad jej łóżeczkiem przy świetle ognia w pierwszą noc po powrocie ze szpitala. "Ma na imię Lucy." Położył ją w jej kołysce w szklanym domu, nadając jej imię samego światła. Dla niej życie, byli pewni, będzie coś znaczyło.




Rozdział 1 (1)

========================

jeden

========================

Candlewick Commons

Londyn, Anglia

2000

Wejście do chaty zegarmistrza było wyjściem poza czas. Lucy dorastała tam, jako włóczęga i samotna dusza. Jej umysł był pełen dziwów i wędrówek. Dnie spędzała w szkole, a popołudnia krążyły wokół okrągłej fontanny na dziedzińcu Candlewick, studiując mapy lub czytając książki.

Jej wieczory były jednak magiczne. Każdego dnia, gdy słońce zaczynało zachodzić nad wieżami Candlewick i zaczynały pojawiać się gwiazdy, a mieszkania po drugiej stronie dziedzińca ożywały niebieskim blaskiem telenowel, wracała do szklanego domku i czuła, że pośpiech miasta odpada. Domek był miejscem, gdzie opowieści snuły się wewnątrz każdego zakurzonego snopa światła słonecznego o złotej godzinie. Gdzie każdego wieczoru opowiadano historie i zagadki wokół migoczących płomieni - trzaskającego ognia w kominku w zimowych miesiącach, piruetującego światła świec w lecie.

Nie mieli telewizora. Czasami płonęła z zażenowania, kiedy nie mogła dołączyć do rozmów w szkole, ale w tej chwili, w ciepłym blasku ich domku, nie przeszkadzało jej to. Dojrzałe drewniane podłogi skrzypiały od pędu jej stóp, ścigających się, by wyłączyć lampy i wskoczyć w objęcia starego, wypchanego fotela w rogu. Jej młode palce owijały się wokół wyszczerbionych kubków z rumiankiem lub, w niedzielę, popijając czekoladę. "Nadchodzi poniedziałek" - mawiała jej mama z konspiracyjnym mrugnięciem. "Musimy się przygotować. Czekolada na okrągło."

Zegarmistrz nieodmiennie odkurzał ręce po rozpaleniu ognia, składał pocałunek na różowym policzku żony i patrzył córce w oczy. "Zdobyłeś dziś przyjaciela, Lucy?"

pytał codziennie. Czasami ją to niepokoiło. Nie miała nic przeciwko samotności. "Po prostu poczekaj" - odpowiadał zawsze. "Najlepsi przyjaciele przychodzą w najbardziej nieprawdopodobny sposób". Zawsze mrugał do mamy, kiedy to mówił, a ona swatała go figlarnie tym, co miała w ręku - zwykle brudnym, zabrudzonym ręcznikiem. Zawsze wydawało się, że rozluźnia korzenie swoich roślin liliowych.

Spotkali się, kiedy weszła na drzewo - dosłownie - w Kew Gardens, aby zdobyć próbkę porostu do badań. Upuściła kawałek zielonego mchu, który wylądował na kapeluszu ojca, gdzie badał zegar słoneczny. A reszta, jak to się mówi, przeszła do historii.

Ale Lucy nie wspinała się na drzewa ani nie studiowała zegarów słonecznych. Nie miała "czegoś", jak większość ludzi. Wciąż czekała, żeby to znaleźć, spoglądając na Tamizę albo na morze, gdy byli na rzadkich wakacjach, zastanawiając się, kim będzie. Czasem szukała w książkach, ściągając je po kolei z półek czytelni w Candlewick.

Pewnego dnia, po powrocie ze szkoły, Lucy pobiegła do czytelni, wyciągnęła książkę i przeszła przez tunel, który prowadził do drzwi wejściowych Candlewick Commons. Zawsze przechodziły ją dreszcze. Nie tyle z zimna, co z wyraźnego wrażenia, że tunel był portalem do smoczego legowiska, a jego liczne okna sięgały piętro po piętrze do nieba.

Przechodząc przez masywne drzwi frontowe, weszła na dziedziniec ogrodowy, gdzie lubiła czytać, krążąc wokół fontanny. "Cały świat jest sceną" - czytała Lucy na głos, starając się nie wrzucić książki do fontanny. Posiekane w dziwne długości wersy, nie miały dla niej sensu. Ktokolwiek dał pióro temu człowiekowi Szekspirowi, popełnił ogromny błąd.

"Cały świat nie jest sceną", argumentowała z powrotem do książki. Z nosem zagłębionym w obraźliwych stronach, zderzyła się z czymś i miała czas pomyśleć tylko o jednym - że to coś było wysokie.

Nie mając daleko do upadku, uderzyła w ziemię przed swoim odpowiednikiem, a kiedy chłopak wylądował obok niej, cały w kończynach i okularach, przez chwilę patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczami. Kiedy jej zamglenie się podniosło, Lucy zaczęła mówić, ale chłopak - ciemnowłosy, brązowooki, starszy o rok lub dwa od jej dziesięciu lat - wyprzedził ją.

"Przepraszam," powiedział.

Amerykańskie. Jego Rs wkopał się głęboko w słowo, usta tak samo szerokie jak oczy, kiedy je wypowiadał. Przypisała to jego akcentowi, ale później dowiedziała się, że to po prostu on. Szeroki, szeroki w słowach, szeroki w sercu.

"Przepraszam", powtórzyła.

Stał, sięgając najpierw po jej książkę, która upadła w pobliżu fontanny i łapała zabłąkane krople wody na swoich wiekowych stronach. Podsunął swoje okulary w czarnych oprawkach do góry, gdy przeczytał tytuł. "Jak wam się podoba. Co to znaczy?"

Lucy wzruszyła ramionami. "Nie podoba mi się."

Wydawał się pamiętać o jej obecności wtedy, prawie potykając się o swoje lankijskie nogi po raz kolejny, gdy sięgnął ręką, aby podciągnąć ją do góry - pierwsza instancja z wielu razy w ich życiu.

"Dlaczego to czytasz, jeśli ci się nie podoba?"

Lucy zamrugała, zakłopotana przyznając, że właśnie podobał jej się sposób, w jaki złote słowa błyszczały na tle starego niebieskiego grzbietu na półce. A co więcej, była na górnej półce, co oznaczało, że miała pretekst, by wspiąć się po drabince. Wszyscy jej szkolni koledzy mieli huśtawki w swoich ogrodach lub pobliskich parkach. Ona... miała fontannę zamiast karuzeli i drabinkę zamiast małpek.

Ale była pełna buntu przeciwko słowom Szekspira i odmówiła odegrania roli, podając jakąś bardziej logiczną wymówkę, dlaczego czytała tę starą sztukę. Więc z czystego buntu przeciwko wieszczowi powiedziała do chłopca: "Pokażę ci".

Poszedł za nią przez "smocze legowisko", korytarzem do północnego skrzydła i do wieży, która została przekształcona w ciche miejsce spotkań dla społeczności, z dwoma fotelami i ogromnym kominkiem. Pokazała mu drabinę i wysoki rząd tomów Szekspira ustawionych jak królewscy marynarze w ich granatowo-złotych barwach. Wspięła się po ciemnych szczeblach, żeby wymienić książkę, po czym zeszła i gestem nakazała mu, żeby się odwrócił.

Wyciągając czwarty tom, podrzucił go jej i wyciągnął kolejny dla siebie. Usadowili się w starych fotelach naprzeciwko zimnego kominka, czytali na zmianę losowe wersy i pozwalali sobie na ripostę.




Rozdział 1 (2)

"'Mówisz nieskończenie wiele o niczym'," przeczytał chłopiec.

"Tak, mówi pan, panie Shakespeare", powiedziała Lucy. Chłopiec się uśmiechnął.

Lucy przeczytała: "To, co minione, jest prologiem".

"Myślę, że masz na myśli antylog", powiedział chłopiec, a oni rozpłynęli się w śmiechu nad własną sprytnością, żaden z nich nie wiedział, co to jest prolog. Trwało to nadal - jeden z nich wyskakiwał z liną w powietrze, drugi podchodził do niej jak gracz w krykieta - aż do momentu, gdy wysokie okna wpuszczały coraz mniej światła, a noc wzywała ich do domu.

"Hej," powiedział chłopak, gdy zatrzymał się na czymś, co, jak przypuszczała, było długim korytarzem do jego mieszkania. "Jak masz na imię?"

"Lucy."

"Jestem Dashel," odpowiedział. "Dash." Odszedł w dokładnie odwrotnym tempie niż jego imię, powolny i zamyślony, patrząc przez ramię i oferując niezgrabną falę.

Następnej nocy, kiedy Lucy i jej rodzice siedzieli na ganku ich małego ceglanego domu, jedząc cynamonowe tosty i czytając z Piotrusia Pana, gdy świerszcze zaczęły śpiewać, widziała ten sam zamyślony spacer w sylwetce, obchodzący fontannę.

"Czasami historie są bardziej prawdziwe niż myślisz", powiedział ojciec, gestykulując na książkę na kolanach matki. "Weźmy na przykład zagubionych chłopców". Przechylił głowę w stronę fontanny. "I weźmy tego chłopca. Pomyślałem, że może się pojawić".

"Znasz go?" Lucy zwęziła oczy, patrząc między chłopcem a roześmianymi oczami ojca.

"Jak myślisz, kto mu wczoraj powiedział, że powinien iść do fontanny?".

"Ale ... byłeś wtedy w sklepie z zegarkami".

"Tak, ale ty nie byłeś." Miał błysk w oczach, taki, który zmienił się we współczucie, gdy spojrzał ponownie na chłopca, który rzucał furiackie spojrzenia w ich stronę. "Spędza każdą noc samotnie w tym mieszkaniu. Mieszka tam z ciotką ..." Wyglądał na gotowego, by powiedzieć więcej, ale chmura przecięła jego twarz i po prostu powiedział: "Nie ma jej tam zbyt często. Więc może powiedziałem mu mimochodem, kiedy ma się natknąć na fontannę."

Serce Lucy biło szybciej. "Co dokładnie powiedziałeś, że znajdzie, tato?"

Jej ojciec wzruszył ramionami złośliwie. "Spadającą gwiazdę".

"Tato!" Jej oczy stały się szerokie w zakłopotaniu.

"Co to jest to, czym jesteś, Lucy - światłem w ruchu. Jak inaczej można by to nazwać?"

Lucy jęknęła, opuszczając twarz do rąk. Jej ojciec ... Czy nigdy nie znudzi mu się pisanie bajki każdym swoim słowem?

Mama przechyliła głowę w stronę fontanny. "Dlaczego nie pójdziesz i nie zaprosisz go do siebie, Lucy?" Miała najładniejsze włosy - złote i falujące, podczas gdy włosy Lucy były czarne i proste wokół jej piegowatej twarzy. Okrutna ironia dla dziewczyny nazwanej na cześć światła. Jedyne, co je łączyło, to szerokie oczy, "bardziej niebieskie niż błękit", jak lubił mawiać tata.

I tak zaprosiła zagubionego chłopca do ich kręgu. Tej nocy, i następnej, i następnej - aż do momentu, gdy stało się oczekiwane, że Dash będzie tam na kolacji każdego wieczoru. Brat, którego nigdy nie miała. Przyjaciel, którego nie wiedziała, że potrzebuje.




Rozdział 2 (1)

========================

dwa

========================

Londyn

2002

"Hej, Dziewczynko z zapałkami" - powiedział Dash pewnego wieczoru. Dowiedział się, że jej sypialnia była kiedyś miejscem, w którym patyki stały się zapałkami, i nazwa przylgnęła. "Czy słyszałaś o supernowej?" Zawsze pytał o jakiś cud astronomiczny lub inny.

Rzuciła mu boczne spojrzenie i półuśmiech, który wiedziała, że weźmie za "nie", jak również "proszę, powiedz mi wszystko, co wiesz o supernowej", a on przystąpił do wypełniania jej głowy naukowym żargonem, który ledwo rozumiała, aż skończył gawędzić, bez tchu i czerwony na twarzy z podniecenia.

Zatrzymując się w smoczym legowisku, przechyliła głowę pytająco. "A teraz... dla nas, zwykłych śmiertelników, jeśli można?" Dash był genialny. I podejrzewała, że nie miał o tym pojęcia.

"Lucy." Potrząsnął głową w przód i w tył w szyderczym rozczarowaniu, ale wiedziała, że najbardziej podobała mu się ta część. "Supernowa to gigantyczny wybuch światła, jakiego nigdy wcześniej nie widziałeś".

"Ty też żadnej nie widziałeś".

"Nie, ale pewnego dnia zobaczę".

Po wejściu do domku, matka Lucy umieściła kubek czekolady w jednej ręce Dasha, a jej ojciec śrubokręt w drugiej, i zabrali się do pracy budując teleskop, przez który ojciec Lucy ich trenował. W trakcie pracy zegarmistrz Simon opowiadał swoje zagadki, a ogrodniczka Penny rozmnażała bzy i układała wspaniałe plany dotyczące fontann, folklorów i wszelkiego rodzaju podwórkowych piękności. Już wiele lat temu Gerald W. Bessette dostrzegł jej zielony kciuk, mianował ją ogrodnikiem-rezydentem i zwiększył ich stypendium.

Dokładnie o siódmej zegarmistrz spakował swoje narzędzia i otworzył dłoń w stronę Lucy, jakby chciał oddać jej głos. Lucy stłumiła uśmiech, przybrała poważną minę i wyciągnęła z kieszeni zegarek na długim łańcuszku. Szybkim ruchem wyciągnęła go przed siebie i wypowiedziała swoje ulubione słowa na całym świecie: "Niech historia... się zacznie".

I z tym, ściany odpadły od ich ciasnej chaty i wyobraźnia zmiotła ich do odległych krain, świat wokół nich przekształcił się w chropowatej kadencji Ojca. Warkot podziemia pod nimi wpadł prosto do ich opowieści jako dźwięk budzącego się smoka. Albo łoskot statku miotanego sztormem. Albo kiedyś, nawet, mieszkańców podziemnego miasta.

"Zwróć uwagę". Kiedy tata mówił takie rzeczy jak "Zwróć uwagę", sprawiał, że brzmiało to jak zaproszenie.

Mama wtrąciła. "Zwróć uwagę. Z łaciny ad tendere." Kochała swoją łacinę. Wymawiała naukowe nazwy swoich roślin, jakby były wspaniałymi skarbami, a nie tylko kępami ziemi i sadzonkami czepiającymi się jej knykci.

"Co to znaczy?" zapytała Lucy.

"To znaczy rozciągać się w kierunku". Mama podsunęła im pod nos talerz z lawendowym kruchego ciasta. "Zwróćcie też uwagę na te ciasteczka, dobrze?". Mrugnęła.

Tata przeczyścił gardło. "Jak już mówiłem ..."

"Och, cicho. Czas wystarczy na ciastka, też." Mama włożyła mu jedno do ręki.

Zjadł je jednym wielkim kęsem i wrócił do swojej opowieści. "Teraz, wyobraźcie sobie to, dzieci." Przejechał ręką po pożółkłym globusie. "Oto jesteśmy, ten maleńki wyspiarski naród. Zielona i bujna, otoczona oceanem. A tutaj" - przesunął palcem po oceanie, w dół, w dół, aż dotknął pustynnych połaci Australii - "prawie na samym dole świata jest inny wyspiarski naród. Zapomnij o drzewach i trawie Anglii. Wyobraź sobie piasek i skały w kolorze rdzy. Jedyne drzewa w zasięgu wzroku to te zrobione z metalu, przez człowieka, dla cienia. Outback rozciągający się jak okiem sięgnąć".

Lucy poczuła się sparaliżowana, wyobrażając to sobie.

"Tutaj", powiedział tata, "rodzi się światło".

A więc mit. Legenda o narodzinach słońca, lub pochodzenia ognia, lub...

"Coober Pedy", powiedział, pochylając się do przodu. "Podziemne miasto."

"Jak pałac Posejdona?" Lucy przypomniała sobie jego opowieść o klejnotach z żelaza i koralowca, skręconych razem w fortecę pod morzem. Wysunęła się do przodu. "Albo Krainy Cieni, albo Głębokie Królestwo, albo Bism!". Mama skończyła im czytać Srebrne krzesło dopiero w zeszłym tygodniu.

"Albo Miasta Krasnoludów" - powiedział Dash, sięgając po The Fellowship of the Ring i kartkując ją. "Królestwo Długouchych. Jak to się nazywało? Doom ... Kad-doom...

"Khazad-dûm. Pod Górami Mglistymi. Tak, jak te wszystkie... ale prawdziwe."

Lucy poczuła, jak rzeczywistość odpycha się od jego twierdzeń. "Ale powiedziałeś, że światło się tam narodziło. Wiemy, że to nie może być prawdziwe."

"Posłuchajcie. Tam, na dnie świata, możesz podróżować przez pustynię. Możesz zobaczyć oznaki życia. Puste stoisko z lemoniadą na ciągnących się pustynnych równinach. Porzucone ciężarówki, bez kierowcy w zasięgu wzroku. Krzyż nad ziemią - ale nie widać żadnego kościoła. Upał palący ziemię, burze pyłowe rozdzierające ziemię z potężnym rykiem!".

Dash podniósł głowę, gdy tata wykrzyknął ostatnie słowo.

"Gdzie są wszyscy ludzie?" Tata zapytał, dłonie w górę.

"Pod ziemią," odpowiedział Dash. "Ale dlaczego?"

"Jesteś uczonym o najwyższym rodowodzie, Dashel Greene. Oni tam mieszkają - mają swoje drzwi w zboczu wzgórza i wykopali dla siebie domy prosto z ziemi. Półki na książki wydrążone w wapiennych ścianach, sklepione, misternie rzeźbione sufity w ich kościele, które rywalizują z kunsztem Kaplicy Sykstyńskiej. Pokoje, baseny i wszystko, co można sobie wyobrazić, wszystko pod ziemią. Ale dlaczego, pytasz?"

Czekał. Jego zegarek tykał, kręcąc zaklęciem.

"Woda spływa tam w głąb ziemi. Szuka wszystkich pęknięć i rozpadlin, uszkodzonych miejsc i zapada się głęboko, przynosząc ze sobą złoża mineralne. Ląduje w pustkach - pustych miejscach spowodowanych uskokami, wstrząsami ziemi. Albo w miejscach, gdzie kiedyś leżały skamieliny. Woda wykonuje swoją dobrą robotę, osadzając coś, co nazywa się krzemionką, a potem po prostu" - podniósł ręce i poruszył palcami, jakby wykonywał magiczną sztuczkę - "znika".

"Masz na myśli wyparowuje," powiedziała Lucy. "Woda wyparowuje".




Rozdział 2 (2)

"Czy nie to właśnie powiedziałem?" Ojciec mrugnął, jego ciemne krzaczaste brwi scrunching. "A jak przypuszczasz, co pozostawia po sobie?".

"Złoża mineralne," powiedziała dziewczyna. "Mówiłeś nam".

"Tak, Lucy. Ale nie przegap cudowności, całej zakrytej wielkimi słowami. Obierz je z powrotem i zobacz, co leży pod nimi".

"Pod złożami mineralnymi?" Dash zmarszczył brwi. "Sam to powiedziałeś. Ciemność i pustka."

"Rzeczywiście byłaby, gdyby nie cud. Ciemność jest wypełniona ..."

Tata wyciągnął rękę, przywołując rękę swojej żony. Ona połączyła swoje palce z jego, uśmiechając się i zachowując jego sekret. Słyszała to już wcześniej.

Wyciągnął jej rękę w ich stronę, podczas gdy Lucy wstrzymała oddech, z bijącym sercem.

"Ze światłem" - wyszeptał. Obrócił rękę mamy w tę i z powrotem, pozwalając, by blade światło z samotnego okna w pokoju prześlizgnęło się po klejnocie na jej palcu. Pod jego mętną powierzchnią zapłonęła eksplozja kolorów.

"Oni wydobywają opale, tam w Coober Pedy," powiedział. "Tylko pomyśl. W ciemności, pod palącym upałem i burzami piaskowymi powyżej, żyją schłodzeni przez ziemię i wyciągają kolor i światło z jej brzucha".

Mama roześmiała się. "Sprawiasz, że to brzmi tak fantastycznie".

"Ach, ale tak jest. Pamiętajcie o tym, dzieci. Szukajcie koloru i światła w ciemności, w najtrudniejszym terenie. Bo te prawdy... tak olśniewające dla umysłu, jak są... są tylko echami."

"Echa czego?" Lucy zawsze pragnęła przejść do sedna sprawy.

"Najprawdziwszej historii ze wszystkich".

I tak się działo, noc po nocy, historia po historii zszywała Dash w tkaninę ich rodziny.

Wydawało się, że wszystko pozostanie tak na zawsze. Że zawsze będą razem, tak jak teraz. Ale coś się zmieniło w Dashu z upływem czasu.

"Dlaczego badasz gwiazdy, Dash?" Lucy zapytała pewnego dnia w czytelni, gdy miała trzynaście lat, a on piętnaście. Siedzieli bokiem na swoich krzesłach, nogi przeciągnięte przez ramiona wingbacka, stopy prawie się stykały. A jednak nawet tak blisko czuła rosnący między nimi dystans, przypisywała go galaktykom mieszczącym w sobie o wiele więcej niż ona.

Wzruszył ramionami.

A ona czekała.

Odwrócił stronę.

Wyczyściła gardło.

W końcu rozchylił nogi nad krawędzią krzesła, by usiąść prawidłowo. "Nie wiem", powiedział, patrząc na nią, potem przez okno. "Chyba ... moi krewni, odbili mnie tak bardzo, kiedy byłem dzieckiem po mamie i tacie . . ."

Tutaj Lucy usiadła prawidłowo, krzyżując nogi w fotelu, dając mu swoją pełną uwagę. Nigdy nie wspominał o swoich rodzicach.

"Gdziekolwiek się potem przeprowadziłem, wszystko było inne. Strefy czasowe. Pogoda. Budynki. Jedzenie. Muzyka. Wszystkie rzeczy, które mówią człowiekowi, czym jest dom. To się zmieniało za każdym razem." Opuścił wtedy wzrok, wpatrując się w swoje czarne buty Converse. "Z wyjątkiem gwiazd."

Lucy tęskniła za nim. Życzyła sobie, żeby miał z nimi dom na zawsze, żeby nie musiał zawsze czekać z zapisaniem się do szkoły każdego roku do ostatniej sekundy, niepewny, czy jego ciotka nadal będzie miała siedzibę w Londynie, czy przeniesie się, jak często mówiła, do New Jersey.

"Gwiazdy są twoim domem" - powiedziała cicho Lucy, chcąc, by wiedział, że uznała tę prawdę, którą się podzielił, i będzie ją uważnie trzymać. Może była młodsza od niego, ale wciąż potrafiła zrozumieć. A jej serce było dla niego.

Ponownie wzruszył ramionami. "Tak," powiedział. "Chyba."

Powrócił do swoich badań nad czarnymi dziurami, a ona podniosła swoją książkę, by znów czytać, ale patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak lata mijały, a Dash dryfował dalej od niej.

Jego nauczyciele dostrzegli w jego umyśle szczególne rzeczy. Padały słowa takie jak geniusz, cudowne dziecko i niewykorzystany potencjał. Mama Lucy chodziła na zebrania rodziców w zastępstwie ciotki, ponieważ ta coraz częściej wyjeżdżała z domu w interesach. Lucy przypisywała jego inteligencję temu, że cały czas spędzał samotnie w książkach, a całe wszechświaty były jego stałymi towarzyszami.

Przesunęli go do góry, zapewnili mu możliwość rozpoczęcia zajęć uniwersyteckich w wieku 16 lat - jednym z nich były zajęcia z Szekspira.

Pewnego wieczoru Lucy rzuciła w niego cytatem z Szekspira - czymś o gwiazdach - ale zamiast się z nim zmierzyć w typowy dla siebie sposób, on po prostu spojrzał na gwiazdy i zacytował jedną z nich.

""Jestem stały jak północna gwiazda, której prawdziwej - stałej i spoczywającej jakości nie ma na firmamencie"".

Jego oczy były smutne, gdy zwrócił się do niej. Jej klatka piersiowa bolała, a jej ręka chciała sięgnąć i wziąć jego, by wycisnąć samotność z jego wypełnionego bólem życia. Wyrzucić z serca ból ojca, który go opuścił, jak się w końcu dowiedziała, matki, która oddała się substancji, która ją od niego oderwała, i ciotki, która nie chciała nawet znać siostrzeńca, który mieszkał pod jej dachem przez jedną czwartą jego życia.

Coś się zmieniło w tej chwili. Zmieniło się wiele rzeczy, które wpadły na siebie jak wirujące kostki domina, którymi kiedyś wypełnione było podwórko. Lucy straciła oddech, gdy zobaczyła przed sobą nie zagubionego chłopca, ale młodego mężczyznę, którego wzrok nie spoczywał już na zbyt dużych stopach w grubych okularach, ale wzniósł się ku horyzontowi, ku niebu, szukając.

A kiedy podnosił wzrok ku tym nowym horyzontom, patrzył tuż nad nią. Minął ją.

Po raz pierwszy poczuła ironię miłości, która była tam, pod ziemią, dłużej niż wiedziała. Miłości, która była już poza jej zasięgiem.

Za późno się zorientowała, za młoda, by cokolwiek z tym zrobić. I zbyt niewyraźna, by konkurować z gwiazdami, które zawładnęły jego umysłem. Jak mówili jego profesorowie, jego świetlana przyszłość była nieograniczona. Tymczasem jej nauczyciele mówili o niej rzeczy w rodzaju "nadejdzie jej czas" i "wody stojące płyną głęboko" oraz "znajdzie swoje miejsce".

Smutek w nim zebrał coś zaciętego w jej wnętrzu. "Dash," powiedziała.

"Hmm?" Nie spojrzał na nią. Tylko przez okno czytelni, obok świateł miasta.




Tutaj można umieścić jedynie ograniczoną liczbę rozdziałów, kliknij poniżej, aby kontynuować czytanie "Światło, które wpada do środka"

(Automatycznie przejdzie do książki po otwarciu aplikacji).

❤️Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści❤️



Kliknij, by czytać więcej ekscytujących treści